Nie
lubię marnowania okazji. Nie, nie tych w hipermarketach, gdzie
niejednokrotnie mają fikcyjny charakter. Fikcyjny dla klienta. Faktyczny
dla firmy, bo iluś ludzi na widok "okazji" jednak się skusi, choć dwa
dni temu ten sam towar można było w tym samym sklepie kupić taniej.
Nie
lubię marnowania okazji w życiu. A zwłaszcza takich sytuacji, gdy za
realizację jakiegoś dobrego pomysłu biorą się ludzie, którzy gwarantują
porażkę. Nawet jeśli są pełni dobrych intencji (a nie zawsze tak jest,
niejednokrotnie bywa, że łapią się do ekipy, bo zwietrzyli jakąś doraźną
korzyść dla siebie), to brak im najczęściej odpowiedniej wiedzy,
umiejętności, doświadczenia, a zwłaszcza pracowitości i gotowości do
poświęceń.
Niestety, wielu takich ludzi pojawia się przy
rozmaitych kościelnych inicjatywach. Efekt - kolejne położone i
zarżnięte przedsięwzięcia. A ci, którzy doprowadzili do ich klęski
kreują się potem na ofiary, obnoszą się ze swymi dobrymi intencjami.
Emablują pobożnymi gestami i wypowiedziami przesyconymi cytatami z dzieł
religijnych. Nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za działalność na
szkodę. A przy najbliższej okazji włączają się w kolejną "okazję" i
doprowadzają ją do podobnego finału.
Trzeba na nich
uważać. Na te ich oczęta, płonące zimnym ogniem. Na te ich gładkie
słówka i usłużność. Na pojawiające się w odpowiednim momencie religijne
gadżety i biblijne frazy wygłaszane zamiast konkretów.
Uważać
na nich nie wystarczy. Trzeba jeszcze, zanim zdążą zacząć wypijać
żywotne soki z realizacji jakiegoś świetnego pomysłu, aby go doprowadzić
do martwoty, potraktować jakimś środkiem na pasożyty.
Oczywiście z miłością. Przede wszystkim z miłością. Bo prawdziwa miłość opiera się na zaufaniu, nie na naiwności. stukam.pl
piątek, 27 kwietnia 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz