To
nie jest tak, że każdemu od razu mam coś do powiedzenia. Żeby mieć
człowiekowi naprawdę coś do powiedzenia, aby stał się adresatem mojego
przekazu, musi zaistnieć między nami pewien rodzaj wspólnoty. Nie chodzi
o znajomość. Może się nie znać i mieć sobie wiele do powiedzenia, ale
też możemy się znać jak dwa kubki stojące od lat obok siebie na półce i
nie mieć sobie absolutnie nic do powiedzenia.
Spotkałem
kiedyś człowieka, który twierdził, że ma przekaz adresowany do
wszystkich. "Do mnie nie" - powiedziałem z przekory, zanim jeszcze w
ogóle dowiedziałem się, co chciał powiedzieć. "A skoro do mnie nie, to
znaczy, że jednak nie do wszystkich" - powiedziałem z dziwacznym
uczuciem ni to satysfakcji, ni to żalu.
Pozwoliłem mu
jednak powiedzieć, co zamierzał. Miałem rację. Absolutnie i pod żadnym
pozorem nie byłem adresatem tego, co miał do powiedzenia. Jego przekaz
nastawiony był na to, aby negować wszystko to, co dla mnie było istotne i
znaczące. Był atakiem. Skondensowaną agresją skierowaną wobec
wszystkich i wszystkiego.
"Nie masz mi nic do powiedzenia.
Żałuję, że zmarnowałem czas, słuchając cię" - powiedziałem. Wtedy mnie
uderzył. "Każdy dostaje to, co mu się należy!" - krzyknął. Uciekłem.
niedziela, 22 kwietnia 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz