czwartek, 29 marca 2018

Cisza, czyli marsz o życie

Osiemnastoletnia Emma Gonzalez, uczennica szkoły w Parkland na Florydzie, 14 lutego br. nie zginęła w strzelaninie. Dziewiętnastoletni Nicolas Cruz zabił wówczas 17 osób, w tym jej przyjaciółkę Carmen, która marudziła na temat lekcji gry na pianinie, Arona, który nazywał ją „słoneczkiem”, Alexa, który przychodził do szkoły z bratem Ryanem...
W sobotę, 24 marca, Emma Gonzalez wzięła udział w liczącej osiemset tysięcy uczestników manifestacji w Waszyngtonie. Tego samego dnia w setkach miejscowości w całych Stanach Zjednoczonych ludzie, zwłaszcza młodzi, brali udział w demonstracjach, których wspólne hasło brzmiało: „Marsz o nasze życie”. Domagali się od rządzących zapewnienia im bezpieczeństwa w szkolnych murach i ograniczeń w dostępie do broni.
Emma, podobnie jak inni jej koledzy i koleżanki z Parkland, zabrała głos podczas waszyngtońskiej manifestacji. Zrobiła jednak coś, co spowodowało, że o jej wystąpieniu dowiedział się cały świat. Mało kto dostrzegł, że wchodząc na mównicę uruchomiła w swoim smartfonie timer. Nie powstrzymywała płaczu, gdy mówiła przez dwie minuty, przywołując imiona tych, którzy zginęli w masakrze i powtarzając słowa „już nigdy”. Po czym zamilkła, ale nie odeszła od pulpitu. Stała, jakby na coś czekając, a na jej twarzy widniały łzy. Po kilku minutach zabrzmiał timer w telefonie. Emma Gonzales odezwała się ponownie. „Od momentu, kiedy weszłam na scenę, minęło 6 minut i 20 sekund. W tym czasie napastnik skończył strzelać, niebawem porzuci broń i przez godzinę będzie chodził wolno. Walczcie o swoje życie, zanim ktoś inny będzie musiał to zrobić” - podsumowała.
Nastolatka z Florydy nie powiedziała, że chce swoich zamordowanych kolegów uczcić kilkoma minutami ciszy. Po prostu zamilkła. Bez uprzedzenia. Wywołała tym duże zaniepokojenie wśród tysięcy zgromadzonych i wśród organizatorów. Wielu nie bardzo wiedziało, jak sobie poradzić z nagłą ciszą. Niektórzy klaskali. Inni próbowali coś krzyczeć. Zdezorientowani realizatorzy telewizyjni pokazywali na chybił trafił różne ujęcia tłumu i dziewczyny.
Gdy oglądałem zapis wystąpienia Emmy Gonzales w Waszyngtonie, przypomniało mi się inne wydarzenie, które miało miejsce w Krakowie w 2002 roku. Wtedy w katedrze na Wawelu św. Jan Paweł II modlił się w ciszy przez około pół godziny. Też bez uprzedzenia. Komentatorzy telewizyjni stopniowo cichli i niespodziewanie odbyła się wielominutowa transmisja ciszy.
Cisza jest potrzebna, choć często okazujemy się na nią nieprzygotowani. Nie wiemy, jak sobie z nią poradzić, jak ją zagospodarować. Czasami mamy z nią kłopot nawet w kościele. A przecież już dawno Adam Mickiewicz zauważył: „Głośniej niźli w rozmowach Bóg przemawia w ciszy,/ I kto w sercu ucichnie, zaraz go usłyszy”. Trwanie w ciszy też bywa marszem o życie.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 22 marca 2018

Pięciu studentów, czyli cena poczucia

21 marca br. w Holandii zorganizowano referendum. Ważne referendum. Inicjatorem głosowania nie byli przedstawiciele władzy. Wręcz przeciwnie. Jak można wyczytać w sieci, już jesienią ubiegłego roku niektórzy politycy utworzonej po 208 dniach trudnych negocjacji koalicji rządzącej deklarowali, że wyniki głosowania zignorują.
Przedmiotem holenderskiego referendum stała się sprawa nader delikatna. Chodzi m. n. o wywiad i bezpieczeństwo kraju. Dokładniej mówiąc, o nowelizację ustawy, która precyzuje uprawnienia służb specjalnych w Holandii.
Dlaczego w ogóle doszło do referendum? Kto je zainicjował? Okazuje się, że to zasługa pięciu studentów z Amsterdamu, którzy zaniepokoili się konsekwencjami planowanej regulacji prawnej. Udało im się skłonić niektóre media do zainteresowania tematem. W rezultacie zebrano trzysta tysięcy podpisów koniecznych do zorganizowania referendum.
Łatwo się domyślić, że nowelizacja ustawy znacznie poszerza uprawnienia funkcjonariuszy holenderskich służb specjalnych. Daje im prawo zbierania danych w szeroko pojętych środkach przekazu. Na przykład możliwość śledzenia, kto korzysta z WiFi w pociągu. Albo przechwytywania informacji z internetu światłowodowego. Przy czym dostęp do danych dotyczyć może nie tylko bezpośrednio podejrzanych, ale całego ich środowiska. Także całkiem niewinnych, przestrzegających prawa ludzi.
Nie tylko Holendrzy stanęli przed bardzo istotnym dylematem - powszechna inwigilacja i rezygnacja z prywatności w zamian za poczucie bezpieczeństwa. Ale w ilu krajach sprawa została poddana pod powszechne głosowanie?
Coraz łatwiejsza dzięki nowym technologiom międzyludzka komunikacja z jednej strony jest wielkim dobrem. Z drugiej, okazuje się poważnym zagrożeniem. Udostępniamy dzisiaj ogromne ilości informacji na swój temat nie tylko pojedynczym osobom, ale również tłumom anonimowych odbiorców. Robimy to dobrowolnie, nikt nas do tego nie zmusza. Rzadko zastanawiamy się nad tym, że ktoś je może wykorzystać. Odsłaniamy się tak bardzo, że dzięki temu można nami bez szczególnego wysiłku manipulować. Skłaniać nas do konkretnych zachowań i decyzji. Nabierająca właśnie rozpędu afera wokół brytyjskiego ośrodka analitycznego Cambridge Analytica, stojącego za sukcesem kampanii Donalda Trumpa i akcji popierającej Brexit, to tylko jeden z przykładów, do czego może służyć dostęp do naszych danych.
Już dawno odkryto, że w naszych czasach najcenniejszym towarem jest informacja. Wszelka informacja, dająca wiedzę o każdym konkretnym człowieku. Gdzie jest granica, której nie należy przekraczać, płacąc informacjami o sobie za poczucie bezpieczeństwa, które bywa bardzo złudne i ulotne?
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 15 marca 2018

Pączki w Poście, czyli o schematach

Tuż przed czwartą niedzielą Wielkiego Postu pewien proboszcz zamieścił w portalu społecznościowym zdjęcie, na którym widniał stos smakowitych pączków. Było też kilka osób, które ów stos starały się zmniejszyć - w tym kapłan. Fotografii towarzyszył opis, z którego wynikało, że pyszności przeznaczone były zasadniczo dla ekipy, która miała w parafii poprowadzić rekolekcje. „Czas upływa, pączków ubywa i do naszych grzechów dochodzi o obżarstwo. Wszystko w trosce o bezgrzeszność naszych gości, których nie możemy się doczekać” - wyjaśnił nieco żartobliwie duchowny.
Nie trzeba było długo czekać, żeby oprócz komentarzy życzących smacznego, pojawiły się też uwagi o innym charakterze. „W poście pączki?”.
Wcale się nie zdziwiłem tego rodzaju reakcji. Siebie również przyłapałem na przebłysku takiej myśli, gdy zobaczyłem w internecie to zdjęcie. Nie chodzi wcale o oburzenie. Chodzi o pewien dysonans, oparty na utrwalonych skojarzeniach i myślowych schematach. No bo czy w Wielkim Poście wypada się afiszować z górą świeżutkich pączków? W kraju, w którym pączek co roku staje się na jeden dzień symbolem karnawałowej hulanki i przesadnego objadania?
Na podstawie dotychczasowego opisu sytuacji ktoś może zacząć podejrzewać, że chodzi w niej o prowokację i wzbudzenie zainteresowania.
Nie przypuszczam. Zwłaszcza, że proboszcz po chwili wyjaśnił, skąd się pączki wzięły. Napisał w komentarzu tak: „Gdyby Kościół był skansenem, a życie chrześcijańskie folklorem, to pączki w poście byłyby wielką rozpustą i ciężkim grzechem. Dla nas te pączki to raczej znak nawrócenia, a przynajmniej wyraz takiego pragnienia. Ktoś wczoraj się przygotował, zrobił zakupy, dziś wcześnie rano wstał, przygotował ciasto, upiekł pączki i obsypał je cukrem pudrem, a przed wszystkim zrobił to bezinteresownie, osłodził miłością i podzielił się z innymi darem i umiejętnością”.
Ten drobny sieciowy incydent pokazuje zjawisko naprawdę dużej rangi. Za sprawą tzw. tłustego czwartku i sposobu, w jaki jest nam od lat pokazywany w mediach, pączek stał się w powszechnym mniemaniu symbolem rozpasania, braku umiaru w jedzeniu, piciu i nie tylko. Stał się wręcz antytezą wszystkiego tego, co - w równie powszechnym mniemaniu - wiąże się z Wielkim Postem. Sam widok pączka na stole w tym okresie wydaje się niejednemu niestosowny. Zaburza pewien utarty sposób myślenia i postrzegania świata. Nie mieści się w szablonie. Drożdżowe ciastko zostaje wyjęte z kontekstu, w którym przyzwyczailiśmy się je widzieć. I może nabrać zupełnie innego znaczenia. Jak widać z przytoczonej historii - nawet całkiem odwrotnego.
Na szczęście nie wszyscy myślą schematycznie i szablonowo. Ktoś nie zawahał się usmażyć sterty pączków w Wielki Poście z myślą o gościach, którzy mają zawitać do parafii i poprowadzić rekolekcje. Założę się, że były pyszne i sprawiły adresatom dużo przyjemności. A przede wszystkim dały im do zrozumienia, że są mile widziani i oczekiwani.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 8 marca 2018

Kobiety i Oscary, czyli coś niepokojącego

Podczas niedawnej oscarowej gali Frances McDormand, która odebrała nagrodę za naprawdę znakomitą rolę w filmie „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”, niespodziewanie poprosiła, aby wstały wszystkie obecne na sali kobiety nominowane w tym roku do wyróżnienia przyznawanego przez Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej. Gdy jej prośba została spełniona, aktorka nagrodzona Oscarem już po raz drugi, powiedziała: „To byłby zaszczyt, gdyby wszystkie nominowane we wszystkich kategoriach, stanęły dziś razem ze mną. Aktorki, kobiety-filmowcy, producentki, reżyserki, scenarzystki, operatorki, kompozytorki, scenografki, wszystkie! Okej, rozejrzyjcie się dookoła, bo każda z nas ma do opowiedzenia niezwykłe historie i projekty, na które potrzebuje dofinansowania”. Swoje wystąpienie zakończyła przywołaniem  tzw. klauzuli różnorodności, gwarantującej m. in.  spełnienie warunków równouprawnienia w przemyśle filmowym.
Przemowa Frances McDormand odbiła się szerokim echem i spotkała się zasadniczo z bardzo pozytywnym przyjęciem. Jednak jest w całym tym wydarzeniu coś wciąż niepokojącego. Jest coś niedobrego w tym, że nadal potrzeba takich demonstracji. Że kobiety muszą manifestować i udowadniać swoją obecność, liczebność, umiejętności, profesjonalizm, siłę. Że muszą wstawać z foteli na wypełnionej po brzegi sali, aby je dostrzeżono.
Nie udało mi się obejrzeć z wyprzedzeniem wszystkich dzieł nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii „Najlepszy film”. Widziałem tylko trzy z nich. Dopiero dzisiaj uświadomiłem sobie, że głównymi bohaterkami wszystkich trzech są kobiety. Zdałem sobie też sprawę, że oglądając je, nie zastanawiałem się, jakiej płci jest pierwszoplanowa postać.
Jeden z filmów, które zobaczyłem, opowiada o właścicielce gazety, stającej przed koniecznością podejmowania bardzo trudnych decyzji. Ten właśnie film pokazano uczestnikom zorganizowanego kilka dni temu spotkania na temat obecności kobiet w mediach i w debacie publicznej. Przy okazji podano, że w Polsce 70 proc. prezenterów i dziennikarzy zatrudnionych w mediach to mężczyźni. Niemal 80 proc. osób wypowiadających się w mediach z pozycji eksperckiej to również mężczyźni. I choć zmiany już się dokonują, to wciąż jest tu wiele do zrobienia.
Rok temu aktorka Julia Roberts zamieściła na Instagramie swoje zdjęcie bez makijażu. Opatrzyła je takim komentarzem:
„Perfekcjonizm wyglądu zewnętrznego stał się chorobą ludzkości. Kobiety nakładają na twarze tony makijażu, by ukryć niedoskonałości. Pozwalamy sobie wstrzykiwać botoks, głodujemy, by osiągnąć idealne kształty. Za wszelką cenę chcemy siebie naprawić, ale nie da się naprawić czegoś, czego nie widać. To nasze dusze potrzebują pomocy. Nadszedł czas, by sobie to uświadomić. Jak możemy oczekiwać, że ktoś nas pokocha, jeśli same siebie nie kochamy? Zacznijmy budowanie relacji od swojego wnętrza. Nie ma znaczenia, jak wyglądamy, ważne jest to, co do siebie czujemy. Publikuję dziś swoje zdjęcie bez makijażu. Wiem, jak wyglądam, wiem, że mam zmarszczki, ale dzisiaj chcę popatrzeć głębiej. Chcę zajrzeć w swoją duszę, zauważyć swoje prawdziwe Ja, to kim jestem naprawdę. Chciałabym, byście i wy dostrzegły i uszanowały swoją najgłębszą i najprawdziwszą istotę, pokochały siebie takimi, jakimi jesteście”.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 1 marca 2018

Kropka, czyli między miłością a nienawiścią

Przy okazji obchodzonego niedawno Dnia Języka Ojczystego przypomniano w mediach sporo wiedzy w kwestii interpunkcji. Wiedzy naprawdę potrzebnej, zwłaszcza tym, którzy zajmują się międzyludzką komunikacją.
Nie tylko moją uwagę tego dnia przykuła kropka. Wcale nie ta nad „i”. Ta kropka, której najczęstszym zastosowaniem w piśmie jest zakończenie zdania lub równoważnika zdania. Okazuje się, że przesłanie, jakie kropka może nieść ze sobą, znacząco wykracza poza te proste funkcje. Bardzo znacząco.
Jednym z tematów poruszanych tego dnia w mediach był język, którym posługują się krajowi urzędnicy. Okazało się, że językoznawcy z Wrocławia przeprowadzili kompleksową analizę  tekstów urzędowych umieszczonych w internecie. Dr Grzegorz Zarzeczny i dr Tomasz Piekot z Pracowni Prostej Polszczyzny, działającej w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, opracowali raport zatytułowany „Przystępność tekstów urzędowych w internecie”. Jednym z głównych elementów branych przez nich pod uwagę była długość zdań. Na stronie jednego z ministerstw znaleźli zdanie liczące dokładnie 113 wyrazów. Podczas jego lektury naprawdę trzeba się nagimnastykować, zanim się dobrnie do kropki. Wręcz czeka się na nią z utęsknieniem.
I tu właśnie można się przekonać, na czym polega nieuświadamiana często funkcja kropki. Dla autorów tego typu wyczerpujących czytelnika zdań dr Piekot ma wskazówkę. „Najważniejsze zalecenie, to jest kropka miłości” - podpowiada, dodając zachęcająco: „Nie bójmy się kropek”. „Najlepiej kropkę stawiajmy co piętnaście, co dwadzieścia wyrazów, już będzie dobrze” - zapewnia.
Otóż rzecz w tym, że niekoniecznie. Pochylone nad kwestią interpunkcji media przypomniały bowiem tego samego dnia całkowicie odmienny aspekt kropki. Tu również zaangażowane zostały naukowe autorytety. Ponad dwa lata temu badacze jednego z amerykańskich uniwersytetów dowiedli, że ten z pozoru niewinny znak interpunkcyjny, jakim jest kropka, wzbudza czasami w odbiorcach nieprzyjemne doznania. Ustalili, że sms-y zakończone kropką sprawiają wrażenie mniej szczerych. Mało tego. Posłane komuś jedno słowo „Tak” lub „Nie” nabiera zupełnie innej wymowy, zależnie od tego, czy jest za nim kropka, czy nie. Naukowcy wykryli, że kropka na końcu krótkiej wiadomości odbierana jest jako wyraz niechęci, braku sympatii, a nawet definitywnego zakończenia konwersacji lub... relacji. Tego typu użycie pospolitego znaku interpunkcyjnego nazwane zostało „kropką nienawiści”.
Tak skrajne zastosowanie i odbieranie zwyczajnej kropki pokazuje, w jak bardzo skomplikowanych czasach żyjemy. Więc aby ich bardziej nie komplikować, starajmy się używać wyłącznie kropek miłości. Nie tylko w tekstach urzędowych.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM