poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Konkurs z nagrodami

Uparty był wyjątkowo. Nie słuchał argumentów, tylko kręcił głową z uporem.

- Ale zrozum - córka mówiła błagalnym tonem, nie mając już innego pomysłu, jak bo przekonać. - Sam wiesz, że różnie z tobą może być. Nie wiem, co ci powiedział lekarz, ale mnie powiedział, że niczego przed tobą nie ukrywał.

- Szczery był do bólu - mruknął mężczyzna na łóżku siląc się na żart.

- No więc zdajesz sobie sprawę z tego, jak wygląda sytuacja.

Przytaknął.

- Więc dlaczego nie chcesz pewnych spraw uporządkować? Ksiądz już kilka razy próbował z tobą porozmawiać, a ty podobno za każdym razem go przeganiasz.

- Mnie do porządkowania spraw żaden ksiądz potrzebny nie jest. Niech się trzymają z daleka. Póki się księża w moje życie nie wmieszali, wszystko było dobrze. Więc wara...

- No ale co będzie z pogrzebem? Przecież wiesz, że w parafii mogą odmówić, jak zobaczą, że nawet kolędy latami nie wpuszczałeś. Na pewno będą pytać, czy się wyspowiadałeś...

- O tajemnicy spowiedzi nie słyszeli? Za moich czasów jeszcze w Kościele obowiązywała...

- Nie żartuj, wiesz, o czym mówię. Postaw się w naszej sytuacji. Co zrobimy, jak ksiądz powie, że trumny do kościoła nie wpuści, bo nie żyłeś po katolicku i nawet w szpitalu księdza unikałeś?

- A co to, ksiądz Boga zastępuje w sądzie ostatecznym? Od kiedy życie człowieka to konkurs, w którym główną nagrodą jest kościelny pogrzeb? To już nie o zbawienie i życie wieczne w tym wszystkim chodzi?

- Tato!

- No co, myślisz, że jak nie będę miał księdza na pogrzebie, to mnie Bóg gorzej potraktuje? Że tam jakieś zaświadczenie od szpitalnego kapelana potrzebne? Dziewczyno!

Rozłożyła bezradnie ręce. Policzyła w myślach, która to już taka rozmowa. Pomyślała, że następny raz spróbuje za miesiąc. Nic z tego nie wyszło. Ojciec umarł dokładnie po czterech tygodniach. stukam.pl

niedziela, 29 kwietnia 2012

Powołani do...

Było więcej niż pewne, że wylądują na tym temacie. No i wylądowali.

- Powinni jak najszybciej znieść ten cały wasz celibat - stwierdziła autorytatywnie i rzuciła wyzywające spojrzenie.

- A to czemu?

- Bo nic dobrego z niego wynika, a sporo złego - rzuciła ogólnikowo.

- Merytoryczne i pełne konkretów uzasadnienie - powiedział ksiądz z kpiącym uśmiechem.

- No więc dobrze. Chcesz konkretów? Masz. Celibat robi z was skrajnych egoistów. Pod wieloma względami niczym się nie różnicie od tak modnych dzisiaj singli, którzy wybierają samotność z wygodnictwa i niechęci do brania za kogoś odpowiedzialności. A w niektórych kwestiach, to ich nawet prześcigacie.

- Na przykład?

- Na przykład w tym, że o nic się nie musicie martwić. Wszystko macie podane pod nos, posprzątane, wyprane, wypracowane.

- Coraz częściej w parafiach nie ma gospodyń, kucharek, sprzątaczek - wtrącił szybko. - Sam przez wiele lat prowadziłem w całkowicie samodzielnie "gospodarstwo".

- Już się nie chwal - ucięła. - Ale pomyśl sam. Nie masz żony, dzieci. Martwisz się tylko o zaspokojenie swoich potrzeb, nie musisz się zastanawiać nie tylko, czy ci starczy kasy na nowe buty dla dzieciaków, ale przede wszystkim nie spędza ci snu z oczu to, że dorastający syn znalazło sobie ostatnio jakiego podejrzane towarzystwo, że córka nie chce się uczyć, a najmłodszy znowu jest chory, choć dopiero dwa tygodnie temu ledwo się pozbył gorączki. Nie zawracasz sobie głowy samopoczuciem żony, nie masz teściowej, która obraziła się na ciebie po ostatnich świętach, bo nie spróbowałeś jej popisowej sałatki... No powiedz, jakie życiowe problemy ma w polskich warunkach taki przeciętny ksiądz...

- Jeśli jest proboszczem, ma na głowie całą parafię, jeśli wikarym, to zajmuje się ilomaś grupami, pewnie też w kontaktach indywidualnych dotyka niejednego ludzkiego problemu...

- Ale to są jakby problemy zawodowe. Ale potem wraca taki ksiądz do domu i tam już nie ma tych wszystkich trosk i kłopotów, jakie ma zwyczajny człowiek, który założył rodzinę, prawda? Ma ciszę i święty spokój. Nikt mu głowy nie zawraca. Nie musi uspokajać dzieci, które się znowu o coś pokłóciły, nie suszy mu głowy żona, która czuje się zaniedbywana...

- Może dlatego, że właściwie, to ksiądz nie ma domu...

Zadzwoniła jej komórka. "Już, już wracamy, Marcysiu. Co?! Nie pokaleczyłaś się... No to najważniejsze... Nie płacz, nic się przecież nie stało. Mówię przecież, że nic się nie stało... A do taty dzwoniłaś? Powinien już wrócić, przecież tylko na chwilę wyskoczył do babci coś jej zawieźć... No widzisz, no to albo tata albo ja zaraz będziemy w domu... A mówiłam Pawłowi, żeby poczekał, aż ktoś z nas wróci...".

- Muszę lecieć - krzyknęła w stronę duchownego, już w połowie drogi do samochodu. - Pogadamy przy okazji... Ale przemyśl to, co ci powiedziałam... - uruchomiła silnik i trzasnęła drzwiami. Mało nie zajechała komuś drogi wyjeżdżając z parkingu.

"Masz ci los" - zadumał się ksiądz. "To ci mi urządziła niedzielę powołań i dobrego pasterza w jednym...". stukam.pl

sobota, 28 kwietnia 2012

Zgorszeni Bogiem

W synagodze w Kafarnaum Jezus powiedział: "Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, a krew moja jest prawdziwym napojem". Wielu spośród Jego uczniów, którzy to usłyszeli, mówiło: "Trudna jest ta mowa. Któż jej może słuchać?"

Jezus jednak świadom tego, że uczniowie Jego na to szemrali, rzekł do nich: "To was gorszy? A gdy ujrzycie Syna Człowieczego, jak będzie wstępował tam, gdzie był przedtem? Duch daje życie; ciało na nic się nie przyda. Słowa, które Ja wam powiedziałem, są duchem i życiem. Lecz pośród was są tacy, którzy nie wierzą".

Jezus bowiem od początku wiedział, którzy to są, co nie wierzą, i kto miał Go wydać. Rzekł więc: "Oto dlaczego wam powiedziałem: Nikt nie może przyjść do Mnie, jeżeli mu to nie zostało dane przez Ojca". Odtąd wielu uczniów Jego się wycofało i już z Nim nie chodziło.

Rzekł więc Jezus do Dwunastu: "Czyż i wy chcecie odejść?" Odpowiedział Mu Szymon Piotr: "Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali, że Ty jesteś Świętym Boga". (J 6,55.60-69)


Czy można się gorszyć dobrem? Miłością? Bogiem samym? Okazuje się, że w każdych czasach nie brak takich, którzy to potrafią.

Mają Bogu za złe, że nie jest taki, jak oni chcą. Że nie stara się spełniać ich życzeń i dopasowywać do ich oczekiwań. Że nie układa wszystkiego na świecie pod ich dyktando. Nie upraszcza swojego przesłania. Nie obniża wymagań. No i przede wszystkim, że dopuszcza, by dotykało ich zło.

Mówią: „Jeżeli jest zło, to znaczy, że nie ma Boga”. I odchodzą. Nie podejmują trudu wiary. Lub, co gorsza, dopasowują sobie wiarę do aktualnych potrzeb. Wybierają tylko to, co im pasuje, ale nadal twierdzą, że są chrześcijanami, katolikami.

Nie chodzi o to, aby takich ludzi potępiać i przekreślać. Chodzi o to, aby pomóc im skorzystać z kolejnej szansy. Bo Bóg z nikogo nie rezygnuje.

Nie chodzi o to, aby spoglądać na takich ludzi z wyższością i nadmierną pewnością siebie. Bo w każdej chwili sami możemy usłyszeć pytanie: „Czyż i wy chcecie odejść?”.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 27 kwietnia 2012

Po okazji

Nie lubię marnowania okazji. Nie, nie tych w hipermarketach, gdzie niejednokrotnie mają fikcyjny charakter. Fikcyjny dla klienta. Faktyczny dla firmy, bo iluś ludzi na widok "okazji" jednak się skusi, choć dwa dni temu ten sam towar można było w tym samym sklepie kupić taniej.

Nie lubię marnowania okazji w życiu. A zwłaszcza takich sytuacji, gdy za realizację jakiegoś dobrego pomysłu biorą się ludzie, którzy gwarantują porażkę. Nawet jeśli są pełni dobrych intencji (a nie zawsze tak jest, niejednokrotnie bywa, że łapią się do ekipy, bo zwietrzyli jakąś doraźną korzyść dla siebie), to brak im najczęściej odpowiedniej wiedzy, umiejętności, doświadczenia, a zwłaszcza pracowitości i gotowości do poświęceń.

Niestety, wielu takich ludzi pojawia się przy rozmaitych kościelnych inicjatywach. Efekt - kolejne położone i zarżnięte przedsięwzięcia. A ci, którzy doprowadzili do ich klęski kreują się potem na ofiary, obnoszą się ze swymi dobrymi intencjami. Emablują pobożnymi gestami i wypowiedziami przesyconymi cytatami z dzieł religijnych. Nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za działalność na szkodę. A przy najbliższej okazji włączają się w kolejną "okazję" i doprowadzają ją do podobnego finału.

Trzeba na nich uważać. Na te ich oczęta, płonące zimnym ogniem. Na te ich gładkie słówka i usłużność. Na pojawiające się w odpowiednim momencie religijne gadżety i biblijne frazy wygłaszane zamiast konkretów.

Uważać na nich nie wystarczy. Trzeba jeszcze, zanim zdążą zacząć wypijać żywotne soki z realizacji jakiegoś świetnego pomysłu, aby go doprowadzić do martwoty, potraktować jakimś środkiem na pasożyty.

Oczywiście z miłością. Przede wszystkim z miłością. Bo prawdziwa miłość opiera się na zaufaniu, nie na naiwności. stukam.pl

czwartek, 26 kwietnia 2012

Incydent, albo co to jest normalność?

W pewnym towarzystwie doszło do bardzo nieprzyjemnego incydentu. Gdy wśród ogólnych śmiechów i chichów zapytano bawiące się w pobliżu kilkulatki o to, kim chciałyby w przyszłości zostać, Wojtuś udzielił odpowiedzi, która popsuła atmosferę, wywołała konsternację, a nawet skłoniła niektórych do w miarę głębokich przemyśleń i prób rewizji życia. Bo gdy inne dzieci chciałby być lekarzami, profesorami lub „tą panią, co przeprowadza dzieci przez jezdnię”, Wojtuś odrzekł z determinacją „Ja chcę być normalny”.

Uczestnikom spotkania dosłownie w ostatniej chwili udało się spacyfikować młodego socjologa o publicystycznych zapędach, któremu na dźwięk Wojtusiowej odpowiedzi chorobliwie zaświeciły oczy i już otwierał usta, aby zapytać, co to znaczy być normalnym. Zresztą bardzo dobrze zrobiono, bo jak się później okazało, naukowiec miał perfidny plan przepytania dzieciaka na dobre i wieloaspektowo, bez poszanowania dla prywatności jego rodziny.

Mimo wszystko nastrój się popsuł i impreza rychło zaczęła zmierzać ku finałowi. A że szczere wyznanie Wojtusia miało dalekosiężne skutki intelektualne świadczy choćby to, że całą historia dotarła do mnie i teraz mogę ją wszystkim opowiadać.

Usłyszałem kiedyś parafrazę tytułu podobno bardzo dobrego filmu braci Coen. Parafraza brzmiała „To nie jest kraj dla normalnych ludzi”. Nie powiem, aby nie wywołała we mnie negatywnej reakcji. Poczułem się nią w jakiś sposób dotknięty, bo przecież tu mieszkam i pielęgnuję w sobie przekonanie, że jestem normalny. „Nie za ostro oceniasz rzeczywistość?” – zwróciłem się do – jak mniemam – autora parafrazy.

Nie udało mi się jednak wywołać w nim poczucia winy. „Twoim zdaniem to wszystko, wokół nas, jest normalne?” – zaatakował bez ostrzeżenia. „Pytania są tendencyjne” – ratowałem się dosłownym cytatem z innego filmu, ale w odpowiedzi otrzymałem drwiące spojrzenie rozmówcy. „Ty już po prostu nie wiesz, co to jest normalność” – osądził mnie błyskawicznie i odszedł krokiem zwycięskiego rewolwerowca w stronę zachodzącego słońca.

„Ja nie wiem? Ja nie wiem, co to jest normalność?” – powiedziałem nagle opuszczony do swoich myśli, bo nikt inny nie słuchał. Czułem się dotknięty, niczym osioł ze Shreka. „Przecież normalność, to po prostu bycie zgodnym z normą” – rzekłem na głos. Nie zauważyłem, że w międzyczasie ktoś stanął obok. To była kobieta z dzieckiem w wózku. „Tak, tak, proszę księdza, tylko że kiedyś normą był ogół, a nie margines” – powiedziała i złapała w locie smoczek, który właśnie opuszczał przestrzeń wózka. A ja zatopiłem się w rozmyślaniach, skąd taka młoda dziewczyna zna stare hasło Bogdana Smolenia, wymyślone w zupełnie innych czasach. No i jak wpadła na pomysł, że ono idealnie pasuje do naszej teraźniejszości. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 25 kwietnia 2012

Wierzyć, nie wierzyć

- Ma facet w stu procentach rację! Trzeba być wyjątkowo ograniczonym, żeby uwierzyć w tę wersję. Nagle, po tylu latach miałoby się okazać, że to była przypadkowa śmierć? Bzdura!

- Ani się na tym znasz, ani masz wystarczającą wiedzę, a wypowiadasz się, jak jakiś niepodważalny autorytet. Puknij ty się w głowę. Znowu gdzieś wystrzelisz z tymi swoimi absolutnymi prawdami i będzie wstyd, jak kilka miesięcy temu, gdy podważałeś opinię najlepszych specjalistów i jako jedyną przedstawiałeś własną wersję historii tej dziewczynki.

- A co ty tam wiesz. Wystarczy pokojarzyć trochę fakty, popatrzeć na ludzi, na ich zachowania, żeby od razu się zorientować, czy mówią prawdę, czy kłamią.

- Kruche podstawy dla tak zdecydowanych opinii, jakie co chwilę wygłaszasz. Potem ludzie się ze mnie śmieją, że żyję ze specjalistą od wszystkiego.

- Niech się śmieją. Tylko dają dowód swojej durnoty. A wierzyć trzeba umieć. Bo ludzie wierzą nieumiejętnie.

- Nieumiejętnie?

- Zdecydowanie. Łatwo nimi manipulować, bo wierzą w to, co im pasuje, a nie w to, co jest naprawdę.

- I ty to mówisz?! Jesteś dokładnie taki!

- Otóż wcale nie. Ja tylko, zanim w coś uwierzę, zadaję szereg pytań.

- Komu? Nie opowiadaj, że prowadzisz w ukryciu jakieś prywatne śledztwa, o których nawet ja nie wiem.

- Zadaję te pytania sobie. Analizuję. Zestawiam. Sprawdzam, a co nie pasuje, odrzucam...

- Według jakich kryteriów?

- Mam je w sobie. Słucham, co mi podpowiada moje wewnętrzne przekonanie. To coś więcej niż intuicja. To jest dar. Nie każdy go ma. Dlatego ja wiem, komu i w co uwierzyć, a tysiące, może nawet miliony ludzi wierzą we wszystko na oślep.

- To ty prawie jak Pan Bóg jesteś, widzę. Może dlatego do kościoła nie chodzisz...

- Ty sobie możesz żartować, proszę bardzo. Mnie to nie dotyka. A do kościoła chodzę wtedy, gdy tam mówią prawdę. Im też nie można we wszystko wierzyć, co mówią... Idź już idź, nie przeszkadzaj, bo słucham, co tam znowu dzisiaj nawymyślali w tym telewizorze...

- Ale po co?

- Ty tego i tak nie zrozumiesz. Lepiej mi herbaty zrób...

wtorek, 24 kwietnia 2012

Cyberteologia

Notateczka w sumie niewielka. "Wielkim wyzwaniem dla Kościoła jest dziś nie tyle nauczenie się korzystania z Internetu w ewangelizacji, ile przeżywanie i przemyślenie wiary w epoce cyfrowej – uważa redaktor naczelny "La Civilta cattolica", włoski jezuita, o. Antonio Spadaro" - przeczytałem. Zastrzygłem uszami. Też uważam, że Internet to coś więcej, niż tylko narzędzie, którym trzeba się nauczyć posługiwać. To coś, co wpływa na kształt świata i ludzkiej świadomości. Na kształt człowieczeństwa. A więc również na to, jak dziś człowiek zaspokaja naturalne "potrzeby religijne". Brzmi to może nieładnie, ale taka jest prawda, że z natury jesteśmy religijni i w różnych warunkach rozmaicie tę swoją religijność realizujemy i przeżywamy.

O. Spadaro ponoć zadał w radiu między innymi takie pytania: "Czym staje się poszukiwanie Boga w czasach wyszukiwarek? Kim jest mój bliźni w epoce Internetu? Czy można sprawować liturgię lub sakramenty w Sieci?". Ponad dziesięć lat temu uczestniczyłem w szukaniu odpowiedzi na pytanie: "Czy Boga można znaleźć w Sieci?". Mam wrażenie, że dla coraz większej liczby ludzi to pytanie aktualne lub przyszłościowe.

O. Spadaro stwierdził też: "Ponieważ na Facebooku jest ponad 500 mln ludzi, Kościół nie może być tam nieobecny. My, wierzący, jesteśmy wezwani do zaproponowania światu teologicznego odczytania Internetu, do ukazania prawdziwego potencjału tego świata". Ciekawe, czy już ktoś napisał doktorat pod tytułem "Internet jako locus theologicus"?

Wpisałem imię i nazwisko włoskiego jezuity w wyszukiwarkę. Czego się dowiedziałem? Że w zeszłym roku wskazał hakerów jako wzór do naśladowania! ;-)

Z tym, że wyraźnie rozróżnił między hakerami a crackerami. A potem stwierdził, że hakerzy wyróżniają się spośród innych swoją pasją do tworzenia i dzieleniem się pomysłami. Według niego jest to "jedna z form uczestnictwa w dziele bożego stworzenia".

Cyberteolog podkreśla także "pozytywne podejście do rozwiązywania problemów", które swoją postawą demonstrują hakerzy, a także umiejętność współpracy i budowania autorytetu w oparciu o umiejętności.

Najbardziej jednak spodobało mi się zakończenie informacji, którą znalazłem w "Dzienniku Internautów": "Spadaro przyznaje jednak, że istnieje pewna rozbieżność między panującą w Kościele katolickim hierarchią, a dążeniem hakerów do wydobywania na światło dzienne wszystkich możliwych informacji". Pewna rozbieżność... Hmmm... Chodzi o miłość, jako główny motyw działania? ;-)

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Wstyd

- Jak to jest, że ktoś inny zrobił coś złego, a mnie jest wstyd?
- A jemu?
- Komu?
- Temu, co zrobił coś złego, jemu jest wstyd?
- Nie wiem.
- Bo gdyby mu nie było wstyd, to twój wstyd mógłby pełnić rolę zastępczą. Ale skoro nie wiesz...
- Mówiłem, że nie wiem. Nawet człowieka nie znam.
- To dodatkowo komplikuje sprawę. Naprawdę nie znasz?
- Nie znam. Pierwszy raz na oczy widziałem osobnika.
- Ale coś cię z nim łączy?
- Jasne! Jesteśmy obywatelami tego samego państwa, należymy do tego samego narodu, do jednego Kościoła, a przede wszystkim oba jesteśmy ludźmi.
- O, wysoko...
- Co wysoko?
- Wysoko sięgasz, wskazując swoje związki z tym kimś. Gdyby to był ktoś z twojej rodziny, łatwiej by było zrozumieć twoje zawstydzenie. Jakoś je uzasadnić. Ale przy tak wysokim stopniu abstrakcji...
- Jak to "abstrakcji"?! To są realne i bardzo konkretne więzi! Przynajmniej w moim rozumieniu.
- Czyli poczuwasz się do współodpowiedzialności za to, co on zrobił. Na podstawie tych więzi. A jako współodpowiedzialnemu, jest ci wstyd. Proste.
- Czyli winne są te więzi? Gdybym się odciął, to nie byłoby mi wstyd? Albo gdyby jego jakoś udało się odciąć?
- Tylko uważaj z tymi ostrymi narzędziami. Jeszcze się pokaleczysz albo komuś krzywdę zrobisz.
- Nie żartuj. Ja poważnie mówię.
- Ja też. Poza tym taka ucieczka przed wstydem w twoim przypadku i tak nie ma sensu.
- A to czemu?
- Bo i tak nie uciekniesz... Przed wstydem nie ma ucieczki.

niedziela, 22 kwietnia 2012

Każdemu

To nie jest tak, że każdemu od razu mam coś do powiedzenia. Żeby mieć człowiekowi naprawdę coś do powiedzenia, aby stał się adresatem mojego przekazu, musi zaistnieć między nami pewien rodzaj wspólnoty. Nie chodzi o znajomość. Może się nie znać i mieć sobie wiele do powiedzenia, ale też możemy się znać jak dwa kubki stojące od lat obok siebie na półce i nie mieć sobie absolutnie nic do powiedzenia.

Spotkałem kiedyś człowieka, który twierdził, że ma przekaz adresowany do wszystkich. "Do mnie nie" - powiedziałem z przekory, zanim jeszcze w ogóle dowiedziałem się, co chciał powiedzieć. "A skoro do mnie nie, to znaczy, że jednak nie do wszystkich" - powiedziałem z dziwacznym uczuciem ni to satysfakcji, ni to żalu.

Pozwoliłem mu jednak powiedzieć, co zamierzał. Miałem rację. Absolutnie i pod żadnym pozorem nie byłem adresatem tego, co miał do powiedzenia. Jego przekaz nastawiony był na to, aby negować wszystko to, co dla mnie było istotne i znaczące. Był atakiem. Skondensowaną agresją skierowaną wobec wszystkich i wszystkiego.

"Nie masz mi nic do powiedzenia. Żałuję, że zmarnowałem czas, słuchając cię" - powiedziałem. Wtedy mnie uderzył. "Każdy dostaje to, co mu się należy!" - krzyknął. Uciekłem.

sobota, 21 kwietnia 2012

Bóg i strach

Po rozmnożeniu chlebów, o zmierzchu uczniowie Jezusa zeszli nad jezioro i wsiadłszy do łodzi przeprawili się przez nie do Kafarnaum. Nastały już ciemności, a Jezus jeszcze do nich nie przyszedł; jezioro burzyło się od silnego wiatru.

Gdy upłynęli około dwudziestu pięciu lub trzydziestu stadiów, ujrzeli Jezusa kroczącego po jeziorze i zbliżającego się do łodzi. I przestraszyli się. On zaś rzekł do nich: "To Ja jestem, nie bójcie się". Chcieli Go zabrać do łodzi, ale łódź znalazła się natychmiast przy brzegu, do którego zdążali. (J 6,16-21)

„Polakom brakuje poczucia bezpieczeństwa” – ogłosił w telewizji ważny polityk. Ktoś inny napisał w Internecie: „Podobno nie ma człowieka, który by się czegoś nie bał. Każdy w jakimś stopniu czuje się zagrożony – albo obawia się o własną osobę, to czy nie przydarzy mu się coś niespodziewanego, co nie do końca będzie dla niego dobre, albo boi się o swoją rodzinę, tę w której się wychował, albo tę którą założył i chciałby, aby wszystko potoczyło się po jego myśli” (ludzkie-wnetrza.manifo.com).

Dodał, że w dzisiejszych czasach niewiele potrzeba, aby człowiek poczuł się zagrożony. Media i środki masowego przekazu nieustannie powiadamiają o coraz to nowych niebezpieczeństwach, które wprawdzie nie dotykają bezpośrednio jednostki, ale sprawiają, że jego wyobraźnia zaczyna działać na wyższych obrotach. W dzisiejszych czasach przyczynki do lęku nieustannie się mnożą i nie muszą one odnosić się bezpośrednio do własnej osoby, czy rodziny. Mogą dotyczyć całej populacji ludzkości, ale jednostka czuje się już zagrożona, niepewna we współczesnym świecie - zdiagnozował.

Wielu ludzi chce, aby inni się ich bali. Na czyimś strachu budują swoje dobra samopoczucie i potrzebę władzy.

Są i tacy, którzy myślą, że Bóg chce, abyśmy się Go bali. Abyśmy przestrzegali przykazań z lęku, ze strachu, z obawy. Tymczasem Jezus, Boży Syn, mówi jasno i wyraźnie: „To Ja jestem, nie bójcie się”. Bóg nie chce od człowieka strachu. Pragnie zaufania. Zawierzenia. Miłości. W miłości nie ma miejsca na lęk.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 20 kwietnia 2012

Żałośni

Czasami ludzie bywają żałośni. Robią z siebie pośmiewisko i nie ma sposobu, aby ich przed tym powstrzymać. Zwracanie uwagi, napominanie, ostrzeganie nie pomaga. Nie dociera do nich, że są żałośni.

Najbardziej dołująca jest bezradność wobec ich zatwardziałości w pysze. Pycha zamyka im nie tylko oczy i uszy, zamyka też serce i rozum. Sprawia, że nie są zdolni do jakiejkolwiek autorefleksji. Oni wiedzą lepiej. Najlepiej ze wszystkich na świecie. Kiedyś ks. Krzysztof Osuch na Mateuszu zamieścił tytuł świetnie oddający, o co chodzi w przypadku pychy: "Pycha – wiedzieć lepiej niż Bóg".

Zastanawiające, że w zamieszczonym u św. Marka Ewangelisty spisie nieczystości, które według słów Jezusa pochodzą z ludzkiego serca, pycha bezpośrednio poprzedza głupotę...

Pycha jest zresztą tak stara, jak grzech. Czyż nie ona odniosła triumf w raju, gdy człowiek postanowił powiedzieć Bogu "nie"? Czy nie kierowała nim chęć bycia "jak Bóg"?

Siostrą (choć niektórzy twierdzą, że dzieckiem) pychy jest inny, również niemal wszechobecny w naszej rzeczywistości grzech - pogarda. Obydwa lubią udawać cnoty. Tego, kto im ulega, czynią na początek żałosnym. Ale potem obydwa niszczą człowieka. Bardzo pilnują, aby nie dało się mu pomóc.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Ucieczka w niepoczytalność

„Doprawdy tak trudno przyjąć do wiadomości, że facet jest po prostu zły? Co za czasy, w których na siłę szukamy usprawiedliwień nawet dla największych zbrodniarzy” – powiedział mocno poirytowany jeden z moich znajomych, słysząc w telewizji informację o tym, że w kwestii pewnego mordercy, który ma na sumieniu życiu kilkudziesięciu ludzi, biegli są podzieleni. Według jednych człowiek ten jest chory i absolutnie nie może ponosić odpowiedzialności za swoje czyny. Dlatego powinien trafić do szpitala, a nie do więzienia. Według innych, jest w pełni poczytalny, i zarówno wtedy, jak i teraz, dziwacznie zachowując się w sądzie, znakomicie wie, co robi.

„Doprowadza mnie do wściekłości to uciekanie przed złem w niepoczytalność” – denerwował się dalej mój znajomy. „Jak tylko jakiś łotr narobi wielkiego zła, zaraz wydaje się ogromne sumy z pieniędzy podatników, aby tylko udowodnić, że on wcale nie chciał. A skoro nie chciał, to nie może zostać ukarany. Może mu jeszcze medal dadzą, że nie zabił pięciu tysięcy osób, a tylko kilkadziesiąt? To jakiś obłęd”.

„Może to wynika z przekonania, że człowiek jest z natury dobry?” – próbowałem jakoś załagodzić nastrój znajomego. „Karol Wojtyłą już dawno temu napisał, że człowiek, jako wyjątkowa istota obdarzona życiem wewnętrznym, pragnie prawdy i dobra”.

„Ty mnie tu papieżem nie bajeruj” – emocjonował się coraz bardziej znajomy. „Równie dobrze mogę ci rzucić argument, że Artur Schopenhauer napisał, iż człowiek jest z natury zły. I co?”.

Nie widziałem sensu w dalszym prowadzeniu rozmowy na tym poziomie rozemocjonowania. I na przerzucaniu się cytatami. Przecież nad ludzką naturą filozofowie zastanawiają się już ładne kilka tysięcy lat. Mógłbym, na przykład, przytaczać Leibniza, który nie mógł pogodzić się z myślą, że Bóg, doskonały, wszechdobry Stwórca, mógł stworzyć coś mniej dobrego od siebie, a nawet przeciwieństwo dobra.

„Powiem ci, jak ja to widzę” – odezwał się mój znajomy, gdy już zamierzałem się żegnać. „Może nawet człowiek jest dobry z natury. Może pragnie miłości, piękna i dobra. Ale to nie znaczy, że nie jest w stanie z jakiegoś powodu tego pragnienia w sobie zdusić, a nawet zabić. Człowiek ma wolną wolę i świadomie wybiera. Jestem przekonany, że są tacy, którzy w pełni władz umysłowych, opowiadają się po stronie zła, tak samo, jak są tacy, którzy zdrowi na ciele i umyśle, decydują się być po stronie dobra”.

Pokiwałem ze zrozumieniem głową. „Ale dopuszczasz możliwość, że ktoś z powodu choroby ma ograniczoną zdolność rozróżniania dobra i zła?” – zapytałem. „Nie denerwuj mnie!” – znajomy poderwał się z fotela. „Nie denerwuj mnie, bo cię kopnę. Świadomie, dobrowolnie i w pełni władz umysłowych” – zagroził.

„Teraz rozumiem, o co ci chodziło” – powiedziałem z powagą i na wszelki wypadek zwiększyłem dystans do znajomego o dwa metry.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 18 kwietnia 2012

Powód

Działanie wymaga motywacji. Powodu. Po to, aby było sensowne. To znaczy, aby ten, kto je podejmuje, widział w nim sens. Jeśli podejmuje działanie bez rzeczywistej motywacji, odczłowiecza je. To maszyna nie zastanawia się, po co coś robi. Została skonstruowana (mimo wszystko nasuwające się słowo "stworzona" nie jest tu właściwe) po to, aby bezrefleksyjnie powtarzać pewien zestaw czynności.

Myślę, że szczególną sferą działania, wymagającą specyficznego rodzaju motywacji, jest kierowanie do ludzi jakiegoś przesłania.

Rodzi się pytanie, czy Jezus, widząc, że Dobra Nowina o zbawieniu, którą przyniósł ludziom, do niech nie trafia, mało tego, że nie ma na nią prawie wcale zapotrzebowania (bo akurat trwało wytężone oczekiwanie na mesjasza w zupełnie innym, ziemskim i doczesnym wymiarze), nie miał problemów z motywacją. Wydaje mi się, że w Nowym Testamencie można znaleźć pewne sygnały, że zmagał się z tym problemem i to nie jeden raz podczas swej trzyletniej publicznej działalności.

Patrząc na ludzi wokół mnie raz po raz łapię się na tym, że z braku rzeczywistej motywacji do działania, wytworzyli sobie motywacje zastępcze, iluzoryczne, mówiąc wprost, fałszywe. Uzasadniają je iluzorycznymi, pozornymi celami, do których podobno zdążają. W rzeczywistości chwytają się jakichś wyimaginowanych idei po to, aby nie stracić nie tylko zapału do codziennego wstawania z łóżka, ale powodu do oddychania.

Z dużym niepokojem obserwuję taki stan nie tylko u ludzi, którzy już przeżyli kawałek czasu na ziemi i czegoś dokonali, coś osiągnęli. Widzę to coraz częściej u ludzi młodych, dopiero wchodzących w życie. Nie znajdując celów realnych, skupiają się na wydumanych, do rangi motywacji podnosząc zaspokajanie kolejnych potrzeb. Potrzeb, które niejednokrotnie nie są ich realnymi potrzebami, lecz są im wmawiane, narzucane z zewnątrz.

Elementem konstytutywnym rzeczywistej motywacji musi być między innymi nadzieja. To dziś "towar" wyjątkowo deficytowy. Tym przykrzejsze jest, że gdy ludzie przychodzą po nią do Kościoła, natrafiają na pustkę, podpieraną systemem nakazowo-rozdzielczym i zasadami moralnymi traktowanymi w kategoriach przepisów do omijania, nie do przestrzegania.

Ani życia ludzkiego, ani Kościoła, nie da się budować na zasadzie "bo tak wypada". Pójście za Chrystusem wymaga głębokiej motywacji, powodu zakorzenionego w czymś więcej, niż ciekawość czy owczy pęd. Jeśli tego zabraknie, szybko słyszy się od Jezusa pytanie: "Czy i wy chcecie odejść?".

wtorek, 17 kwietnia 2012

Dobra rada

Nie ulegaj naiwności i nie oczekuj, że nastąpią zmiany pozwalające ci zrealizować twoje znakomite i pożyteczne pomysły. Nie nastąpią. Dlatego snując plany nie zakładaj, że inni stworzą ci odpowiednie warunki do ich realizacji. Jeżeli chcesz coś zmieniać, musisz to zrobić osobiście.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Na pewno?

- Możesz mi wierzyć na sto procent. Ja nie kłamię, tak jak inni - powiedział, za wszelką cenę usiłując mi zajrzeć w oczy.

Zmrużyłem powieki. Dotychczas słuchałem z pełną otwartością i zaufaniem. Nie przyszło mi do głowy, że może mówić nieprawdę. Ale w tym właśnie momencie w mojej głowie odezwał się dzwoneczek. Może nawet całkiem duży dzwonek. Ostrzegawczy.

- Nie pytałem, czy kłamiesz - powiedziałem powoli. - Dlaczego nagle zacząłeś mnie zapewniać o swojej prawdomówności?

Pochylił się dość gwałtownie i zaczął czegoś szukać w leżącej na stole sporej aktówce.

- Tu są odpowiednie zaświadczenia. Gdybyś miał wątpliwości - posunął gruby plik kartek w moją stronę.

- A mam powody, żeby je mieć? - cedziłem coraz wolniej i ciszej.

Gdy już był gotów, aby mi odpowiedzieć, dorzuciłem szybko pytanie:

- Inni kłamią? Którzy?

- No wiesz, różnie to w zawodzie bywa.

- Miałeś kogoś konkretnego na myśli? - nie ustępowałem.

Po jego twarzy przebiegł jakiś skurcz. Złożył ręce, jak do modlitwy.

- Nie, źle mnie zrozumiałeś. Chciałem tylko dać ci pewność, że w tym, co ci przedstawiłem, nie ma żadnej ściemy. Sam wiesz, że w takich sprawach bywa różnie.

- Skąd miałbym wiedzieć? - zdziwiłem się. - To mój pierwszy raz. Dlatego pomyślałem, że skorzystam z twojej oferty, bo przecież znamy się od dawna i myślałem, że mogę mieć do ciebie zaufanie.

- Bardzo dobrze myślałeś! - rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. Odprężył się.

- Tylko widzisz, właśnie opadły mnie wątpliwości - powiedziałem zniżając głos jak ktoś, kto mówi z głębokim zamyśleniu.

- Wątpliwości? Dlaczego?! - powiedział, dla kontrastu nienaturalnie wysoko. Prawie zapiszczał.

- Bo nagle zacząłeś mnie zapewniać, że nie kłamiesz. To wzbudziło moją czujność, a potem podejrzliwość - wyjaśniłem szczerze, obserwując jego dłonie. Znaliśmy simę od dawna. Widziałem, że gdy się denerwuje, odruchowo pociera jedną dłonią o drugą, jakby używał ręcznika. - Tak już mam, że nie ufam ludziom, którzy bez potrzeby przekonują mnie, że mówią prawdę. Z zasady zakładam, że ludzie mówią prawdę. Ufam innym, zwłaszcza tym, którzy nigdy mnie wcześniej nie zawiedli.

- Rozumiem - wyszeptał. Schował stosik zaświadczeń i inne dokumenty do teczki. - Swoją drogą, to wredne z twojej strony - powiedział niespodziewanie po chwili.

- Co? - zapytałem unosząc brwi.

- Że mi to tak wprost powiedziałeś - powiedział z pretensją. - Wiesz, jak ja się teraz czuję?

- Domyślam się - odrzekłem spokojnie. - Ale pociesz się, że mnie też nie jest miło.

Zatrzymał wzrok na mojej twarzy, szukając jakiegoś dopowiedzenia. Uśmiechnąłem się.

- Widzisz, życie nauczyło mnie, że jeśli ktoś mówi prawdę, po prostu ją mówi. Nie musi zapewniać o swej prawdomówności. A już na pewno nie musi podkreślać swojej prawdomówności oskarżając innych o kłamstwo. Ot, taka prywatna życiowa mądrość...

Nie czekałem na odpowiedź. Zebrałem ze stołu filiżanki i poszedłem je umyć.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Dotknął? Nie dotknął?

Na słynnym obrazie Caravaggia Tomasz zwany Didymos, któremu potomność nadała przydomek "Niewierny", bez żenady i jakichkolwiek zahamowań pcha swój paluch w ranę po włóczni na piersi Zmartwychwstałego Jezusa. Jego rękę niejako "prowadzi" sam Chrystus, a Tomasz ma minę, jaką wyobrażam sobie u niejednego współczesnego naukowca, gdy przekracza w swych dociekaniach i eksperymentach kolejną granicę i łamie kolejne tabu.

W dodatku patrząc na twarz Jezusa można odnieść wrażenie, że odczuwa ból. Czy boli Go fizyczna obecność czyjegoś palca w niezabliźnionej - jak widać na obrazie - ranie, czy boli Go niedowiarstwo jednego z wybrańców? W końcu Tomasz zalicza się do wąskiej grupy Dwunastu, która w tych dniach przeszła bardzo ostry test i raczej trudno powiedzieć, że go zdała. Już przed krzyżową śmiercią jeden zdradził dla kasy i własnych ambicji. Drugi się, zgodnie z przewidywania i zapowiedziami, zaparł ze strachu, choć niewiele wcześniej buńczucznie deklarował oddanie za Jezusa życia. Reszta zwiała gdzie pieprz rośnie, a najodważniejszy dorównał odwagą niewiastom, które stanęły pod krzyżem.

Potem dawali dowody z jednej strony sporej strachliwości, z drugiej wysokiej próby upartego niedowiarstwa, tak dalece, że aż Chrystus im je wprost wypomniał, gdy stanął przed nimi.

Tomasz wcale się tak bardzo z tej grupy nie wyróżniał. Chciał, tak jak pozostali, zobaczyć jakiś dowód, aby uwierzyć w Zmartwychwstanie. Najlepiej - zobaczyć Zmartwychwstałego, a dla większej pewności Go dotknąć.

Jezus mu to umożliwił.

No i tu się zaczyna mój problem z Tomaszem. Bo czy istotnie, jak to wymalował Caravaggio, władował swój paluch w ranę Chrystusa z dociekliwością pozbawionego skrupułów pracownika brukowca?

Ewangelia według św. Jana nic o tym nie mówi. Jest zachęta ze strony Jezusa, nie ma natomiast wzmianki, że Tomasz z niej skwapliwie skorzystał. Jest raczej sugestia czegoś innego. Jest sugestia, że dotknął Jezusa. Że się nie tylko powstrzymał, ale również uświadomił sobie, przed kim naprawdę stoi. Tomasz w odpowiedzi na zachętę Chrystusa, by dotknął Jego ran, składa wyznanie wiary. Krótkie i dobitne. Połączone z aktem oddania czci, z okrzykiem uwielbienia.

Coś mi się wydaje, że od św. Tomasza Apostoła szacunku dla sacrum mogliby się uczyć liczni niedowiarkowie XXI wieku (często z wielkim zapałem deklarujący się jako chrześcijanie, jako katolicy). Nie wszędzie trzeba pchać swój dociekliwy paluch. Nawet, jeżeli się bardzo, ale to bardzo nie wierzy.

sobota, 14 kwietnia 2012

Strategia drobnych manipulacji, czyli cudowne podwojenie

Cytat z dzisiejszej GW: "Ale przecież Kościół dostaje od państwa - 492 mln 615 zł rocznie plus - 350 mln zł na pensje dla katechetów. - Fundusz Kościelny to 89 mln zł. - Kościelne uczelnie wyższe dostają ponad 221 mln zł, do tego dochodzą m.in. - dotacje dla Kościołów z budżetu na renowację zabytków - ponad 26 mln zł, - utrzymanie ordynariatu polowego - 20 mln zł, - pensje dla kapelanów więziennych i szpitalnych - ok. 5 mln zł (dane z raportu KAI)".

Taaa... Tylko co to za suma na samym początku, bez podania celu, na jaki jest przeznaczona?

To proste.

Wyjaśnienie jest np. w streszczeniu raportu KAI, na który powołuje się GW: "wsparcie społecznej działalności instytucji kościelnych w Polsce wynosi ponad 492 mln zł. Dotyczy to m.in. ochrony zabytków, kościelnych uczelni wyższych, działalności kapelanów, Ordynariatu WP, Funduszu Kościelnego"

W ten prosty sposób, dzięki pracowitości dwóch redaktorek GW, suma wsparcia społecznej działalności instytucji kościelnych, a nie coś pod zmanipulowanym określeniem "Ale przecież Kościół dostaje od państwa", w ciągu jednej soboty z GW uległa w umysłach wielu niezbyt zorientowanych w temacie podwojeniu.

Paniom dziennikarkom (?) Renacie i Katarzynie gratuluję "cudownego" rozmnożenia.

Ciężko uwierzyć

Po swym zmartwychwstaniu, wczesnym rankiem w pierwszy dzień tygodnia, Jezus ukazał się najpierw Marii Magdalenie, z której wyrzucił siedem złych duchów. Ona poszła i oznajmiła to tym, którzy byli z Nim, pogrążonym w smutku i płaczącym. Oni jednak słysząc, że żyje i że ona Go widziała, nie chcieli wierzyć.

Potem ukazał się w innej postaci dwom z nich na drodze, gdy szli na wieś. Oni powrócili i oznajmili pozostałym. Lecz im też nie uwierzyli.

W końcu ukazał się samym Jedenastu, gdy siedzieli za stołem, i wyrzucał im brak wiary i upór, że nie wierzyli tym, którzy widzieli Go zmartwychwstałego. I rzekł do nich: "Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu". (Mk 16,9-15)


Nawet najbliżsi uczniowie Jezusa mieli problem z wiarą w jego Zmartwychwstanie. Nie chcieli wierzyć Marii Magdalenie. Nie uwierzyli od razu i z entuzjazmem dwóm uczniom, którzy spotkali Zmartwychwstałego, gdy szli na wieś.

Więc w końcu Chrystus ukazuje się im samym. Z jednej strony pewnie się ucieszyli, widząc na własne oczy potwierdzenie wiadomości o Zmartwychwstaniu, której od innych nie za bardzo chcieli przyjąć. Z drugiej, pewnie nie było to dla nich miłe, słyszeć od Zmartwychwstałego Jezusa wyrzuty, że są niedowiarkami i to upartymi.

Najbardziej jednak może zdumiewać, że mimo wszystko, a może właśnie dlatego, że sami doświadczyli, jak ciężko jest uwierzyć, otrzymali od Jezusa polecenie, misję, zadanie do wypełnienia. Ci, którzy mieli trudności z przyjęciem na wiarę słów Marii Magdaleny i innych, którzy widzieli Zmartwychwstałego, mają teraz sami iść, i to na cały świat, aby głosić dokładnie wszystkim Dobrą Nowinę o zbawieniu.

Czy nie doświadczenie własnych problemów z wiarą dodawało później uczniom Jezusa odwagi, która sprawiała, że gdy im zabraniano nauczać w imię Jezusa, oni odpowiadali: „Rozsądźcie, czy słuszne jest w oczach Bożych bardziej słuchać was niż Boga? Bo my nie możemy nie mówić tego, co widzieliśmy i co słyszeliśmy”.

Prawdziwy świadek musi dawać świadectwo. Taka jest jego misja.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 13 kwietnia 2012

Też to masz?

Siedział jakiś zasępiony, bo raczej nie zamyślony. Postanowiłem pochylić się z troską nad człowiekiem.

- Coś cię gryzie? - zapytałem ostrożnie.

- Ty też to masz? Ale szczerze? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Głos miał przeniknięty znużeniem i zniechęceniem.

- Co?

- Takie doświadczenie, że coraz więcej ludzi w religii głoszącej Boga będącego Miłością, szuka uzasadnienia dla swojej nienawiści. Bo ja to mam ostatnio prawie codziennie - jego spojrzenie faktycznie wołało o pomoc.

- Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli... - powiedziałem, szukając gwałtownie jakiegoś koła ratunkowego. Dla siebie, nie dla niego.

Domyślił się. Wyraz jego oczu się zmienił, ale nie znalazłem w nich wyrzutu. Raczej coś na kształt zrozumienia.

- To może mi powiesz, co według ciebie jest istotniejsze: głoszenie prawdy i promowanie dobra, czy wykazywanie kłamstwa i walka ze złem?

- Myślę, że trzeba robić jedno i drugie.

- Ale czasami musisz wybrać, bo nie masz dość czasu, sił, środków, aby zajmować się i tym i tym. Co wtedy?

- Po co pytasz, skoro dobrze znasz odpowiedź? - zirytowałem się szczerze.

- Otóż właśnie nie. Nie znam. Wydawało mi się, że mam ją już opracowaną i dopracowaną, ale ostatnio coraz częściej dowiaduję się sam od siebie, że tak nie jest - odpowiedział wybuchem na mój wybuch. - Ze zdwojoną siłą wraca dylemat "ofensywa czy defensywa?".

- O ile się znam na sporcie, atakując nie można rezygnować z obrony swojej bramki. Dlatego jedni są napastnikami, a drudzy obrońcami - z satysfakcją znalazłem jakieś w miarę proste odniesienie.

- A co jeżeli jesteś sam i musisz zdecydować? - powiedział, jakby nie zrozumiał mojego sportowego przykładu.

- Kto powiedział, że jesteś sam? - znów podniosłem głos, zniecierpliwiony. - Zawsze jesteś członkiem drużyny.

- No dobrze, niech będzie, że zawsze jest jakaś drużyna - powiedział ugodowo. - Ale nawet w drużynie muszę zdecydować, czy gram w obronie czy w ataku.

- Ty? - roześmiałem się, przypominając sobie jego brak jakichkolwiek sportowych predyspozycji. Toż to istna niedojda w tej dziedzinie. - Od takich decyzji są inni. Na przykład trener - rzekłem pouczająco.

Odwrócił gwałtownie głowę w moją stronę, jakby nagle dokonał jakiegoś odkrycia. Wyciągnął palec wskazujący w moją stronę, ale przez chwilę nie umiał znaleźć odpowiednich słów. Wreszcie ogłosił triumfalnie:

- Też to masz! Tylko sprytnie postanowiłeś przerzucić decyzję na kogoś innego!

czwartek, 12 kwietnia 2012

Głupota na masową skalę

„Sprzedawaliśmy głupotę na masową skalę i teraz mamy odbiorców wychowanych na tej głupocie” – wyznał znany dziennikarz, który postanowił odejść z zawodu. „Jak ktoś chce kontrolować nas, to podnosimy krzyk. Chcemy być ponad prawem, a przede wszystkim ponad krytyką” – dodał, w przypływie autorefleksji.

A gdy przepytujący go skontrował, że on ma wrażenie, iż media były w minionych dwóch dekadach za mądre, że jego zdaniem dziennikarzy zgubiła przemądrzałość, znany dziennikarz, który postanowił przestać pisać artykuły, a skupić się na niszowych książkach, odrzekł: „Przemądrzałość też jest rodzajem głupoty. Przyjmijmy jednak, że czytelnicy chcą czytać wyłącznie o ludziach sławnych. Ale to media te sławy wykreowały. Dlaczego kreowaliśmy akurat na bohatera jakiegoś aktora serialowego, a nie mądrego profesora uniwersytetu?”

Hmmm… Czy naprawdę my, odbiorcy, jesteśmy już skończeni i na przegranej pozycji?

Kilka dni temu pojawiła się wiadomość, że szefowa jednego z dwutygodników postanowiła napisać książkę o matce półrocznej Madzi z Sosnowca. Podano nawet tytuł publikacji, zaplanowanej na przyszły miesiąc. Zapowiadano szumnie, że autorka chce przyjrzeć się duszy 22-letniej dziewczyny i spróbuje odpowiedzieć na pytanie co kryje się w umyśle kobiety, „która przeżyła tyle dramatycznych chwil”. Jej sylwetkę dziennikarka (?) zamierzała nakreślić na podstawie rozmów z nią samą, z jej mężem, rodziną i znajomymi, wreszcie z osobami z dalszego otoczenia. A duża sieć sprzedawców książek uruchomiła w Internecie przedsprzedaż książki.

Gdy natrafiłem na wiadomość o planowanej książce, poczułem się jak cymbał, któremu ktoś usiłuje wcisnąć kolejną ciemnotę. Jak prowincjusz, któremu po okazyjnej cenie proponują Pałac Kultury z kolumną Zygmunta w pakiecie. Jak ktoś, kogo inni uważają za wyjątkowego durnia, nabijają się z niego po kątach, ale jemu samemu wmawiają, iż jest geniuszem o ilorazie inteligencji znanej celebrytki.

Jak będzie z tej książki pożytek? – zacząłem się zastanawiać. Komu ona i w czym pomoże? A komu i w czym przeszkodzi?

I tu mam dla wszystkich dobrą wiadomość. Mimo wieloletniego wciskania nam za nasze własne pieniądze głupoty, jako podstawowego środka wychowawczego i formacyjnego, jednak nie jesteśmy totalnymi głupcami. Internauci byli tak zażenowani książką, że ją zbojkotowali. A duża sieć księgarska postanowiła wycofać się z przedsprzedaży planowanej pozycji.

W tej sytuacji przypomniała mi się piosenka śpiewana kiedyś w Piwnicy pod Baranami, w której powtarzał się refren: „To taka głupia to ja już nie jestem. Może głupia, ale taka, to już nie”. stukam.pl

Do posłuchania: http://www.youtube.com/watch?v=Mi0PbXjNbVA

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 11 kwietnia 2012

Problem Boga

- Co tam czytasz z takim przejęciem? Aż ci się uszy zaczerwieniły. I nie słyszysz, co do ciebie mówię.

- Odpowiedź dla ateistów. Uzasadnienie potrzeby istnienia Boga.

- Masz problem z Bogiem?

- Ja nie. Inni mają. Coraz agresywniej usiłują dowieść, że Boga nie ma, na przykład dlatego, że jest zło.

- Przeszkadza ci to?

- Nie, ale denerwuje.

- Czyli przeszkadza. A może nawet wywołuje lęk. Boisz się o swoją wiarę? Że któryś z ich argumentów uderzy ją na tyle skutecznie, że się zachwieje, a może nawet upadnie?

- Ależ nie!

- Więc dlaczego masz kłopot z tym, że inni mają problem z Bogiem?

- Chcę, żeby też uwierzyli, tak, jak ja. Przecież mam głosić swoją wiarę. Zwłaszcza, że świat ma coraz większe problemy z Bogiem.

- Problemy z Bogiem czy problem Boga?

- To jakaś różnica?

- Myślę, że tak. Bo chodzi o traktowanie samego Boga - podmiotowo czy przedmiotowo.

- Rozdrabniasz niepotrzebnie.

- W pewnym sensie masz rację, że niepotrzebnie, bo tak naprawdę nie ma problemu Boga. Choć wielu ma problem z Bogiem.

- Coraz bardziej się plączesz w zeznaniach.

- Chodzi mi o to, że nie ma problemu Boga, tylko jest problem człowieka, którego wyrazem są problemy ludzi z Bogiem.

- To zaczynają być jakieś piętrowe konstrukcje.

- Bóg nie musi uzasadniać potrzeby swojego istnienia. Tak samo, jak nie musi uzasadnić potrzeby miłości. Jeżeli człowiek potrzebuje takich uzasadnień, to znaczy, że sam jest problemem.

- Nie masz wrażenia, że to zbyt łatwe i w sumie rodzaj ucieczki?

- Nie wiem. Ale jakoś nie czuję potrzeby czytania o potrzebie istnienia Boga.

- Tak? No to co powiesz ateiście, gdy stanie na twojej drodze i zacznie negować nie tylko istnienie Boga, ale także potrzebę jego istnienia?

- ...

wtorek, 10 kwietnia 2012

Zginęli ludzie

Spodziewałem się dziś, w drugą rocznicę katastrofy smoleńskiej, tuż po Wielkanocy, a właściwie w czasie jej obchodów, bo oktawa trwa, przede wszystkim i na pierwszym planie wspomnienia i przypomnienia tamtych ludzi. Tych, którzy zginęli. Którzy odeszli z doczesności tak nagle i niespodziewanie. Zostawiając tyle zaczętych spraw. Oczekiwałem pokazywania ich w kontekście życia, życia wiecznego i zmartwychwstania.

Tego dziś jednak było brak.

Gdzieś zniknęli z naszego pola widzenia, z naszych umysłów, serc, myśli, emocji, słów i gestów, tamci ludzie. Ludzie, którzy zginęli. Dla których do było wydarzenie przełomowe i decydujące na wieczność.

Podpuszczani przez polityków i media zmarnowaliśmy ten dzień dzisiejszy. Skupialiśmy się nie na tych, którzy do naszej pamięci mają prawo, których pamiętać i wspominać mamy obowiązek. Skupiliśmy się nie na pamięci o nich, na modlitwie, czci, uhonorowaniu. Skupiliśmy się na sobie. Na własnych emocjach, przeżyciach, stratach. Na poczuciu krzywdy, szukaniu winnych i rozliczeniach. Skupiliśmy się na tym w tym właśnie dniu, choć mamy do dyspozycji na te sprawy, te myśli, te uczucia, wszystkie pozostałe dni w roku.

Dziś, 10 kwietnia 2012, dwa lata po tragicznej, nagłej śmierci 96 osób, znanych i nieznanych, bardziej wspominaliśmy katastrofę niż tych, którzy w niej zginęli.

"Wierzymy, że śmierć jest początkiem lepszego życia, a nasza rozłąka ze zmarłymi jest przejściowa. Ufamy, że spotkamy się znowu z nimi w domu naszego Ojca" - mówimy w czasie pogrzebu. Co im wtedy powiemy o tym, co zrobiliśmy w drugą rocznicę ich śmierci?

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Odpychająca pewność

"Tym, co odpycha od wiary i nadziei, jest często nadmierna pewność siebie ze strony wierzących. Trudno przebić się przez taki pancerz pewności, który czyni człowieka niewrażliwym na odmienną sytuację duchową ludzi szukających, wątpiących lub niewierzących. Słowa i czyny ludzi opancerzonych swoją pewnością tracą wówczas przekonującą moc. Nie są wyrazem rzeczywistego czucia-wespół z innymi" - napisał ks. prof. Wacław Hryniewicz OMI.

Myślę, że potrzebne tu jest pewne uzupełnienie. Moim zdaniem niemożliwa jest "nadmierna pewność siebie", jeśli człowiek naprawdę wierzy w prawdziwego Boga. Elementem konstytutywnym w prawdziwej wierze chrześcijańskiej jest pokora. Nie ma miejsca na spoglądanie na innych z góry "bo ja jestem wierzący". Chrześcijańskie zawierzenie nie może istnieć równocześnie z wywyższaniem się.

Nadmierną pewność siebie prezentują ci, którym się wydaje, że wierzą w prawdziwego Boga, a równocześnie traktują Go jako swojego wspólnika we wszelkich ziemskich "interesach", uważają, że Bóg jest z nimi przeciwko innym. Chrystus nie umarł na krzyżu dla jednych, a przeciwko innym. Złamał tę logikę, dopuszczającą zawłaszczanie Boga na swoje potrzeby przez określone grupy lub pojedynczych ludzi.

Pierwsi chrześcijanie przyciągali innych swoim sposobem życia, choć i oni zmagali się z pokusą posiadania zbawienia i samego Jezusa na wyłączność. Myślenie sekciarskie, z pozycji posiadacza prawdy, kusi ludzi w każdych czasach, ponieważ z jednej strony radykalnie upraszcza świat, dzieląc go na swoich i obcych (umieszczając Boga wśród "swoich"), z drugiej poprawia samopoczucie i podnosi samoocenę.

Od wiary i nadziei odpychają ci, którzy swoją pewność budują na fałszywych przesłankach, podając się za chrześcijan, a co gorsza, żyjąc w głębokim przeświadczeniu, że ich religijna konstrukcja faktycznie chrześcijaństwem jest. Ich oparte na złudzeniu świadectwo dlatego przez wielu jest odbierane jako prawdziwe, ponieważ sami bardzo mocno uwierzyli w nieprawdę. Wierzą z całym zaangażowaniem nie w prawdziwego Boga, tylko w takiego, jakiego chcieli by Go mieć. Na tym budują swoją pewność, że ich bóg całkowicie spełnia oczekiwania, jakie w nim pokładają. Bo jest na ich obraz.

Chrześcijanin prawdziwie wierzący w prawdziwego Boga nie ma problemu ze zrozumieniem niewiary innych. Wie, że wiara jest łaską. Łaska nie owocuje złem. Nie może więc prowadzić do "nadmiernej pewności siebie".

niedziela, 8 kwietnia 2012

Radość Zmartwychwstania

Wytrzeszczałem dzisiaj oczy, szukając w ludzkich twarzach i zachowaniach oznak paschalnej radości, szczerej i nieskrywanej radości z faktu Zmartwychwstania Jezusa. No bo przecież jest z czego. Wszak pokonana została śmierć. Ta śmierć, której próbujemy uniknąć na wiele najrozmaitszych sposobów, od pasów bezpieczeństwa zaczynając, a na skomplikowanych zabiegach medycznych oraz drogich farmaceutykach kończąc.

Ciężko mi szło, to szukanie. Niewiele dostrzegłem gestów, niewiele słów usłyszałem, będących wyrazem chrześcijańskiego rozradowania. Nie chodzi mi zresztą tutaj o jakieś entuzjastyczne śpiewy i podskoki, jak na zawodach sportowych po zdobyciu kolejnego punktu... Chociaż właściwie dlaczego nie? W końcu mamy do czynienia z ostatecznym zwycięstwem w zmaganiach o najwyższą stawkę - nasze życie. Ale nawet w kwestii po prostu spokojnego promieniowania paschalną radością mamy jeszcze wiele do nadrobienia.

Najbardziej mnie zastanowiła krótka, przyznam, że zainicjowana przeze mnie, rozmówka na temat radości Zmartwychwstania. Na moje indagacje w okolicach jednego z kościołów ktoś wychodzący właśnie ze świątyni po Mszy zapytał mnie: "A czy Chrystus się cieszył, że zmartwychwstał i mógł wrócić do swoich uczniów? Sądzę, że nie, bo i z czego miałby się cieszyć?".

Po powrocie przejrzałem w internecie mnóstwo wizerunków Zmartwychwstałego Jezusa. Faktycznie, na większości nie tryska radością, nawet się nie uśmiecha. Na niejednym ma wyraz twarzy nieco mściwego triumfatora. Ale są i takie wizerunki Zmartwychwstałego, na których widać nie tylko uśmiech, ale szczerą radość. Radość Zmartwychwstania.

sobota, 7 kwietnia 2012

Chęć ucieczki

Po upływie szabatu Maria Magdalena, Maria, matka Jakuba, i Salome nakupiły wonności, żeby pójść namaścić Jezusa. Wczesnym rankiem w pierwszy dzień tygodnia przyszły do grobu, gdy słońce wzeszło. A mówiły między sobą: "Kto nam odsunie kamień od wejścia do grobu?" Gdy jednak spojrzały, zauważyły, że kamień był już odsunięty, a był bardzo duży. Weszły więc do grobu i ujrzały młodzieńca, siedzącego po prawej stronie, ubranego w białą szatę; i bardzo się przestraszyły. Lecz on rzekł do nich: "Nie bójcie się! Szukacie Jezusa z Nazaretu, ukrzyżowanego; powstał, nie ma Go tu. Oto miejsce, gdzie Go złożyli. Lecz idźcie, powiedzcie Jego uczniom i Piotrowi: Idzie przed wami do Galilei, tam Go ujrzycie, jak wam powiedział".

One wyszły i uciekły od grobu; ogarnęło je bowiem zdumienie i przestrach. Nikomu też nic nie oznajmiły, bo się bały. (Mk 16,1-8)


„Nie bójcie się! Szukacie Jezusa z Nazaretu, ukrzyżowanego; powstał, nie ma Go tu”. To słowa, na które czekamy przez cały dzień, aż do nocy. Do Wigilii Paschalnej. Wielkanocnej.

Z jednej strony czekamy, ale z drugiej jest w nas, ludziach, jakiś dziwny lęk przed prawdą o Zmartwychwstaniu Jezusa. A skoro lęk, to i chęć ucieczki.

Ostatecznie jednak zwycięża w nas wiara. Wiara, która niesie radość. Wiara, która niesie nadzieję. Wiara. Która owocuje miłością.

Dla chrześcijanina, katolika, cisza Wielkiej Soboty, to czas na uważne przyglądanie się swojej wierze. Na zadawanie sobie pytań podstawowych i nieuniknionych. To chwile szczególnego przygotowania na przeżycie największej tajemnicy. Tajemnicy pokonania grzechu i śmierci. To czas bezpośredniego przygotowania do przyjęcia na nowo za fundament swego życia prawdy o Zmartwychwstaniu. Bez żadnych wyjątków i zastrzeżeń.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 6 kwietnia 2012

(Nie) wiadomo kto

To nie jest tak, że Jezus Chrystus umarł na krzyżu sam z siebie. Że postanowił sobie umrzeć za ludzkość i rzecz samodzielnie zrealizował, bez czyjegokolwiek zaangażowania. Bo chyba słowo "pomoc" jednak nie brzmi tu najwłaściwiej.

Ktoś przecież personalnie podejmował decyzję "Trzeba Go zabić". Ktoś to najpierw wymyślił, przedstawił innym. Ktoś pomysł zaakceptował. Ktoś konkretny. Człowiek z imieniem i nazwiskiem, choćby nie wiem jak chował się w anonimowość.

Ktoś zlecił wykonanie decyzji. Ktoś wysłał uzbrojonych pachołków w konkretne miejsce, bo ktoś inny doniósł, że Jezus będzie tam bezbronny i pozbawiony ochrony tłumów.

Ktoś Jezusa wskazał, ktoś Go łapał, wiązał Mu ręce, szarpał i pozbawiał wolności.

Ktoś bawił się Jego kosztem, drwiąc Mu prosto w twarz. , Ktoś konkretny sfingował proces, żeby wyglądało, że wszystko jest legalnie.

Ktoś jako pierwszy w tłumie u Piłata krzyknął "Ukrzyżuj Go!". I ktoś wymyślił, aby tłum chciał Barabasza.

Ktoś uchylił się od odpowiedzialności za śmierć Chrystusa publicznie umywając dłonie. Ktoś wołał na całe gardło, że bierze na siebie tę odpowiedzialność.

Ktoś posiadający imię i nazwisko, rodzinę i znajomych, a może nawet przyjaciół, nakładał Jezusowi cierniową koronę na głowę, biczował Go, odstawiał kpiny przebierając Go za króla.

Ktoś przyglądał Mu się z ciekawością podczas drogi na Golgotę. Ktoś przybijał gwoździe i montował krzyż.

Ktoś mający konkretną twarz i miejsce zamieszkania kpił z umierającego Jezusa, poniżając Go dla samej satysfakcji.

Ktoś grzeszył, powodując, że potrzebna była śmierć Bożego Syna dla jego zbawienia. Właściwie od tego trzeba było zacząć tę listę.

Jezus nie umarł z powodu zmowy nieznanych sprawców. Jego śmierć to sprawa bardzo konkretnych ludzi. Nie pomoże chowanie się w cieniu anonimowości. Jezus zna ich serca, twarze i umysły. Bóg ich zna.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Tożsamość księdza

Zaczęło się od prostych słów. O zwykłego polecenia, które Jezus wypowiedział w Wieczerniku podczas Ostatniej Wieczerzy. Słów jakby dodanych do tych, które oznaczały ustanowienie Eucharystii. Ale czy może istnieć kapłaństwo bez Eucharystii? A Eucharystia bez kapłaństwa?

Sprawa jest poważna. „Kapłaństwo urzędowe różni się istotowo od wspólnego kapłaństwa wiernych, ponieważ udziela świętej władzy w służbie wiernym. Pełniący urząd święceń wykonują swoją posługę wobec Ludu Bożego przez nauczanie, kult Boży i rządy pasterskie” – można przeczytać w Katechizmie Kościoła Katolickiego. Ale też mówi on, że „Dwa (...) sakramenty: święcenia (kapłaństwo) i małżeństwo są nastawione na zbawienie innych ludzi. Przez służbę innym przyczyniają się także do zbawienia osobistego. Udzielają one szczególnego posłania w Kościele i służą budowaniu Ludu Bożego”.

Sprawa może budzić silne emocje.

„Własnego kapłaństwa się boję,
własnego kapłaństwa się lękam

i przed kapłaństwem w proch padam,
i przed kapłaństwem klękam”

- napisał przed laty ks. Jan Twardowski. Wspominając dzień swoich święceń wyznał „jakaś moc przeogromna/ z nagła poczęła się we mnie”. A na koniec dorzucił coś, co chyba odczuwa większość księży – zdziwienie:

„Jadę z innymi tramwajem---
biegnę z innymi ulicą---

nadziwić się nie mogę
swej duszy tajemnicą”.

Kilka lat temu jedno z czasopism poruszyło temat „tożsamości księdza”. „Kim jest dzisiaj kapłan? Jak kapłanów postrzegamy i jak widzą siebie oni sami?” – pytała redakcja. „W ewangelicznym kapłaństwie nie chodzi o to, ile ognia ksiądz potrafi ściągnąć na grzeszników, ale o to, za ilu potrafi „nadstawić karku”...” – napisał jeden z duchownych. „Kapłanem jest ten, kto pomaga bliźnim podtrzymywać wiarę w sens wszystkiego, co jest – zwłaszcza wiarę w sens niepojętego i gorszącego faktu, jakim jest istnienie zła” – napisał inny. A mocno krytyczny świecki publicysta dorzucił: „Gdyby liczba dyskusji o kapłaństwie przekładała się na jakość życia księży, dawno nie mielibyśmy prawa mówić o kryzysie duchowieństwa. Ale jest odwrotnie”.

Ludzie mają pod adresem księży różne oczekiwania. Jednych lubią bardziej, innych mnie. Jednych chwalą, drugich krytykują. Ale gdy przychodzi co do czego, to w kwestii tożsamości kapłana okazuje się, że chodzi im jednak wciąż i stale o to samo: „Wierni oczekują od kapłanów tylko jednego, aby byli specjalistami od spotkania człowieka z Bogiem. Nie wymaga się od księdza, by był ekspertem w sprawach ekonomii, budownictwa czy polityki. Oczekuje się od niego, by był ekspertem w dziedzinie życia duchowego... Aby przeciwstawić się pokusom relatywizmu i permisywizmu nie jest wcale konieczne, aby kapłan był zorientowany we wszystkich aktualnych, zmiennych trendach; wierni oczekują od niego, że będzie raczej świadkiem odwiecznej mądrości, płynącej z objawionego Słowa” Benedykt XVI wiedział, co mówi.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 4 kwietnia 2012

Zdrada

Nie dziwię się, że co i rusz ktoś próbuje wybielać Judasza, a nawet przedstawiać go jako postać pozytywną. Przecież żyjemy czasach, w których zdrada jest czymś tak powszechnym, jak jedzenie zupy pomidorowej.

Niby jeszcze jest uznawana za coś złego. Świadczy o tym na przykład liczba dostępnych serwisów i reklamujących się instytucji pomagających wykryć zdradę małżeńską czy zdradę partnera. Ale sformułowania typu "Test na zdradę. Sprawdź czy Twój partner Cię zdradza. Rozwiąż test i przekonaj się, czy Wasz związek jest bezpieczny" świadczą raczej o niezbyt poważnym podejściu do tematu.

Ale bez trudu można znaleźć coś więcej niż pocieszenie zdradzonych: "Zostałam zdradzona i czuję się... świetnie! To, jak się czujesz, zależy od ciebie. To nie do końca jest tak, że jeśli ktoś cię zdradził, musisz czuć smutek i rwać sobie włosy z głowy. Wiem, że to nie jest łatwe, skakać z radości z tego powodu, ale – jeśli kochasz, jeśli chcesz z nim być, jeśli dajesz wam szansę – im szybciej o tym zapomnisz, tym łatwiej ci będzie. Skup się na przyszłości. I na teraźniejszości! To, co się stało, już się nie odstanie, ale to, co się zdarzy – zależy tylko od was. A więc, zdradzona kobieto, głowa do góry!".

O zdradach w innych sferach życia raczej cicho. A już zwłaszcza w polityce. Nikt na serio nie nazywa zdrajcą polityka, który nie dotrzymał obietnic albo kilka miesięcy po wyborach nagle zmienił ugrupowanie i poglądy...

Zdrada spowszedniała. Straciła jednoznaczny wymiar negatywny. Zdrajcy kreowani są nawet na bohaterów, sięga się głęboko w ich intencje i znajduje coś więcej niż wytłumaczenie niewierności i faktu, że zawiódł czyjeś zaufanie.

Zaufanie przestało być liczącą się wartością. Wierność się zdewaluowała...

Właściwie dlaczego ten Judasz się powiesił?...

wtorek, 3 kwietnia 2012

W chowanego

"Gdzie schował się Bóg?". To nie tylko marketingowo prowokacyjny tytuł jednego ze spotkań dyskusyjnych. To oddanie stanu świadomości niektórych ludzi. Ludzi, którzy uważają, że Bóg gra z nimi, z całą ludzkością, w chowanego.

Niejednokrotnie widziałem dorosłych, bawiących się z małymi dziećmi przy użyciu firanki albo ręcznika. Zakrywali malucha albo maluszkę kawałkiem materiału i wołali: "Nie ma Milenki!" albo "Nie ma Zbysia!". Potem odsłaniali dzieciaka i krzyczeli na całe gardło "Jest Milenka!!!" lub "Jest Zbyś!!!". Radości i śmiechu przy tym było co niemiara.

Jeszcze weselej było, gdy dziecko przejmowało inicjatywę i samo się chowało za firanką, wołając: "Nie ma Milenki! Nie ma Zbysia!". A potem "znajdowało" się w sposób wywołujący powszechny entuzjazm.

Ci, którzy z rozgłosem szukają Boga, który się przed nimi chowa, przypominają zarówno te dzieciaki, jak i angażujących się w zabawę dorosłych.

Nie, nie, nie zapomniałem, że Karol Wojtyła napisał kiedyś "Pieśń o Bogu ukrytym". A tym bardziej o tym, że Boga nikt nigdy nie widział, że w Piśmie świętym pozostaje Bogiem ukrytym, przemawiającym za pośrednictwem znaków.

Jest jednak poważna różnica pojęciowa między sformułowaniami "Bóg ukryty" a "Bóg, który się schował". Bóg się nie chowa. Nie udaje nieobecnego. Nie prowadzi gry. Nie stara się nas wykiwać i samemu się "zaklepać". Bóg się objawia człowiekowi. Krok po kroku. Aż do chwili, w której możemy Go oglądać twarzą w twarz.

Bóg nieustannie szuka człowieka. Człowieka, który się przed Nim chowa nieustannie od czasów grzechu pierworodnego, mając wciąż ten sam powód i wymówkę, co biblijny Adam. A w dodatku Boga usiłuje obwiniać, że Go nie dostrzega, bo Go osobiście czymś zasłonił.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Chude lata

W rocznicę śmierci Jana Pawła II w mediach tradycyjna (można odnieść wrażenie, że obowiązkowa) porcja narzekań i ubolewań nad stanem Kościoła katolickiego w ojczyźnie Papieża. Że niby takie lata chude nastały. Że wciąż emocje przeważają nad percepcją nauczania. Że nadal nie znaleźliśmy sposobu na kościelne życie bez Polaka na Stolicy Piotrowej. Itd. Itp. Dyżurne sformułowania. Dyżurni komentatorzy.

Nuda. Puste marudzenie. Odfajkowywanie tematu. Właściwie brak jakiejkolwiek głębszej refleksji. Wyjałowienie.

Co ciekawe, właśnie dzisiaj, w tę siódmą rocznicę śmierci Papieża-Polaka, Kościół katolicki w Polsce oficjalnie zabrał głos w debacie emerytalnej. Rzeczowo. Bez podgrzewania emocji. Bez cytatów z Jana Pawła II. ;-)

Myślę, że nie ma nic złego w chudych latach. Są potrzebne. Okazują się świetnym sprawdzianem, pokazującym, czy należycie zostały wykorzystane lata tłuste. Ale nie tylko. Starotestamentalna opowieść o Józefie, który sprzedany przez braci został praktycznie wicefaraonem, dowodzi, że właśnie w latach chudych ludzie się odnajdują, odkrywają to, co w nich lepsze, pokonują własne słabości, odbudowują zerwane niegdyś więzi. Gdyby nie lata chude, Jakub nie dowiedziałby się, że jego ukochany syn żyje. Gdyby nie lata chude, zapewne nie doszłoby do ich spotkania.

Nie ma sensu bać się lat chudych. Trzeba je potraktować jako szansę. Noi tak samo jak lat tłustych, nie wolno ich marnować.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Tłum

Utrwaliliśmy przekonanie, że ci sami ludzie wołali w Jerozolimie "Hosanna" na cześć Jezusa, a kilka dni później krzyczeli "Ukrzyżuj". Skąd ta pewność, że to byli ci sami?

Tłum pozornie jest anonimowy. W rzeczywistości tłum składa się zawsze z konkretnych ludzi. Być może rzeczywiście ten czy ów był zarówno u bram Jerozolimy, gdy Jezus wjeżdżał na osiołku, a potem znalazł się przed siedzibą Piłata. Ale wcale nie musiał w obu sytuacjach być kimś więcej, niż tylko biernym widzem.

Łatwo utrwalamy szablony, w których inni wypadają nie najlepiej. Czy nie jest tak, że próbujemy w ten sposób bronić siebie?