piątek, 30 listopada 2012

O co chodzi?

To, co się dzieje aktualnie wokół jednego z czołowych tygodników opinii, nie tylko dowodzi, że nic nie jest dane raz na zawsze, ale też stanowi świetny przykład, że od czasu do czasu trzeba stawiać najbardziej podstawowe pytania. Włącznie z tym wydawałoby się banalnym, a jednak niezwykle istotnym: "O co w tym wszystkim chodzi?". Z rozbiciem na pytania bardziej szczegółowe, na przykład takie: "O co chodzi tym, którzy mediami zawiadują? O co chodzi tym, którzy do mediów dostarczają tzw. kontent? O co chodzi odbiorcom?".

Od kilku dni raz po raz słyszę pytania: "Co będzie dalej z tym pismem? Czy przetrwa po odejściu właściwie wszystkich dziennikarzy?".

Pojęcia nie mam. Śledząc w sieci z jednej strony kasandryczne przepowiednie wszelkiej maści speców i autorytetów, a z drugiej obserwując "na żywo" relacjonowane usiłowania nowego redaktora naczelnego skompletowania jakiejś ekipy, która zapełniałaby łamy, uzupełnione masowymi deklaracjami dotychczasowych czytelników, że następnego numeru do ręki nie wezmą, mogę przypuszczać, że właściwie krótka historia czasopisma dobiegła końca.

Czy ma ono szansę odrodzić się w miarę szybko pod inną postacią? To pytanie ważne dla dużej grupy odbiorców, którzy z dnia na dzień stracili coś, z czym się identyfikowali.

Nie mniej ważne jest inne pytanie. Czy rzeczywiście należało ich tego dobra tak drastycznie pozbawiać i choć na jakiś czas (miejmy nadzieję, że krótki) zostawiać ich właściwie w pustce? To jest pytanie nie tylko do właściciela. To jest pytanie do dotychczasowych twórców.

Sytuacja rodzi pytania o odpowiedzialność za odbiorców. O to, w jaki sposób ją dzisiaj w mediach poszczególni ludzie je tworzący i nimi zawiadujący, pojmują. O to, czy właściciel medium ma prawo z dnia na dzień zmienić jego kształt we wszystkich możliwych wymiarach, wkładając w znane pudełko coś zupełnie innego, niż dotychczas odbiorcy w nim znajdowali. Czy w imię biznesowej uczciwości nie jest jego obowiązkiem wziąć pod uwagę z zarówno oczekiwania, jak i przyzwyczajenia odbiorców? Gdzie jest granica kompromisu między właścicielami, twórcami treści a odbiorcami mass mediów? I kto z tej trójki powinien iść na największe ustępstwa? stukam.pl

czwartek, 29 listopada 2012

Przemijanie

Ci, którzy mnie trochę znają wiedzą, że na pytanie „Co u ciebie?”, czasami odpowiadam „Czekam na Paruzję” albo, mniej teologicznie, „Czekam na koniec świata”. Reakcje na takie stwierdzenie bywają różne. Najczęściej moje odpowiedzi są traktowane jak żart. Chociaż zdarzają się i tacy, którzy nie zbywają ich uśmiechem, ale niezbyt często. Popatrują oni na mnie bystro i mówią: „Ja też”. Jakoś łatwiej nam od razu znaleźć wspólne tematy.

Ostatnio pojawiły się alarmistyczne doniesienia, że zamieszanie, jakie, przede wszystkim w mediach, powstało wokół interpretacji kalendarza Majów, źle wpływa na dzieci. Ponoć się nadchodzącego końca świata boją. „Coraz więcej dzieci naprawdę to przeżywa. Mieliśmy chłopca, który na przerwie patrzył w niebo i szukał znaków” – podzieliła się spostrzeżeniem jedna nauczycielka. Podobno maluchy nakręcają się tym strachem przed finałem naszego świata na przerwach, mają koszmarne sny, a sytuację pogarsza oglądanie telewizyjnych wiadomości, w których roi się od katastrof, wojen i wszelakich nieszczęść, a także przyswajanie reklam, w których niektóre firmy wprost do kwestii końca świata się odwołują.

W dodatku z całym problemem nie radzą sobie rodzice, bo albo są nieobecni albo nie mają czasu i wystarczających argumentów, aby spokojnie z dzieciakami, w których jak twierdzą specjaliści, nie wykształciło się jeszcze myślenie abstrakcyjne, pogadać.

Moim zdaniem, do listy przyczyn, które powodują dziecięce problemy z końcem świata, trzeba dołożyć jeszcze jedną. Chodzi o to, że w przestrzeni naszego zainteresowania i w tematyce zwykłych, codziennych rozmów oraz refleksji, prawie całkowicie nie ma sprawy przemijania. Coraz więcej ludzi wiedzie takie życie, jakby przemijanie zostało skutecznie usunięte z naszej egzystencji. Jakbyśmy zostali z niego wyleczeni.

Gabriel García Márquez napisał kiedyś: „Niech człek się żaden nie łudzi, że to, co dopiero się budzi i ma nadejść, trwać będzie dłużej niż to, co sam dotąd widział na oczy własne. [...] Bo wszystko mija jednako i właśnie tak minąć musi”.

I nie chodzi wcale o straszenie końcem świata dzieci i dorosłych. Chodzi o przywrócenie właściwej perspektywy dla wszystkiego, co robimy na tym świecie. Pozytywnej perspektywy. Bo przecież, jak napisał Hermann Hesse, „Piękno możliwe jest tylko w przemijaniu”. A piękno, jak niedawno wspomniałem, jest nam, ludziom, w życiu bardzo potrzebne. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 28 listopada 2012

Twórca

(Refleksja inspirowana pewną decyzją personalną w mediach)

Mało kto, tworząc jakieś przewidziane na długi czas przedsięwzięcie, zastanawia się, co stanie się z jego dziełem, gdy trafi ono w inne ręce. Zdarzają się podobno w branży tzw. nowych technologii, ludzie, którzy tworzą jakieś niewielkie firmy z założeniem, że je w miarę szybko sprzedadzą, ale dotychczas nigdy nie dane mi było z kimś takim porozmawiać. A bardzo bym chciał.

Rozmawiałem natomiast niejednokrotnie z ludźmi, którzy z ogromnym zaangażowaniem tworzyli jakieś przedsięwzięcie, po czym w mniej lub bardziej dramatycznych okolicznościach musieli je oddać komuś innemu. Dla nikogo z nich nie było to przeżycie łatwe. Na wszystkich, z którymi miałem okazję w tej tematyce zetknąć, utrata realnego wpływu na swoje dzieło, odcisnęła piętno. Niektórzy bardzo się po takim doświadczeniu zmienili. Różnie. Jedni na lesze, drudzy na gorsze.

Najtrudniejsze chyba w takich sytuacjach jest obserwowanie, jak stworzone dużym wysiłkiem i emocjami dzieło, obliczone na lata, na dziesięciolecia, ulega degradacji, zmienia swój charakter lub jest niszczone.

Niby oczywiste, że każdy twórca w pewnym momencie traci wpływ na swoje dzieło. Ale wciąż wielu nie potrafi się z tym pogodzić.

Lepiej nie myśleć, co by było, gdybyśmy byli nie tylko twórcami, ale stwórcami... Chociaż, czy Stwórcy można odebrać Jego dzieło? Kto miałby to zrobić? My co prawda czasami próbujemy zawłaszczyć tę czy inną część dzieła stworzenia, ale to przecież śmieszne. Wiadomo, że nam się nie uda... stukam.pl

wtorek, 27 listopada 2012

Upór

Zadziwiający jest upór, z jakim my, ludzie, wciąż na nowo, z pokolenia na pokolenie, usiłujemy w przeróżnych postaciach wybudować raj na ziemi. To, na prosty rozum, kompletnie nielogiczne. Tak, jakbyśmy nie przekazywali sobie w genach - i nie tylko - oczywistej prawdy, że każda tego typu inicjatywa skazana jest na klęskę.

Tęsknota za powrotem do raju nie jest niczym dziwnym. Mamy te "lepsze czasy" głęboko zakodowane w swej ludzkiej tożsamości. Ale czy jest to wystarczające uzasadnienie dla podejmowania nieustannych wysiłków w kierunku tworzenia kolejnych podróbek?

Przecież Marcel Proust zdobył się na odwagę i stwierdził, że raje prawdziwe, to raje utracone. Czy więc nie szkoda wysiłku na konstruowanie wciąż od nowa utopii, które rozsypują się jak zeschłe liście jesienią, czyniąc jednak za każdym razem ogromne szkody Bogu ducha winnym ludziom?

Przecież można by te siły i ten entuzjazm wykorzystać znacznie racjonalniej... stukam.pl

poniedziałek, 26 listopada 2012

Bez zawadzania

Gdy Jezus podniósł oczy, zobaczył, jak bogaci wrzucali swe ofiary do skarbony. Zobaczył też, jak uboga jakaś wdowa wrzuciła tam dwa pieniążki.

I rzekł: "Prawdziwie powiadam wam: Ta uboga wdowa wrzuciła więcej niż wszyscy inni. Wszyscy bowiem wrzucali na ofiarę z tego, co im zbywało; ta zaś z niedostatku swego wrzuciła wszystko, co miała na utrzymanie". (Łk 21,1-4)

Kiedy wniesiono ostatnią skrzynię, dyrektor miejscowej biblioteki i miejscowego muzeum, które łączyła nie tylko jego osoba, ale także wspólny budynek, zaprosił młodego człowieka do swojego gabinetu. Czekał tam już miejscowy burmistrz wraz z kilkoma radnymi i ze świtą co ważniejszych mieszkańców miasteczka.

„To wszystko odbyło się tak szybko, że nie zdążyliśmy się dobrze przygotować, aby okazać panu wdzięczność” – zaczął podniosłym tonem burmistrz. A widząc zmieszanie na twarzy młodego człowieka dodał prędko: „Pan wybaczy skromność tej uroczystości. W najbliższym czasie zorganizujemy coś większego, z udziałem wszystkich uczniów ze szkoły, ale już dzisiaj chcieliśmy panu bardzo podziękować za ten niezwykły dar, jaki dzięki pana szczodrobliwości otrzymała nasza miejscowość. Pana ofiarność jest dla nas z jednej strony wielkim zaskoczeniem, a z drugiej ogromną radością” – mówił z przejęciem burmistrz.

Młody człowiek, który jeszcze przed chwilą pomagał wynosić z samochodu wielkie pudła z książkami i cennymi pamiątkami po swoich przodkach, nagle wpadł mu w słowo: „Czy wyście tu powariowali do reszty?” – zapytał obcesowo. „Jaki dar? Jaka ofiarność? Zawadzało mi to w mieszkaniu, które odziedziczyłem, więc wymyśliłem, że w ten sposób się tego całego bałaganu pozbędę. Taniej mnie wyszło, niż miałbym to sam na śmietnik wywozić” – wzruszył ramionami i bez pożegnania wyszedł z gabinetu.

Ten młody człowiek może i nie miał szacunku dla rodzinnych pamiątek i starych książek, które znalazł w bibliotece swego dziadka. Ale z pewnością rozumiał, na czym polega prawdziwa ofiara. Wiedział, że jeśli ktoś tylko pozbywa się tego, co ma w nadmiarze, czego nie potrzebuje, co mu zawadza, nie zasługuje na miano ofiarodawcy. Rozumiał, że ofiarować, to dawać, darować coś, mimo że się tego samemu potrzebuje. stukam.pl


Komentarz dla Radia eM

niedziela, 25 listopada 2012

Podział

Bertrand Russell, brytyjski filozof, logik, matematyk, działacz społeczny i eseista, który w roku 1950 otrzymał nagrodę Nobla w dziedzinie... literatury, podzielił się kiedyś refleksją: "To smutne, że głupcy są tak pewni siebie, a ludzie mądrzy tak pełni wątpliwości".

Teoretycznie podział jest prosty. Ludzie dzielą się na głupich i mądrych. Ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami.

Tu właśnie pojawia się problem. Z tymi konsekwencjami. Bo czy mamy pewność, że mądry zawsze postępuje mądrze i podejmuje za każdym razem mądre, pełne rozsądku decyzje? A czy głupiec  nieustannie postępuje głupio i zawsze błądzi?

A jeśli nie ma tu żelaznej konsekwencji i w równym stopniu możliwe jest popełnienie głupstwa przez mądrego, jak i dokonanie czegoś mądrego przez głupca, to skąd wiadomo, na podstawie jakich kryteriów przyporządkowywać jednych do głupich, a drugich do mądrych?

Jeśli brak tu jasnych i ostatecznych kryteriów, to sam podział zaczyna być płynny, nieostry i tracący na znaczeniu. Rodzi się niebezpieczeństwo, że biegnie on nie pomiędzy ludźmi, ale wewnątrz każdego. A sama myśl o tym, jakie to może przynieść konsekwencje, powoduje dreszcze...

Wracając do refleksji Russella: może dojść do sytuacji, że za głupców będą uznawani ci, którzy mają wątpliwości, a za mądrych ci, którzy są pewni siebie.

Chociaż... Może już do tej sytuacji doszło? stukam.pl

sobota, 24 listopada 2012

Przewidywalność

Gdyby nie poczucie obowiązku, nie czytałbym wcale tego, co w Polsce nazywane jest publicystyką. Wystarczy, że spojrzę na nazwisko autora oraz na temat i na 99 procent wiem, co znajdę w tekście. Prawie nigdy się nie mylę. Nie, nie dlatego, że jestem genialny i potrafię w jakiś nadzwyczajny sposób przewidzieć, co dany publicysta ma w danej materii do powiedzenia. To publicyści stali się rozpaczliwie przewidywalni i schematyczni. Przypisali się do określonych ideologii (nawet nie do poglądów, ale właśnie do ideologicznych schematów, które powielają w sposób charakterystyczny dla ich zwolenników) i nie podejmują najmniejszego wysiłku intelektualnego, aby zdobyć się na samodzielność, nie mówiąc już o oryginalności.

Katastrofalna przewidywalność zaraziła zresztą nie tylko publicystów. Z przykrością odkrywam, że potrafię przewidzieć, co będzie w filmie konkretnego reżysera, a co w nowej książce określonego pisarza. Dotyczy to w pewnym stopniu również innych ludzi uważanych za artystów w najróżniejszych dziedzinach. Zanim spotkam się z ich dziełem, z dużym prawdopodobieństwem jestem w stanie przewidzieć, jakie będzie jego przesłanie, znając ich dotychczasowe dokonania.

Polityków prawie wcale nie słucham, bo szkoda mi czasu na pozbawione wyrazu zgrane powtórzenia tych samych sformułowań wypowiadanych identycznym tonem.

Ale prawdziwe przerażenie ogarnęło mnie, gdy dostrzegłem, że to samo zjawisko zaczyna dotyczyć moich rozmów, nawet z przypadkowo spotkanymi ludźmi. Czasami już po pierwszych słowach, a nieraz nawet zanim się pojawią, po gestach, sposobie bycia, traktowaniu innych, umiem z dużą dokładnością wyobrazić sobie, jakie zdania za chwilę padną. Gdy moje przewidywania się potwierdzają, wcale nie znajduję w sobie poczucia triumfu i satysfakcji. Bo to nie moja zasługa. To ludzie stają się coraz bardziej szablonowi. Jakby wszyscy pochodzili z zaledwie kilku zużytych foremek. Jakby wyszli z paru sztanc. Albo przeszli przez te same, powtarzalne w nieskończoność, procesy obróbki, oparte na nielicznych wzorcach.

Ta przewidywalność jest nużąca. Nudna i męcząca. Pozbawia życie niezbędnej odrobiny zaskoczenia. No i zabija ciekawość. Ile razy można dokonywać tego samego odkrycia? stukam.pl

piątek, 23 listopada 2012

Odlot premium

W moim prywatnym rankingu najbardziej odlecianych od rzeczywistości tytułów internetowych dzisiaj zdecydowanie w czubie rzecz następująca: "Będzie bunt? Papież wyrzuca z szopki zwierzęta" (dziennik.pl). Zaraz za tym wytworem jakiegoś "redaktora prowadzącego" plasują się "Żłobek bez zwierząt? Słowa papieża wywołały zamieszanie" (polskieradio.pl) oraz "Szopki opustoszeją? Papież twierdzi, że zwierząt nie było" (tvn24.pl). Gdyby podium miało cztery stopnie, a nie trzy, zmieściłoby się na nim również pytanie: "Czy po słowach papieża zabraknie zwierząt w szopkach?" (onet.pl).

Niestety, nie miałem jeszcze w rękach najnowszej książki Benedykta XVI, nie mogę więc sprawdzić, co dokładnie Papież napisał w materii zwierząt obecnych przy narodzinach Jezusa Chrystusa. Nie mam możliwości, aby natychmiast zweryfikować, czy pisząc o braku w czterech Ewangeliach wspomnienia o zwierzętach odnotował to, co przypomniał pod moim złośliwym postem na fejsbukowym profilu, sugerującym możliwość powstania ruchu obrońców osła i wołu w szopce, pewien znany (także ze swej mądrości i zdrowego rozsądku) kapucyn: "Tradycja woła i osła jest biblijna. Te zwierzęta to symbole wzięte od piątego Ewangelisty proroka Izajasza" - napisał ów zakonnik i zapodał odpowiedni cytat biblijny: "Wół rozpoznaje swego pana i osioł żłób swego właściciela, Izrael na niczym się nie zna, lud mój niczego nie rozumie" (Iz 1,3).

W związku z papieską książką część mediów w Polsce usiłuje też zrobić sensację z faktu znanego od bardzo dawna, a mianowicie z błędu popełnionego przy ustalaniu daty narodzin Jezusa przez Dionizego Małego, donosząc radośnie że "Chrystus narodził się wcześniej".

Wszystko to byłoby śmieszne, gdyby nie pokazywało kompletnej bezradności dużej części mediów w kraju nazywanym często "katolickim" wobec nawet najprostszych informacji dotyczących dominującej ponoć religii. Wygadywanie andronów na temat usuwania zwierząt z tradycyjnych stajenek prowadzi mnie do poważnego zastanowienia się nad potrzebą zorganizowania dla polskich media workerów specjalistycznego szkolenia z zakresu podstawowej wiedzy katechizmowej. Oczywiście kurs musiałby być odpowiednio drogi, żeby wywołać zainteresowanie. A jego tytuł mógłby brzmieć: "Tylko dla najlepszych dziennikarzy śledczych. Odkrywamy największe tajemnice Kościoła katolickiego, skrywane przed mediami od co najmniej dwóch tysięcy lat"... stukam.pl

czwartek, 22 listopada 2012

Potrzeba

Wielokrotnie w życiu zdarzyło mi się, że na widok czegoś pięknego z wrażenia milkłem i wstrzymywałem oddech. Coś takiego przeżyłem kilka razy także podczas tegorocznych wakacji, wchodząc do niektórych świątyń w Polsce albo oglądając dzieła sztuki w muzeach.

Ale nie tylko dostrzegalne wzrokiem piękno robi na mnie ogromne wrażenie. Kilka tygodni temu usłyszałem tak piękną muzykę, że potem nosiłem w sobie jej dźwięki przez wiele dni. A pewna książka, którą niedawno czytałem, wciąż jest obecna nie tylko w mojej pamięci, ale również w wyobraźni.

Już dawno dostrzegłem, że jako człowiek, nie tylko jestem wrażliwy na piękno, ale także odczuwam jego potrzebę. Potrzebuję go do normalnego funkcjonowania.

W tej potrzebie nie jestem odosobniony. Potrzeba piękna jest zjawiskiem powszechnym wśród ludzi. Gdyby tak nie było, nie usiłowalibyśmy za wszelką cenę upiększyć swego najbliższego otoczenia we wszystkich dostępnych nam jego wymiarach. Byłoby nam wszystko jedno.

Nasza ludzka potrzeba piękna ujawnia się również w sferze wiary i religii. W Kościele oprócz wielu innych doznań, szukamy także piękna. Intuicyjnie wiemy, że gdzie, jak gdzie, ale w sferze sacrum, piękno jest czymś oczywistym i pożądanym. Szukamy piękna w liturgii i gdy je znajdujemy, mamy poczucie jakby odrobinę większej bliskości Boga.

Chcemy nie tylko być odbiorcami piękna, ale również pragniemy je dawać. Lub przynajmniej nie utrudniać tego dawania innym, obdarzonym w tej mierze większymi talentami i umiejętnościami.

No bo nie wszyscy potrafimy w równym stopniu obdarowywać innych pięknem. Są na przykład tacy, którzy podobnie jak ja, niezbyt ładnie śpiewają. Zdarzyło mi się, że widząc podczas Mszy św. w kościele zawodowego świetnego śpiewaka, z trudem powstrzymałem się, aby nie podejść do niego i nie poprosić, aby zaśpiewał psalm. Bo przecież nawet zupełnie bez przygotowania zrobiłby to o wiele piękniej niż ja.

Brak piękna w Kościele odczuwam jako bardzo poważny zgrzyt. A obecność w nim brzydoty boli mnie do żywego. Cierpię tym bardziej, gdy napotykam w mediach na inicjatywy w rodzaju „wybierzmy najbrzydszy kościół” albo „najbrzydszy pomnik Jana Pawła II”. To brzmi jak chichot diabła.

Fiodor Dostojewski napisał, że „Piękno zbawi świat”, a Jan Paweł II umieścił te słowa w swoim „Liście do artystów”, nazywając je proroczą intuicją. Zresztą nic w tym dziwnego. Przecież w tym samym liście zacytował swojego ulubionego poetę Cypriana Kamila Norwida:

„Bo piękno na to jest, by zachwycało
Do pracy - praca, by się zmartwych-wstało”.

No właśnie. Piękno jest po to, aby zachwycało. Bo przecież, jak stwierdził nasz rodak na Stolicy Piotrowej „W obliczu świętości życia i człowieka, w obliczu cudów wszechświata zachwyt jest jedyną adekwatną postawą”… stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 21 listopada 2012

Ucieczka

Można nie przyjmować do wiadomości skomplikowania świata. Można uważać, że jest zero-jedynkową konstrukcją, w której nie ma żadnych szarości, a tym bardziej jakichkolwiek innych kolorów, jedynie czerń i biel. Można w ten sposób przetrwać na ziemi całą wyznaczoną sobie doczesność. Można obcinać i odrzucać wszystko, co się w tej z góry założonej prostocie nie mieści.

Trzeba jednak mieć odwagę przyznać przed sobą, że wybór takiego sposobu egzystencji i postrzegania świata jest ucieczką. Ucieczką w kłamstwo. Rejteradą przed podejmowaniem trudnych decyzji z uwzględnieniem całej złożoności sytuacji. Chowaniem głowy nawet nie w piasek, ale w mocny beton, aby tylko nie musieć skonfrontować się z rzeczywistością. Nade wszystko z faktem, że ludzie nie są jak karmelki wyrzucane według dokładnie tego samego wzoru z maszyny.

Błędem każdej ideologii jest tworzenie szablonu, do którego na siłę wpycha się świat i zamieszkujących go ludzi. Nie da się wykoncypować ideologii, w której zmieszczą się wszyscy ludzie w swej różnorodności. Zawsze jakaś, mniejsza lub większa grupa, znajdzie się na pozycji tych, co nie pasują, czyli w kondycji wykluczonych. Wykluczanie ludzi jest faktycznie uciekaniem przed nimi. Zamykaniem "swojego" świata przed nimi, bo nie odpowiadają jakimś założeniom.

Myślę, że wszyscy tak czy inaczej w tego rodzaju ucieczkach uczestniczymy.

Tylko Bóg nie ucieka. stukam.pl

wtorek, 20 listopada 2012

Straszenie

Są ludzie, którzy lubią być straszeni. Chcą się bać. Potrzebują tego. Z jakiegoś powodu dążą do tego, aby znajdować się jak najczęściej, a może nawet nieustannie, w sytuacji zagrożenia wytworzonej lub przynajmniej inspirowanej przez kogoś.

Nie należę do tego rodzaju ludzi. Nie lubię być straszony. Jeśli ktoś próbuje mnie straszyć, spoglądam na niego bez zrozumienia. Nie pojmuję, dlaczego. Nie pojmuję, choć wiem. Zdaję sobie sprawę, że straszenie jest narzędziem do zawładnięcia mną w taki czy inny sposób.

Straszenie jest zwykle manipulacją. A więc działaniem nieuczciwym. Jest próbą skłonienia człowieka, aby nie kierował się w swym postępowaniu rozumem i wolną wolą. No i sumieniem.

Straszenie ma ograniczoną skuteczność nawet wobec tych, którzy chętnie mu ulegają. Trzeba wciąż zwiększać jego dawkę, aby osiągać podobne do poprzednich efekty. Ale są w tej kwestii granice. Nie da się straszyć w nieskończoność. stukam.pl

poniedziałek, 19 listopada 2012

Przejrzyj

Kiedy Jezus zbliżył się do Jerycha, jakiś niewidomy siedział przy drodze i żebrał. Gdy usłyszał, że tłum przeciąga, dowiadywał się, co się dzieje. Powiedzieli mu, że Jezus z Nazaretu przechodzi.

Wtedy zaczął wołać: "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!" Ci, co szli na przedzie, nastawali na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!"

Jezus przystanął i kazał przyprowadzić go do siebie. A gdy się zbliżył, zapytał go: "Co chcesz, abym ci uczynił?" Odpowiedział: "Panie, żebym przejrzał". Jezus mu odrzekł: "Przejrzyj, twoja wiara cię uzdrowiła". Natychmiast przejrzał i szedł za Nim, wielbiąc Boga. Także cały lud, który to widział, oddał chwałę Bogu. (Łk 18,35-43)

Jest coś niepokojąco znajomego w uciszaniu niewidomego w pobliżu Jerycha, który odkrył w Jezusie swego oczekiwanego Mesjasza, swego Pana i Zbawcę. I dziś ci, którzy z entuzjazmem mówią o swoim Bogu, raz po raz spotykają się z wyrażaną na różne sposoby dezaprobatą.

Niewidomy spod Jerycha nie umilkł. Wołał jeszcze głośniej do swego Boga. W tym wołaniu było absolutne zawierzenie. Wołał z wiarą, że zostanie usłyszany i wysłuchany.

Jego wiara przyniosła owoce. Zgodnie ze słowami Jezusa, to ona go uzdrowiła.

Co ciekawe, gdy cud już się dokonał, nie tylko niewidomy, który odzyskał wzrok, radośnie wielbił Boga. Razem z nim wielbili Boga ci, którzy jeszcze przed chwilą usiłowali go uciszyć. Ci, którzy mu utrudniali. Którzy nie stanęli po jego stronie, aby mu pomóc. Z jakichś powodów nie dostrzegli w nim człowieka w potrzebie. Człowieka, który potrzebuje osobistej relacji z Bogiem.

Niewidomy z okolic Jerycha nie stracił okazji, żeby spotkać się z Bogiem. Nie przeoczył chwili, gdy Bóg był blisko, tuż obok. Nie pozwolił sobie tej szansy odebrać. Nie zmarnował łaski, jaką otrzymał. Łaski wiary. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

niedziela, 18 listopada 2012

Za dużo

Tkwi mi w głowie od pewnego czasu stwierdzenie: "My w Polsce za dużo rozmawiamy o Kościele, a za mało o Bogu". Zdaje się, że człowiek, który je wygłosił, nie jest jakoś szczególnie zatroskany o dobro Kościoła, ale nie mogę się pozbyć przeświadczenia, że postawiona przez niego diagnoza ma w sobie wiele słuszności. Sam raz po raz napotykam przejawy nadmiernego zatroskania o Kościół w jego doczesnym wymiarze, ze szkodą dla sprawy, dla której Kościół został powołany do istnienia.

Podobno każda duża instytucja ma tendencje do zapominania o swych celach i zadaniach. Woli skupiać się na sobie. Zdarza się, że zajmuje się sobą z takim zaangażowaniem, że już na wszystko inne brakuje sił, czasu i środków. Taka instytucja stopniowo dochodzi do momentu, w którym już nikogo i nieczego poza sobą nie potrzebuje. Staje się celem sama dla siebie. I jedynym uzasadnieniem istnienia. Przy okazji przestaje też być komukolwiek spoza niej potrzebna. Ale tego już nie zauważa i się tym nie zajmuje, a tym bardziej nie martwi. Ma dość problemów ze sobą.

Kościół poświęcający za dużo uwagi problemom, jakie ma z samym sobą, nie tylko przestaje się interesować głoszeniem Dobrej Nowiny o zbawieniu. Traci z pola widzenia samego Boga. Zaczynają mu wystarczać jedynie mniej lub bardziej prawdziwe wyobrażania Boga dotyczące. Nimi się zajmuje. Im zaczyna oddawać cześć. Nie dostrzega, że popada stopniowo w bałwochwalstwo. Zaczyna tworzyć religie zastępcze, w których Bóg jest jedynie ozdobnikiem. Od troski o zbawienie ważniejsze stają się rozmaite doczesne problemy i bolączki. Gubiąc perspektywę wieczności ci, którzy angażują się w zmagania o ich rozwiązanie i przezwyciężenie, niepostrzeżenie popadają w zamknięty krąg, zapętlają się. Zaczynają stopniowo traktować Kościół jako narzędzie w swojej walce.

Myślę, że słynna nowa ewangelizacja, którą teraz modnie jest mieć na ustach i pod palcami na klawiaturze komputera, winna się zaczynać od przypomnienia sobie celu, jaki uzasadnia istnienie Kościoła. Prawdziwego celu. A to wymaga rezygnacji z mnożonych z coraz większym zapałem celów pozornych, zastępczych, wykreowanych jedynie jako uzasadnienie dla iluś ambicji i chęci zabłyśnięcia na tle szarej instytucjonalnej rzeczywistości kościelnej.

I żeby była jasność. To wcale nie dotyczy tylko duchownych. To dotyczy w ogromnej mierze świeckich, którzy wolą pozorować z Kościele wielką aktywność wokół spraw drugo i trzeciorzędnych, bo to łatwiejsze i szybciej przynoszące widoczne, namacalne efekty, niż mozolne dawanie świadectwa przez codzienne życie zgodne z Ewangelią.

Mickiewicz już dawno ustalił, że "Trudniej dzień dobrze przeżyć, niż napisać księgę". Rzecz w tym, że jako Kościół nie z ilości napisanych przemądrzałych ksiąg i wygranych batalii w najróżniejszych kwestiach będziemy kiedyś rozliczani, ale zgodnie z zapowiedzią Jezusa, z tych rzeczy najzwyklejszych, tych właśnie, które składają się na przeżycie dobrze, po Bożemu, zwykłego dnia. stukam.pl

sobota, 17 listopada 2012

Oczy na zło

Są tacy, którzy jeśli tylko przypuszczają, że mogą zobaczyć coś złego, czym prędzej odwracają wzrok lub zamykają oczy. Są też tacy, którzy w nadziei zobaczenia zła otwierają je tak szeroko, jak tylko potrafią. I jedni i drudzy często nie uświadamiają sobie, że w rzeczywistości podporządkowują się złu. Zgadzają się na jego dominację nad nimi.

Zarówno nieustanny lęk przed dostrzeganiem zła, jak i wyrażająca się w  nieprzerwanym poszukiwaniu go fascynacja, są efektem uzależnienia. Uzależnienia od obecności zła w ich życiu. Oni go potrzebują. Nie wyobrażają sobie życia bez niego. Gdyby nagle zabrakło zła, straciliby sens swojej egzystencji.

Niedawno ktoś mi całkiem poważnie zrobił wykład na temat potrzeby zła i grzechu, aby na jego tle uwidoczniło się dobro i świętość. "Czyli dobro i świętość nabierają wartości dopiero w zestawieniu ze złem i grzechem?" - zapytałem. "Bez nich są niczym?".

Oczy nieustannie zwrócone w stronę zła, wszystko jedno, czy są otwarte, czy zamknięte, owocują zawsze tym samym. Człowiek przestaje widzieć dobro. Z czasem zaczyna je traktować jak wytwór fantazji, a potem zapomina o jego istnieniu. Zostaje ze złem. Z własnego wyboru. stukam.pl

piątek, 16 listopada 2012

Serio, serio? ;-)

Do wczoraj nie wiedziałem o istnieniu syna znanego prezentera radiowo-reklamowego. Nie miałem pojęcia, że jest reporterem, pracującym w jednym z prywatnych kanałów. Nie przebiła się do mojej świadomości nawet informacja o jego ślubie sprzed iluś tam miesięcy.


Zamierzałem dalej egzystować w tym wygodnym stanie niewiedzy, a może nawet dotrwać w nim do śmierci, aż tu nagle dowiedziałem się z Internetu, że mamy nowego bohatera zbiorowej wyobraźni, który zbulwersował swoich kolegów z firmy do tego stopnia, że publicznym tematem stało się rozważanie jego wywalenia z pracy. Ostatecznie ponoć skończyło się na tym, że dostał reprymendę od przełożonych. Nie podano niestety, czy od tych samych, którzy uprzednio jego materiał na antenę puścili, ale biorąc pod uwagę to, o czym słyszę, że się aktualnie w krajowych redakcjach wyprawia, nie byłoby zdarzeniem nadzwyczajnym.

Nie podano również, za co dokładnie chłopina dostał reprymendę. Bo jeśli za zbytnie trzymanie się w przygotowanym materiale brytyjskiego wzoru, z którego sądząc po stopniu podobieństwa skorzystał i ogólnie niezbyt rażącą oryginalność dokonanych w materiale odkryć, to chyba byłoby OK. Jeśli jednak dostał reprymendę z innego powodu, np. dlatego, że swoim materiałem dotknął rozdętego ego kilku aktualnych królów masowej wyobraźni i "autorytetów" niektórych zakątków medialnego imperium, no to mamy problem. I to poważny.

Jako człowiek stosujący w świecie medialnym z zasadę ograniczonego zaufania z jeszcze większym zacięciem, niż czynię to na polskich drogach, od razu zacząłem mieć narzucające się skojarzenia z rzeczywistym głośnym ostatnio wyrzuceniem z roboty dziennikarza. Od razu też przyplątało się przypisywane autorowi "Kapitału" sformułowanie o powtarzających się faktach historycznych, które za pierwszym razem występują jako tragedia, a za drugim, jako farsa. Czyżby po raz kolejny w dziejach farsa miała przykryć tragedię?

Tak czy owak, robienie afery z niezbyt wyrafinowanego żartu na temat dziennikarskiego chałturzenia, wyemitowanego w telewizji śniadaniowej, wygląda na przypadek kompletnego odjazdu,a raczej, biorąc pod uwagę to, co jeden z kanałów macierzystej firmy  napomnianego reportera wykonał na okoliczność wyleasingowania jednego samolotu, całkowitego odlotu.

Co nie znaczy, że należy ten odlot bagatelizować. Przeciwnie. Trzeba go potraktować z cała powagą, bo najprawdopodobniej jest drastycznym objawem ciężkiej choroby, jaka coraz intensywniej niszczy to, co - według dawnych założeń - miało służyć do opartej na prawdzie i rzetelności międzyludzkiej komunikacji. stukam.pl

czwartek, 15 listopada 2012

Pytania o pytania

Podobno przestaliśmy w Polsce zadawać pytania. Także te fundamentalne. Te najbardziej podstawowe. Te, od których zależy kształt naszego życia i życia innych ludzi wokół nas.

Może opanował nas lęk, który wyraził cieszący się od kilku lat niezwykłą popularnością w Polsce amerykański pisarz Jonathan Carroll? W książce „Kraina chichów” napisał: „Pytania są niebezpieczne, nie ruszaj ich, będą spały. Zapytasz - zbudzisz, i znacznie więcej niż myślisz pytań powstanie”.

To fakt. Pytania, jeśli się dopuści ich zadawanie, mają zwyczaj się mnożyć. Po jakimś czasie robi się ich tak dużo i obejmują tak wiele tematów, że można dostać zawrotu głowy. Więc co bardziej zapobiegliwi starają się nie dopuścić do zadania tego pierwszego pytania, które może uruchomić całą ich lawinę.

Ale nie tylko to. Pytania zaczynają żyć własnym życiem. Jeśli się pozwoli, aby swobodnie penetrowały rzeczywistość, po jakimś czasie można trafić wraz z nimi w rejony, których ze względów osobistych odwiedzać się nie chce. „Oj, bo się dopytasz” – przestrzegał pewien mąż swoją zbyt chętną do zadawania pytań żonę. Nie posłuchała jego przestrogi. Nie zatrzymała potoku pytań. No i się dowiedziała czegoś, czego raczej wiedzieć nie chciała.

Rzeczą niezwykle ciekawą są wzajemne relacje pytań i odpowiedzi. Odpowiedzi nie zatrzymują strumienia pytań. Paradoks polega na tym, że to one, odpowiedzi, zamieniają początkowo wątły strumyczek pytań w potężną rzekę, a z czasem nawet w wielki pytający ocean.

Lecz nawet to nie wyczerpuje kwestii pytań. Auto książki „Oskar i pani Róża” stwierdził stanowczo: „Najciekawsze pytania wciąż pozostają pytaniami. Kryją w sobie tajemnicę. (...) Tylko na nieciekawe pytanie można udzielić ostatecznej odpowiedzi”.

Być może z obawy przed nieprzewidywalnymi skutkami ekspansji pytań nauczyliśmy się udawać, że je zadajemy. Ponieważ wciąż nie udaje nam się tak przekształcić świata, aby składał się wyłącznie z odpowiedzi, wykombinowaliśmy pytania zastępcze, które tylko udają, że dociekają czegokolwiek, a już na pewno nie dociekają prawdy.

Jeśli będziemy się konsekwentnie trzymać praktyki unikania pytań, dojdziemy do sytuacji opisanej przez angielskiego pisarza Terry Pratchett. Będzie to wyglądać mniej więcej tak:

„My nie zadajemy pytań, proszę pana.
Dlaczego?
Nie wiem. Nie pytałem”. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 14 listopada 2012

Zawładzanie

Wygląda, jakby przybywało ludzi, którzy żywią przekonanie, że należy im się władza. Władza nad jakimś kawałkiem rzeczywistości, a przede wszystkim nad jakąś grupą ludzi. Nie chodzi jednak w tym przypadku o władzę rozumianą jako służba. Chodzi o władzę pojmowaną jako panowanie, jako podporządkowanie połączone z zawłaszczaniem. Dlatego na ten rodzaj przekonania i wypływające z niego działanie wymyśliłem nowy termin - zawładzanie. Zawładzanie, czyli pozbawione jakichkolwiek podstaw uzurpowanie sobie prawa do panowania nad innymi i nad kawałkiem realności.

Ludzie zajmujący się zawładzaniem jemu podporządkowują całe swoje życie. Wszystko i wszystkich dokoła traktują jak swoją niepodzielną i absolutną własność. Wycinają kawałek świata i uważają, że mają niezmącone prawo urządzić go wyłącznie według swojego widzimisię. Aby postawić na swoim, między innymi tworzą nowy język, nadając inne znaczenia dotychczasowym słowom. Intuicyjnie wiedzą, że słowa wciąż są najpotężniejszym narzędziem panowania nad innymi.

Niektórzy z nich zostają, na skutek splotu przypadków, a zwłaszcza z powodu głupoty i lenistwa innych, dyktatorami na znacznych obszarach ziemskiego globu. Większość jednak nie wykracza poza wąski krąg rodziny i jej najbliższego otoczenia, miejsca pracy, zamieszkania. Na ogół nie chcą więcej. Satysfakcjonuje ich bycie drobnymi uzurpatorami, terroryzującymi odrobinę świata. W tym znajdują to, co nazywają szczęściem.

Ciekawe, czy w piekle też dostają do zawładzenia jakiś jego kawałek. stukam.pl

wtorek, 13 listopada 2012

Instrykcja obsługi

Zauważyłem (także w drodze osobistych i bezpośrednich kontaktów połączonych z przepytywaniem), że wielu uczestników i bliskich obserwatorów niedawnego Synodu Biskupów z pewnym takim zażenowaniem przyznaje, iż nadal nie wiedzą, co to właściwie jest ta nowa ewangelizacja.

Coś mi się wydaje, że problem z nią jest trochę podobny do kłopotów, jakich niejeden współczesny człowiek doznaje w zetknięciu z wykwitami nowoczesnej technologii, szeroką ławą wkraczającymi w naszą codzienną szarość. Chodzi o instrukcję obsługi.

W środowiskach, w których się obracam, uchodzę za dziwaka, ponieważ mam zwyczaj instrukcje obsługi czytać. Za każdym razem, gdy w moje ręce trafia nowe urządzenie, zaczynam od uważnego czytania instrukcji i nauki, krok po kroku, posługiwania się zgodnie z nią kolejną zdobyczą ludzkiego geniuszu. Robię to nawet wtedy, gdy zaczynam używać nowej komórki, na pozór niewiele różniącej się od poprzedniej.

W kwestii instrukcji obsługi, zwłaszcza dla skomplikowanych, wieloczynnościowych maszyn i maszynek rozmaitego przeznaczenia. od pewnego czasu funkcjonuje - wprowadzona przez producentów - praktyka, polegająca na tym, że razem z towarem dostarczany jest wyłącznie skrót instrukcji obsługi, pokazujący, niejednokrotnie w formie paru rysuneczków, jedynie w jaki sposób mechanizm uruchomić i skorzystać z jego kilku wybranych funkcji. Zaniechano obdarowywania klientów grubymi broszurami, szczegółowo omawiającymi  wszystkie, nawet bardzo ukryte, możliwości urządzenia.

Nie znaczy to wcale, że szczęśliwy posiadacz nowinki technicznej skazany jest na niewiedzę względnie swą mniej lub bardziej wypielęgnowaną intuicję techniczną. Precyzyjne instrukcje obsługi nadal są opracowywane, a jeśli dotyczą rzeczy produkcji zagranicznej, są również przekładane na polski i to, trzeba przyznać, coraz staranniej i zrozumialej. Aby się o tym przekonać i skorzystać z tej prawdziwej skarbnicy wiedzy, trzeba instrukcji obsługi najpierw poszukać. Najłatwiej w Internecie, ale są też inne sposoby. Mnie na przykład zdarzyło się zdobyć instrukcję do pewnej maszyny dopiero w punkcie serwisowym.

Wygląda na to, że z nową ewangelizacją jest podobnie. Trzeba na początek się wysilić i poszukać instrukcji obsługi. Nie tyle ewangelizacji, ile tej nowości i nowoczesności, którą należy w niej zastosować. A jak się ją już w końcu znajdzie, to trzeba poszukać takich, którzy poświęcą sporo czasu na jej uważne przeczytanie ze zrozumieniem. Potem wystarczy poprosić, aby  pozostałych nauczyli, jak się do tego wszystkiego zabrać. Tak, jak mnie nieczytający z zasady instrukcji znajomi, którzy posiedli te same urządzenia, co ja, proszą, abym im pokazał, w jaki sposób się nimi posłużyć... stukam.pl

poniedziałek, 12 listopada 2012

Strefa odpowiedzialności

Jezus powiedział do swoich uczniów: "Niepodobna, żeby nie przyszły zgorszenia; lecz biada temu, przez którego przychodzą. Byłoby lepiej dla niego, gdyby kamień młyński zawieszono mu na szyi i wrzucono go w morze, niż żeby miał być powodem grzechu jednego z tych małych.

Uważajcie na siebie. Jeśli brat twój zawini, upomnij go; jeśli żałuje, przebacz mu. I jeśliby siedem razy na dzień zawinił przeciw tobie i siedem razy zwróciłby się do ciebie, mówiąc: «Żałuję tego», przebacz mu".

Apostołowie prosili Pana: "Przymnóż nam wiary". Pan rzekł: "Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: «Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze», a byłaby wam posłuszna". (Łk 17,1-6)

„W każdym wprawdzie czasie i w każdym narodzie miły jest Bogu, ktokolwiek się Go lęka i postępuje sprawiedliwie, podobało się jednak Bogu uświęcić i zbawiać ludzi nie pojedynczo, z wykluczeniem wszelkiej wzajemnej między nimi więzi, lecz uczynić z nich lud, który by Go poznawał w prawdzie i zbożnie Mu służył” – stwierdzili Ojcowie Soboru Watykańskiego II w Konstytucji dogmatycznej o Kościele, zaczynającej się od słów „Lumen gentium”.

W tej wspólnocie obowiązuje między innymi zasada odpowiedzialności. Nie tylko za siebie, ale także za innych. Uczeń Jezusa Chrystusa jest odpowiedzialny za to, w jaki sposób jego słowa, czyny, postawa wpływają na innych. Czy patrząc na niego inni ludzie, nie tylko zresztą wyznawcy Chrystusa, stają się lepsi, czy gorsi. Gorszycieli Jezus ocenia nadzwyczaj surowo. Nie pozostawia wątpliwości, że zło przez nich czynione, jest ogromne.

Nasza odpowiedzialność za innych przejawia się również w sferze dostrzegania złą i reagowania na nie. Nie wolno przechodzić wobec zła obojętnie. Nie wolno zamykać na nie oczu pod pozorem tolerancji. Człowieka czyniącego zło trzeba upomnieć. Powiedzenie komuś „Źle robisz” nie ma na celu pognębienia, a tym bardziej potępienia człowieka. Upomnienie jest dla człowieka szansą. Uświadomiwszy sobie zło, którego się dopuścił, taki ktoś ma możliwość się nawrócić. Żałować. Prosić o przebaczenie. A jeśli tak właśnie swoją szansę wykorzysta, to chrześcijanin ma obowiązek mu przebaczyć. I choć nie jest często obowiązek łatwy do spełnienia, to jednak silna wiara pomaga w jego wypełnieniu.

Przebaczanie innym to również przejaw odpowiedzialności za nich. Za ich zbawienie. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

niedziela, 11 listopada 2012

Siła zaimków

Można bardzo łatwo zniszczyć każde wspólne dzieło. Wystarczy w sposób perfidny użyć zaimków. Siła zaimków jest ogromna. Widać to nieustannie i na każdym kroku. Zaimki potrafią jednoczyć. Ale z łatwością przychodzi im dzielenie.

Dopóki w życiu społecznym i politycznym ważniejsze od pytania "jaki?" będzie się okazywać pytanie "czyj?", nie ma co liczyć na skuteczną budowę w tej sferze czegokolwiek choćby trochę trwałego i stabilnego. Jak długo "nasz" będzie brzmiał wykluczająco, a nie łącząco, tak długo nie będzie szans na jedność i wspólnotę.

Jeśli podstawową odpowiedzią na pytanie "jak?", będzie sformułowanie "po mojemu!", nie da się uniknąć narastania rzeszy pokrzywdzonych i niespełnionych. Gdy najczęstszym argumentem w dyskusji będzie "ja", "ty" służyć będzie za obelgę, a "oni" oznaczać będzie wroga, nie ma sensu nawet marzyć o skutecznym wprowadzaniu w życie jakichkolwiek pozytywnych treści, a tym bardziej układania go wokół realnych wartości. W sytuacji, gdy jedyną motywacją dla "my", będzie zamknięcie przed "wy", nie ma nadziei na pokój i bezpieczeństwo.

Nie chodzi o to, że zaimki są złe. Są potrzebne i mogą przynieść wiele dobrego. Pod warunkiem, że nie zostaną zmienione "chytrze przez krętaczy". stukam.pl

sobota, 10 listopada 2012

Mniej więcej tak

Rozmowy na życie (4)

Określmy ich jako M. i N. Zaznaczmy jedynie, że była między nimi różnica nie tylko płci. Rozmawiali oboje mniej więcej tak:

- Czasami mam ochotę namalować wielki transparent i wszędzie z nim  chodzić. Napisałabym na tym transparencie: "Też jestem katolikiem, ale nie domagam się ekskomunikowania kogokolwiek".

- Duży musiałabyś mieć ten transparent. Niewygodnie by ci było z takim chodzić. To już lepiej zrób sobie koszulkę z takim napisem...

- To świetny pomysł! Zrobię!

- ...oczywiście jeśli się nie boisz, że ktoś ci może za chodzenie w niej zrobić krzywdę, napiętnować, wytykać palcami.

- O, widzisz, mówisz jak klasyczny "katolik środka", który boi się wychylić ze swoim zdaniem o tym, co się dzieje w Kościele, bo ktoś może mieć mu za złe. To ja mam za złe i nie będę się dłużej bać!

- Komu masz za złe?

- Bardzo wielu! Choćby tym, którzy Kościół traktują jak bandę, terroryzującą całą dzielnicę. Czują się mocni, bo do tej bandy należą i myślą, że nikt im nie podskoczy. Bo zawsze mogą kogoś takiego postraszyć. Bo oni Boga traktują jak herszta bandy, okrutnego osiłka, który wszystkich trzyma w lęku przed swoją nieobliczalnością. Zachowują się jak gówniarze, którzy starszą innych, tych, co nie chcą się z nimi bawić albo zwracają im uwagę, że się źle zachowują, starszym bratem, co trenuje sztuki walki i jest znanym łobuzem. W ogóle w jakiego Boga oni wierzą? W takiego, którego nie ma!

- Ależ oni są święcie przekonani, że Bóg jest dokładnie taki, jak oni sobie wyobrażają.

- Tu cię mam! Właśnie, wyobrażają! Oni nie wierzą w Boga objawionego, w tego, którego głosi Kościół, tylko w jakieś wyobrażenie!

- Ejże. Oni o takim  Bogu nieraz słyszą z ambony.

- A to się jedno z drugim łączy. Nikt mi nie wmówi, że szatan nie ma nic wspólnego z faktem, że jest tylu głupich i złych, a ja powiedziałabym nawet niegodnych, księży, którzy zamiast głosić prawdziwego Boga, tylko podsycają zamęt. A najbardziej nie znoszę tych, co to nieustannie tropią zło w świecie.

- Księża jak to ludzie. Jedni wybierają walkę ze złem, drudzy głoszenie Chrystusa.

- Najbardziej mnie wkurza, że oni w to wszystko jeszcze mieszają Jezusa, zamieniając Go w jakąś karykaturę. Uważają się za Jego najlepszych uczniów. To jest jakaś kosmiczna bzdura. Dawniej Kościół dyscyplinował nadgorliwców, którzy w imię własnej pychy próbowali się stawiać nad innymi i narzucać wspólnocie swoją, okrojoną i zwykle zideologizowaną w jakimś kierunku, wersję wiary. A jak nie chcieli posłuchać, to ich ogłaszał heretykami.

- Czasy się zmieniają. Kościół się zmienia...

- Właśnie! Tylko czy we właściwym kierunku? Dzisiaj Kościół zamiast zrobić z takimi porządek, to się ich boi. Jest tak niepewny swojej sytuacji, swojej tożsamości, że premiuje takich ludzi, a nawet czyni ich swoimi reprezentantami. Pozwala, aby oni mówili w jego imieniu! To tak, jakby w pierwszych wiekach Kościół dla uzyskania mocniejszej pozycji pozwalał, żeby gnostycy albo wyznawcy Pelagiusza byli jego głównymi apostołami wobec świata!

- Przesadzasz z tymi porównaniami do heretyków.

- Wcale, że nie! Tylko że dzisiaj Kościół przymyka oczy na różne nadużycia i fałszowanie jego nauki, a przede wszystkim na brak posłuszeństwa i dyscypliny. Gdy czytam wypowiedzi niektórych publicystów, podających się za katolików, wszystko jedno, świeckich czy duchownych, to zastanawiam się, czy Kościół nie postąpił zbyt pochopnie, łagodząc niektóre przepisy w Kodeksie Prawa Kanonicznego. Co za głupie czasy nastały, że sam Kościół za dobrego katolika uważa nie tego, kto żyje zgodnie z Ewangelią, ale tego, kto głośniej krzyknie, że jest katolikiem. Mówię ci, to jest jakaś kompletna wariacja. Ja się boję, czym się to skończy. stukam.pl

piątek, 9 listopada 2012

Czego szukają?

Poszukałem w Internecie relacji z pielgrzymki dziennikarzy na Jasną Górę, która miała miejsce niespełna miesiąc temu. Interesowały mnie przede wszystkim omówienia kazania, jakie wygłosił wtedy abp Wacław Depo, przewodniczący Rady ds. Środków Społecznego Przekazu Konferencji Episkopatu Polski.

Znalazłem kilka dość szczątkowych omówień tego wystąpienia. Natrafiłem jednak również na wideo z zapisem całego, trwającego kwadrans, kazania częstochowskiego arcybiskupa. Odsłuchałem i z przykrością stwierdziłem, że niektóre ze znalezionych przeze mnie omówień są bardziej interpretacją niż streszczeniem.

Abp Depo powiedział dziennikarzom m. in. "Jesteście świadkami codziennych zmagań o prawdę w sercach i umysłach ludzi". Nie powiedział "Jesteście uczestnikami codziennych zmagań o prawdę w sercach i umysłach ludzi". Zaskoczyło mnie to. Ale też mocno zastanowiło.

Dziś wydaje mi się, że właśnie takie, a nie inne sformułowanie, użyte przez "biskupa od mediów" jest po prostu uczciwe.

Jako dziennikarz, który uczył się tego zawodu spory kawałek czasu temu, mam wbite w świadomość, że obowiązkiem dziennikarza jest to, co się popularnie nazywa "dochodzeniem do prawdy" (choć w "Prawie prasowym" dokładnie takiego sformułowania nie znajdziemy).

Przyglądam się pracy wielu kolegów (w rozmaitym wieku) i ze smutkiem odkrywam, że coraz większa jest grupa tych pracowników mediów, którzy zajmują się czymś zupełnie innym. Nie ustalają prawdy. Nie jej szukają. A czego? Szukają potwierdzenia z góry założonych tez, zbudowanych na szczątkowych informacjach lub nawet bez jakiegokolwiek związku z faktami.

Nie trzeba daleko szukać, aby zrozumieć, dlaczego snuję tego typu refleksje. To widać w licznych wywiadach, w materiałach nazywanych niejednokrotnie szumnie "śledczymi", coraz częściej także w zwykłej "produkcji" reporterskiej. Bardzo drastycznie można się o tym przekonać słuchając pytań zadawanych podczas wielu konferencji prasowych.

Dzisiaj wysłannicy mediów coraz rzadziej zadają pytania otwarte. Coraz mniej pada pytań w rodzaju "Co było? Gdzie było? Jak było?". Coraz częściej słyszymy pytania zamknięte. W rodzaju "Czy było to a to? Czy było tu a tu? Czy było tak?".

Nasilanie się tego rodzaju pytań w pracy reprezentanta mass mediów jest dowodem, że przestaje on opisywać, opowiadać rzeczywistość, lecz zajmuje się dopasowywaniem faktów do pewnej istniejącej już wizji świata.


Ale to zajęcie nazywa się zupełnie inaczej. To nie jest dziennikarstwo. stukam.pl

czwartek, 8 listopada 2012

Wygrana

Znów była wielka kumulacja. Kilkadziesiąt milionów do wygrania. Przed punktami przyjmującymi zakłady utworzyły się wielkie kolejki. Do gry włączali się ludzie, którzy zwykle tego nie robią. Wpłacali rozmaite sumy, często nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób przyczyniają się do wzrostu zysku firmy organizującej całe przedsięwzięcie.

Nie zostałem jednym z nich. Nie tylko dlatego, że nigdy w życiu niczego w grach opartych na losowaniu nie wygrałem, choć kilka razy zdarzyło mi się próbować. Także z jeszcze jednego powodu, który dla wielu innych nie okazał się wystarczający, aby się powstrzymać przed zdobyciem kuponu z zestawem liczb.

Ten powód świetnie ilustrowały dziennikarskie sondy uliczne. Reporterzy wypytywali ludzi, co zrobią, jeśli wygrają tę zawrotną sumę, która dla większości z nich była w istocie niewyobrażalną fortuną. Podobno, gdyby ją wypłacić w stuzłotówkach, trzeba by przyjechać po odbiór samochodem dostawczym, bo w osobowym wszystko by się nie zmieściło.

Zwróciło moją uwagę, że zagadnięci kandydaci na bogaczy, mieli dość ograniczoną paletę planów. Dom, samochód, ekskluzywna podróż. Czasami pomóc komuś bliskiemu w wyjściu z tarapatów finansowych. Nic więcej. Żadnych szerszych projektów. Tylko zaspokojenie kilku potrzeb, na które nie trzeba aż takiej sumy, jaka była do wygrania.

Wtedy zrozumiałem, że ci ludzie, tak samo, jak ja, nie są przygotowani na wygraną. Nie chodzi o to, że w nią nie wierzą. Chodzi o to, że nie potrafią ewentualnej nagłej fortuny zagospodarować z pożytkiem dla siebie i dla innych. Na przykład w coś zainwestować. Przepytywani przez dziennikarzy mówili wyłącznie o wydawaniu pieniędzy. Nie rozumieli, że nie ma sensu przepuszczać dużych pieniędzy, które nagle wpadną w ich ręce.

Jeden z były współpracowników firmy organizującej losowania swymi opowieściami snutymi w telewizyjnym studiu potwierdził moje przypuszczenia. Mówił o kompletnej bezradności wielu spośród tych, którzy wygrali, wobec konieczności mądrego rozporządzenia dobrami, jakich z dnia na dzień stali się właścicielami. Nie tylko o braku pomysłów na zrobienie z nimi czegoś pożytecznego, ale również o niezdolności przewidywania skutków rozporządzania tak znacznymi sumami.

Były współpracownik firmy losującej cieszył się, że podobno teraz ewentualni wygrywający mają możliwość skorzystania z pomocy doradców i specjalistów, po to, aby nie zmarnować milionów, które zasiliły ich kieszeń.

Ostatecznie okazało się, że trzech graczy podzieli między siebie rekordową kumulację w losowaniu. Może to i dobrze dla nich? Zawsze to o dwie trzecie mniejszy problem i mniejsza odpowiedzialność…

Jaki z całych tych rozważań morał? Taki, że nie wystarczy chcieć wygrać. Trzeba jeszcze być na wygraną i jej skutki, także bardzo daleko sięgające, przygotowanym. W przeciwnym razie wygrana może się okazać bolesną klęską.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 7 listopada 2012

Perspektywa

Perspektywa doczesności niesłychanie ogranicza. Spłaszcza. Zawęża horyzonty. Staje się czymś w rodzaju klatki, w której nawet niewielki ptak nie jest w stanie rozwinąć skrzydeł. Zamyka możliwości. Sprawia, że człowiek sytuuje się w wąskim kręgu drobnych, drugorzędnych spraw i międli je na wszelkie możliwe sposoby. Zamienia życie w kierat. Zamyka.

Perspektywa wieczności jest radykalnym otwarciem. Daje oddech. Pozwala rozwinąć skrzydła. Ustawia ludzkie zachowania na kompletnie innej płaszczyźnie, a właściwie w zupełnie innej przestrzeni. Jest wielowymiarowa. Ustala priorytety bez poczucia zniewolenia. Otwiera horyzonty. Odbiera ludzkiemu życiu rys wegetacji.

Dlatego tak niepokojące są sytuacje, w których Kościół w swych wypowiedziach i w swojej argumentacji ogranicza się do perspektywy doczesności. Gdy gubi Bożą perspektywę i wkłada maksimum wysiłku w obronę wartości przemijających, zapominając, że myśli Boże nie są myślami ludzkimi, a Jego drogi nie są drogami naszymi. Gdy zapomina, że Boża ekonomia zbawienia nie ma nic wspólnego z człowieczą ekonomią, w której doczesna egzystencja jest najwyższą wartością. Gdy wyłącznie w perspektywie doczesności mieści się jego argumentacja.

Bóg nie jest stworzony na nasz obraz i podobieństwo. To my jesteśmy stworzenia na Jego obraz i podobieństwo. Ale to nie znaczy, że jesteśmy tacy, jak On. Jesteśmy tylko podobni. Trochę. Bardzo trochę. Bo Bóg, na przykład, nie grzeszy. A my jak najbardziej. stukam.pl

wtorek, 6 listopada 2012

Płytkość

Milan Kundera ujawnił wszem wobec nieznośną lekkość bytu. Zdekonspirował ją przed światem.


Dzisiaj na podobne upublicznienie i odsłonięcie przed oczami gawiedzi oczekuje zjawisko zgoła nowe, chociaż nie jest wynalazkiem współczesności. To nie tylko nieznośna, ale wręcz obleśna i nieprzyswajalna, płytkość bytu. Nie tylko płytkość myśli czy emocji, ale łatwa do zgruntowania minimalna głębokość całej otaczającej nas rzeczywistości w tym zakresie, w jakim jest dziełem ludzkim.


"Człowiek zwalcza w sobie powierzchowność, płytkość, żeby wyjść do ludzi bez wygórowanych oczekiwań, bez balastu nadziei i buty" - napisał Philip Roth. Myślę, że nie opisał zjawiska powszechnego. stukam.pl

poniedziałek, 5 listopada 2012

Supermarket?

Jezus powiedział do przywódcy faryzeuszów, który Go zaprosił: "Gdy wydajesz obiad albo wieczerzę, nie zapraszaj swoich przyjaciół ani braci, ani krewnych, ani zamożnych sąsiadów, aby cię i oni nawzajem nie zaprosili, i miałbyś odpłatę. Lecz kiedy urządzasz przyjęcie, zaproś ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych. A będziesz szczęśliwy, ponieważ nie mają czym się tobie odwdzięczyć; odpłatę bowiem otrzymasz przy zmartwychwstaniu sprawiedliwych". (Łk 14,12-14)

„Nie chce mi się iść na tę imprezę, ale muszę, bo jak ja dziś nie pójdę, to ona nie przyjdzie na ten pokaz, który organizuję za miesiąc. A zależy mi, żeby była” – tłumaczyła mi niedawno jedna znajoma, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie i przybierając pozę osoby znajdującej się w sytuacji bez wyjścia. „Jak widać, wszystkim można handlować, nawet swoją obecnością tu czy tam” – pomyślałem sobie, ale nie powiedziałem tego na głos, bo nie chciałem nikomu sprawiać przykrości.

Gdy się przyjrzeć uważnie, można dostrzeż, że to handlowanie, w wąsko i szeroko pojętym rozumieniu, zajmuje nam mnóstwo czasu w życiu. Regułę „coś za coś” wielu ludzi postawiło na czele swych zasad. Tak, jakby bezinteresowność w ogóle nie istniała. Jakby nie było nawet możliwości czegoś takiego, jak dar. Uczymy takiej postawy od samego początku dzieci. Ileż razy można usłyszeć rodzica deklarującego „Jak będziesz grzeczny, to dostaniesz to, czego tak bardzo chcesz”. W ten sposób dziecko się dowiaduje, że wszystko może być towarem. Także to, jak się zachowuje. Jak postępuje.

Z uporem usiłujemy wciągać w to wszechobecne handlowanie samego Boga. Modlitwy sprowadzamy do propozycji umów i kontraktów. „Jeśli Panie Boże spełnisz moją prośbę, to ja...”.

Bóg nie jest właścicielem hipermarketu. Nie kolekcjonuje też przysług. Nie sprzedaje swojej miłości w zamian za nasze konkretne uczynki. We wszystkim, co robi, jest bezinteresowny, nawet wtedy, gdy nam się wydaje, że to czy tamto zdołaliśmy od Niego wyhandlować.

Nawet najkorzystniejsza transakcja nie daje szczęścia. Szczęście przynosi bezinteresowna miłość. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

niedziela, 4 listopada 2012

A jednak

Trudno to pojąć, ale ludzie naprawdę potrafią całkiem poważnie myśleć i mówić rzeczy, które wydają się kompletnie niepojęte i niemożliwe do traktowania na serio. Są w stanie uwierzyć w tak zdumiewające sformułowania i poglądy, że tym, którzy uważają się za "zdroworozsądkowych" (na jakiej podstawie?) nigdy by do głowy nie przyszło, że coś takiego można potraktować inaczej, niż żałosny żart.

Przekonani o słuszności swego widzenia świata, podświadomie pielęgnujemy pewność, iż inni, jeśli używają swoich szarych komórek choćby w minimalnym stopniu, nie mogą postrzegać go inaczej, niż my. Dlatego nie możemy wyjść z szoku, gdy odkrywamy, że ludzie coś, co uznajemy za kompletną niedorzeczność, czynią osią swego sposobu myślenia. Broniąc się przede absurdalnością tego odkrycia, natychmiast kwalifikujemy ich jako inteligentnych inaczej, albo wprost jako świrów i debili, którzy powinni przejść specjalną procedurę weryfikacyjną, pozwolającą stwierdzić, czy na pewno zaliczają się do tego samego gatunku.

Prawda jest bolesna. Nie ma chyba na świecie poglądu, którego ktoś nie potraktuje nie tylko z całą powagą, ale wręcz jako filaru, na którym wspiera cały swój odbiór rzeczywistości.

Jeszcze gorzej jest, gdy człowiek zda sobie sprawę, że oni o nim myślą dokładnie to samo, co on o nich. stukam.pl

sobota, 3 listopada 2012

Rozdrabniacze

Potrafimy rozdrabniać każdą sprawę w nieskończoność. Do poziomu atomów albo jeszcze dalej. Wkładamy w to maksimum sił i zaangażowania. Poświęcamy godziny, tygodnie, lata, dziesięciolecia. Jesteśmy w stanie prowadzić taką aktywność przez pokolenia.

Po drodze zapominamy, po co to wszystko. Środek staje się celem. Nazywanie tego sztuką dla sztuki jest jednak nadużyciem. To wchodzenie w mrok bezsensu i bezcelowości. Motywowane tylko jednym - pychą.

Mylimy dbałość o szczegóły i dostrzeganie również drobnostek z rozdrabnianiem rzeczywistości. Z rozczłonkowywaniem jej dla zaspokojenia wyłącznie własnej ambicji.

Jezus Chrystus nie lekceważył, a tym bardziej nie ignorował spraw i rzeczy małych. Nie mylił jednak nigdy tego, co istotne, z tym, co bez znaczenia. Nie rozdrabniał. Nie szatkował świata według swego uznania. Nie przepychał go przez sito własnego ego. Nie liczył diabłów na główce od szpilki. Potrafił legion złych duchów posłać w świnie. Nie marnował czasu i mocy na wyłapywanie pojedynczych sług szatana.

A równocześnie nie wahał się iść w największe ostępy i chaszcze za jedną zagubioną owieczką... stukam.pl

piątek, 2 listopada 2012

Czynownicy

Rozmowy na życie (3)

C. szedł ulicą i dziwnie się uśmiechał sam do siebie. Nawet nie zauważył E. Nic dziwnego, że wpadł na niego.
- Patrz gdzie idziesz! Ludzi na drodze nie widzisz, czy co? I czemu się jeszcze głupowato śmiejesz?
- W życiu nie zgadniesz, co przed chwilą widziałem.
- Nie mam nastroju na te twoje wieczne zgadywanki. Mówisz, albo spadam.
- Mówię, bo i tak byś tego nie wymyślił. Widziałem przed chwilą dynię na stole u księdza.
- Dynię? Jaką dynię?
- Właściwie to była taka ceramiczna zabawka. Malutka. Ale miała takie otwory, jak się wycina w tych prawdziwych dyniach, a w środku była świeczka.
- Zapalona?
- Nie. Ale śmieszne, że akurat w tym czasie, gdy Kościół robi tyle zamieszania wokół dyni i przebieranek, na stole u księdza stoi coś takiego...
- Co w tym śmiesznego?
- Sytuacja, inteligencie pracujący umysłem powoli!
- To raczej głupie.
- Podobno dostał to od kogoś, od uczniów czy od kogoś.
- I przyjął?
- Jak widać.
- No to jakiś chyba nietypowy ten twój ksiądz.
- A propos księży, to słyszałem ostatnio ciekawą wypowiedź jednego dominikanina. Powiedział tak: 'W Kościele jest sporo tego, co bym nazwał swoistym lękiem przed rozumem". W telewizji mówił.
- Co to ma wspólnego z księżmi?
- Dominikanin też jest księdzem. Ale wiesz, co ci powiem. Mam też własne przemyślenia o księżach. Doszedłem do wniosku, w mamy za dużo takich duchownych, którzy są nastawieni na utrwalanie i konserwowanie dotychczasowego stanu posiadania, a za mało patrzących śmiało i z nadzieją w przyszłość. Oni się boją nowości.
- Sam to wymyśliłeś? Poważnie?
- No dobra, usłyszałem w jednej rozmowie. Ale się z tym zgadzam. Jeszcze ci coś powiem. To już naprawdę jest moje. Uważam, że ci wszyscy handlarze dyniowych gadżetów powinni przyznać specjalną nagrodę w dziedzinie marketingu różnym kościelnym czynnikom i czynownikom.
- Tak sądzisz? Swoją drogą, łatwość, z jaką w Polsce przyjęło się całe to idiotyczne przebieranie i straszenie przed tak ważnym świętem, świadczy nie tylko o sprycie marketingowym ludzi, którzy na tym zarabiają, ale również pokazuje stan wiary polskich katolików i ich otwartość na magię albo zwykłe pogaństwo.
- Ty musisz od razu w wielki dzwon uderzać. Więcej luzu, człowieku.
- Wiesz, są sprawy, w których nie umiem się zdobyć na luz... stukam.pl

czwartek, 1 listopada 2012

Szkoda

Przysłuchiwałem się kiedyś dyskusji na temat sensowności dodawania do kalendarza nowych dni związanych z obchodami kościelnymi. Padały najróżniejsze argumenty za i przeciw, zaczynając od religijnych, a na gospodarczych i ekonomicznych kończąc. Ostatecznie dyskutanci rozeszli się bez dojścia do jakiejś konkluzji. Nie zgodzili się nawet co do tezy, postawionej przez jednego z uczestników, że to, czy dany dzień jest wolny od pracy czy nie, ma duży, a czasami wręcz decydujący wpływ na sposób przeżywania konkretnego obchodu religijnego i na odbiór jego rzeczywistej treści.

Paradoksalnie nie zawsze jest to wpływ pozytywny i oczekiwany. Mamy taki przypadek w Polsce. Chodzi o 1 listopada, czyli uroczystość Wszystkich Świętych. To jest dzień wolny. Wydawałoby się, że bardzo dobrze, bo przecież treść tego dnia jest ważna. Na początku listopada Kościół oddaje cześć wszystkim, którzy już weszli do chwały niebieskiej, a wszystkim pielgrzymującym na ziemi wskazuje drogę, która ich starszych braci zaprowadziła do świętości. Przypomina również prawdę o naszej wspólnocie ze świętymi, którzy otaczają nas opieką.

Jak widać z powyższego opisu, przesłanie tego obchodu jest nadzwyczaj radosne. Mamy co świętować. Można by go uczcić dodatkowo organizując jakieś tańce i uroczyste posiłki w gronie rodzinnym.

Tymczasem my uroczystość Wszystkich Świętych spędzamy głównie na cmentarzach. Fakt, spotykamy się rodzinnie. Czasami to jedyna w roku okazja, aby pogadać chwilę z jakimś daleko mieszkającym krewnym, opowiedzieć, co się ostatnio zmieniło na lepsze, a co się pogorszyło. Jednak na wielu twarzach dominuje smutek, a z niejednego oka płynie łza, gdy na grobie kogoś bliskiego płonie migotliwe światełko znicza. A rozmowy niejednokrotnie zdominowane są przez poczucie straty i smutne wspomnienia. No i modlitwy bardziej skupiają się na zmarłych, potrzebujących naszego wsparcia, niż na radości zbawionych.

Po prostu 1 listopada robimy to, co powinniśmy robić dzień później, we wspomnienie wszystkich wiernych zmarłych. To 2 listopada Kościół wspomina wszystkich, którzy w czyśćcu pokutują za swoje grzechy. Aby im przyjść z pomocą, przedstawia Panu Bogu modlitwy i odpusty uzyskane przez żyjących, a przede wszystkim Ofiarę Chrystusa uobecniającą się w Mszy świętej.

Skąd ta niezbyt fortunna zmiana, która skutkuje tym, że mimo woli eliminujemy z naszego kalendarza dzień przeznaczony na szczególne uczczenie świętości, do której wszyscy jesteśmy powołani?

Powód jest prozaiczny. Pierwszy listopada jest dniem wolnym od pracy, a drugi nie. I tak administracyjne decyzje wpływają na to, w jaki sposób obchodzimy kościelne uroczystości. Szkoda. stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie Radia eM