wtorek, 31 maja 2011

Sto tysięcy nierozsądnych facetów

„Gazeta Wyborcza” ogłosiła we wtorek (31 maja br.), że Polacy chcą ustawy o związkach partnerskich, ale póki co nic z tego nie będzie, bo „rządząca Platforma nie zamierza się zajmować projektem w tej kadencji Sejmu, bo nie chce przed wyborami zrażać do siebie konserwatywnego elektoratu”.

Żeby nikt nie miał wątpliwości, w czym rzecz, Seweryn Blumsztajn wyjaśnia w komentarzu, że wcale nie chodzi tu głównie o legalizację związków jednopłciowych, bo homoseksualiści, choć ich obecna sytuacja „dyskryminują”, to „Tak naprawdę jednak stanowią oni tylko margines problemu. Uregulowanie praw ludzi żyjących w nieformalnych związkach to nieunikniona odpowiedź na zmiany w kulturze i stylu życia. A przede wszystkim na emancypację kobiet. Już ponad 20 proc. dzieci rodzi się w związkach nieformalnych”.

Nie kryję, że mam poważne opory, aby na podstawie jednego badania telefonicznego na pięciuset osobach ogłaszać od razu, że „Ponad połowa Polaków jest za ustawą o związkach partnerskich”. Zwłaszcza wtedy, gdy wiem, że pytanie zadawane respondentom brzmiało: „Czy jest Pan/Pani za ustawą o związkach partnerskich, która daje nieformalnym związkom (również jednej płci) prawo do wspólnego rozliczania się, dziedziczenia, zasięgania w szpitalu informacji o stanie zdrowia partnera, decydowania o jego miejscu pochówku?”. Trzeba być przecież wyjątkowo paskudnym, aby nie chcieć ludziom ułatwić życia w tak podstawowych kwestiach, prawda? A mało kto lubi okazywać się paskudnym.

Gdy czytałem teksty w GW, przypomniały mi się słowa, które niedawno słyszałem: „Jest dziś wiele lekceważenia i deptania woli Pana, choćby w formie różnorakiej nieczystości pośród nas. Mam na myśli plugawe i zafałszowane słowa w wielu naszych domach, coraz częstszy brak czystości przedmałżeńskiej i czystości w pożyciu małżeńskim, zdrady małżeńskie i tzw. związki partnerskie bez ślubu kościelnego. Są to grzeszne postawy i zachowania, których Kościół nie może aprobować, gdyż nie podobają się Bogu. Jego wola jest nam wyraźnie objawiona: Nie cudzołóż, Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu Twemu, Nie pożądaj żony bliźniego swego; Co Bóg złączył człowiek niech nie rozdziela. Tak jasno wyrażonej woli naszego Pana nie można lekceważyć. Nie można wystawiać Boga naszego na próbę (por. Mt 4,7). Jeśli nie ma żadnych przeszkód, nie można zwlekać z zawarciem sakramentalnego związku, a do tego czasu, nie wolno nam żyć razem pod jednym dachem. W takiej sytuacji jest się powodem zgorszenia, chrześcijanie dają zły przykład i w tym nasza grzeszność. Trwając uporczywie w takim stanie, bez woli zmiany życia, nie wolno nam przystępować do stołu Pańskiego, aby nie znieważać Chrystusa”.

Co to jest? To fragment kazania, jakie biskup opolski Andrzej Czaja wygłosił w Piekarach Śląskich do stu tysięcy mężczyzn i młodzieńców, przybyłych w ostatnią niedzielę maja na doroczną pielgrzymkę.

Dr Wiesław Baryła ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej komentując w GW wyniki sondażu twierdzi: „Polacy wykazują po prostu więcej rozsądku niż politycy”. No to miałem w minioną niedzielę wyjątkowego pecha. Widziałem na własne oczy tysiące ludzi nierozsądnych. Nie tylko biskupa Andrzeja Czaję (nota bene przez niektórych określanego jako „otwarty”), ale sto tysięcy mężczyzn w różnym wieku, w tym sporo młodych. Bo oni kazanie biskupa Czai w Piekarach Śląskich przyjęli oklaskami.

Więcej

poniedziałek, 30 maja 2011

Pogrzeb proboszcza

Byłem dziś na pogrzebie proboszcza. Nieduża parafia, nieduża miejscowość (coś koło pięciu tysięcy). A proboszcz niestary. Do ustawowego wieku emerytalnego mu brakowało kilka lat… Zmarł, jakby to niektórzy chętnie powiedzieli, „na posterunku”.

Od kilku lat poważnie chorował. Ale nie poszedł na rentę. Do ostatnich chwil był czynnym duszpasterzem. Chociaż, gdy tak siedziałem w ławce i słuchałem o nim, przyszło mi na myśl porównanie z umieraniem Jana Pawła II na oczach całego świata. Tu się chyba odbyło coś podobnego, na skalę jednej parafii. Parafianie przecież wiedzieli o chorobie. Współuczestniczyli jakoś w jego cierpieniu.

Na godzinę przed pogrzebem kościół wypełniony ludźmi. Modlący się, ale też co chwilę ktoś podchodzący do trumny i trudnym do opisania gestem, z szacunkiem takim, dotykający jej. Nie tylko starsi. Młodzi też.

Wyszedłem ze świątyni i poszedłem „w miejscowość”. Szedłem pod prąd ciągłego i narastającego strumienia ludzi zmierzających do kościoła. Szukałem podświadomie jakichś widocznych oznak żałoby. Dopiero po chwili zorientowałem się, że mają one postać tak zwyczajną, że aż niedostrzegalną dla obcego oka. A to zamknięty bez powodu wczesnym popołudniem sklep spożywczy. A to na drzwiach domu kultury kartka z informacją o odwołaniu dzisiejszych zajęć kółka tanecznego. Też bez podania przyczyny. Po co? Przecież wszyscy zainteresowani wiedzą, dlaczego.

Ksiądz proboszcz spoczął na cmentarzu wśród swoich zmarłych parafian. Na cmentarz długi, długi kondukt. A nad bramą cmentarza napis: „Janua coeli”. Drzwi do nieba.

Nie widziałem płaczących. Miałem wrażenie chwilami, że nie uczestniczę w pogrzebie, ale w pożegnaniu przed długim wyjazdem. Takie pożegnania nie mają miejsca na łzy. Są smutne, ale skupione, poważne, ale zapatrzone w przyszłość.

Jeszcze przed Mszą świętą zapytałem, jak wejść na probostwo. Usłyszałem: „A po co? Przecież tam nie ma proboszcza”.

niedziela, 29 maja 2011

Agresja

Jest coś zdumiewającego, zastanawiającego, ale też głęboko niepokojącego w tym, jak wielu ludzi w chwili, gdy poczują się w jakikolwiek sposób skrytykowani, reaguje agresją. Nie rozumiem tego.

Nie przepadam za tym, żeby mnie ktoś krytykował, a nawet zwracał uwagę na jakieś moje błędy i potknięcia. Lubię myśleć o sobie pozytywnie i mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Jednak jeśli ktoś mówi mi, że coś mu się w moim postępowaniu nie podoba, traktuję to przede wszystkim jako okazję do ponownej analizy moich działań. Czasami schylam pokornie głowę i przyznaję krytykowi rację. Często po zastanowieniu, refleksji, rozważeniu i analizie dochodzę do wniosku, że jednak zrobiłem dobrze. Ale nawet wtedy nie reaguję agresywnie, tylko staram się z jednej strony zrozumieć krytyka, z drugiej przedstawić mu moje racje. Oczywiście to drugie najczęściej przypomina walenie głową w mur, ale się staram...

Więcej

sobota, 28 maja 2011

Wybór i ciąg dalszy...

"Jezus powiedział do swoich uczniów:

„Jeżeli was świat nienawidzi, wiedzcie, że Mnie pierwej znienawidził. Gdybyście byli ze świata, świat by was miłował jako swoją własność. Ale ponieważ nie jesteście ze świata, bo Ja was wybrałem sobie ze świata, dlatego was świat nienawidzi.

Pamiętajcie na słowo, które do was powiedziałem: «Sługa nie jest większy od swego pana». Jeżeli Mnie prześladowali, to i was będą prześladować. Jeżeli moje słowo zachowali, to i wasze będą zachowywać. Ale to wszystko wam będą czynić z powodu mego imienia, bo nie znają Tego, który Mnie posłał”." (J 15,18-21)

Ten fragment Ewangelii według świętego Jana czytany jest dzisiaj w czasie Mszy świętych.

Padają w nim ostre i kategoryczne stwierdzenia. Jest mowa o nienawiści. Jest mowa o prześladowaniach. Jezus zapowiada je nie jako jedną z możliwości, która być może nie nastąpi. Nie. Przedstawia je jako coś pewnego. Mało tego. Zapowiada je jako coś logicznie wynikającego z biegu wydarzeń. Jako konsekwencje czegoś, co już nastąpiło. Jako związek przyczynowo-skutkowy.

Pewien stary ksiądz zawsze się dziwił, gdy widział chrześcijan, oburzających się strasznie nawet nie na jakieś poważne prześladowania, które ich spotykały, ale na przejawy niechęci lub dystansu wobec nich ze strony ludzi na tym świecie. „O co wam chodzi?” – pytał. „Powinniście się cieszyć, że tak jest. Byłoby niepokojące, gdyby świat was pokochał”. „Jak to?” – pytali go niektórzy. „Tak to” – odpowiadał. „Gdyby świat was pokochał, to by znaczyło że jesteście jego, a nie Chrystusowi”.

„Gdybym wiedział, jak bardzo zmieni się moje życie, to nie wiem, czy zgodziłbym się drugi raz na ten wybór” – powiedział młody sportowiec, który został zakwalifikowany do reprezentacji kraju w pewnej mniej znanej dyscyplinie. Musiał przestać chodzić na imprezy, spędzać z kumplami czas pod blokiem, pić piwo.

Jeśli ktoś przyjmuje wybór Jezusa, ten zgadza się na radykalną zmianę swojej sytuacji. Nic już nie będzie, tak, jak przedtem.

Komentarz dla Radia eM

czwartek, 26 maja 2011

Chce się

„Słuchaj, szanuj nas trochę. Jak wiesz, że na imprezie będzie garstka ludzi, to nas nawet o niej nie informuj” – powiedział mi już dość dawno temu jeden dziennikarz. „Człowiek tylko czas i benzynę marnuje. Przyjeżdża, a i tak nic z tego nie idzie” – wyjaśnił z miną wyrobnika w kamieniołomach.

Tak udzielona wskazówka, a może nawet dobra rada skłoniła mnie, w mej przewrotności, do podjęcia intensywnych badań. Zacząłem wypytywać rozmaitych ludzi, dla jak wielkiej grupy są w stanie podjąć wysiłek ruszenia się z miejsca i odbycia podróży.

Zaczepiłem więc kiedyś dość popularnego wokalistę. „Gdyby cię zaprosili do jakiegoś zawsiówka, żebyś tam zagrał i zaśpiewał dla kilkudziesięciu osób. Pojechałbyś?” – zapytałem z miną niewiniątka. „Ześwirowałeś?” – wrzasnął na mnie. „To by oznaczało, że się kończę. Nigdy w życiu. Obstawiam tylko pełne duże sale i plenery” – oświadczył i kazał mi spadać.

Niedługo potem napatoczyłem się na pewnego księdza, który już od kilku lat pracuje za naszą wschodnią granicą. Zanim zdążyłem zadać mu moje podstępne pytanie, on sam opowiedział mi, jak jechał kilkaset kilometrów, aby odprawić Mszę świętą dla dwóch rodzin. „Chciało ci się?” – zapytałem neutralnym tonem. Popatrzył na mnie z rozczarowaniem w oczach i chyba nawet z pewną dozą nieufności. „Nie rozumiem twojego pytania. Przecież po to tam jestem”. Więc zrelacjonowałem mu rozmowę z muzykiem, kładąc nacisk na kwestię „kończenia się” w przypadku niewielkiej frekwencji. „Co ty tu sugerujesz?” – zdenerwował się. „Chcesz powiedzieć, że jeżeli jadę prawie tysiąc kilometrów dla kilku osób, to znaczy, że chrześcijaństwo się kończy? Chyba powinieneś ruszyć tyłek z wygodnych gabinetów i przypomnieć sobie, o co chodzi w głoszeniu Ewangelii”. Ileż ja się potem natłumaczyłem, że wcale tak nie myślę, tylko analizuję pewną sprawę.

Wkrótce po tej rozmowie zaczepiła mnie na dworcu starsza pani. Wiem, że nieładnie mówić o wieku kobiety, ale pani była naprawdę mocno zaawansowana w latach. Chciała, żebym jej wtaszczył do wagonu dość staromodną walizkę. Zasapany z wysiłku zapytałem: „A dokąd to się pani wybiera? Tak sama? Nie boi się pani?”. Wymieniła miejscowość na drugim końcu Polski. „Kawał drogi, jak na…” wyrwało mi się. „Jak na osobę w moim wieku?” – dokończyła za mnie z lekkim uśmiechem. „No…” – powiedziałem, czując, jak się czerwienię po końce uszu. Mimo to brnąłem dalej: „Że też się tak pani chce”. „Czy mi się chce? A jak mogłoby mi się nie chcieć? Jadę przecież do córki, ona mnie potrzebuje”.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM
Więcej na stukam.pl

środa, 25 maja 2011

Luźne wnioski z podróży

Po pierwsze. Człowiek jadący do Warszawy, może się na coś przydać. Na przykład może dostarczyć pilną i ważną paczkę.

Po drugie. Nie należy się cieszyć na zapas i uważać się za znawcę wagonów. Ich typów jest więcej niż się człowiekowi wydaje i są takie, w których gniazdka są tak usytuowane, że po to, aby popracować na podłączonym do nich laptopie, trzeba by siedzieć po turecku na podłodze.

Po trzecie. Są jeszcze w Polsce ludzie szczerze zatroskani o Kościół, o prawdę, o wolność, o słowo. Nie stanowią jakiejś ogromnej armii, ale gdyby ich tak skrzyknąć razem, żeby się mogli policzyć, to może nie byliby tacy zastrachani i pozbawieni wiary w możliwość wpływania na to, co się w Kościele w Polsce dzieje.

Po czwarte. Jest w Warszawie mnóstwo fajnych, ale drogich knajp, knajpek, restauracji, barów, pubów itp. Można w jednej z nich na przykład zjeść znakomite placki ziemniaczane z łososiem i śmietaną. Pycha!

Po piąte. Późnym wieczorem po stolicy jeździ wciąż bardzo dużo samochodów. Ale chyba myślą, że po zmroku przepisy nie obowiązują.

Więcej wniosków

wtorek, 24 maja 2011

Jedno zdanie

Prezydium Konferencji Episkopatu Polski wydało oświadczenie w sprawie wydarzeń, które miały miejsce na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim 11 kwietnia br. Jest w nim mowa o bólu, bezprzykładnym ataku, podeptaniu norm chrześcijańskiej miłości, ludzkiej uczciwości oraz obowiązującego każdego człowieka szacunku wobec tych, którzy odeszli. Jest mowa o oszczerstwie i odwołanie się do sumienia sprawcy.

Moją uwagę przykuły jednak słowa dotyczące „nagłaśniania” wypowiedzi, które padły 11 kwietnia na KUL-u. A przede wszystkim jedno zdanie: „W tym kontekście zwracamy uwagę na moralną odpowiedzialność środków społecznego przekazu, zwłaszcza tych, które uważają się za katolickie”.

Przypominania o moralnej odpowiedzialności środków społecznego przekazu nigdy dość. Biorąc pod uwagę rolę, jaką w życiu całych społeczności i pojedynczych ludzi odgrywają dzisiaj media, nieustanne podkreślanie, że nie są one wyjęte spod zasad obowiązujących we wszystkich innych dziedzinach ludzkiego życia, jest koniecznością... Więcej

poniedziałek, 23 maja 2011

Praca nad mową

Dr Tomasz Żukowski, Barbara Sułek-Kowalska i ja mamy jutro (wtorek, 24 maja) debatować, a może raczej jednak rozmawiać, na temat VIII przykazania Dekalogu „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu” w ramach organizowanego przez Centrum Myśli Jana Pawła II w Warszawie cyklu „10 słów – 1 historia”. „Wstępem do szerszej dyskusji będzie projekcja fragmentów przemówień papieża, filmu Krzysztofa Kieślowskiego „Dekalog VIII”" i ta nasza wspomniana rozmowa – tak zapowiada Ewa K. Czaczkowska, która w imieniu areopag21.pl poprowadzi spotkanie. Kanwą areopagowego dnia będzie homilia, którą Jan Paweł II wygłosił 6 czerwca 1991 r. w Olsztynie. Ma to się odbyć w kinie Alchemia na Jezuickiej w Warszawie.

No to czytam znów (ostatnio czytałem ją w marcu br.) tę homilię. I włos mi się jeży oraz oczy wyłażą z orbit, bo czuję się jakbym miał przed oczami gorący komentarz do ostatnich wydarzeń związanych między innymi z pewną stroną internetową zamkniętą przez właściciela pod wpływem wizyty ośmiu funkcjonariuszy.

„Wolność publicznego wyrażenia swoich poglądów jest wielkim dobrem społecznym, ale nie zapewnia ona wolności słowa” – czytam. Może by tym zdaniem ozdobić nie tylko wszystkie możliwe redakcje w Polsce (i gdziekolwiek indziej), ale również niech ono pojawia się każdemu, kto wchodzi na jakąkolwiek stronę internetową? Niech wyskakuje za każdym razem, niż ktoś kliknie, aby wysłać komentarz na jakimś forum?

A przecież to dopiero wstęp... Więcej

niedziela, 22 maja 2011

Ks. Halík ma szczęście

szczęście, że nie jest polskim księdzem. Bo obawiam się, że gdyby był, to miałby naprawdę ciężko. I to na własne życzenie.

Będąc czeskim księdzem może sobie swobodnie w Wiedniu twierdzić (jak poinformowała Katolicka Agencja Informacyjna), że wyrok Trybunału w Strasburgu w sprawie krzyży, prawnie zagwarantowana obecność krzyży w klasach szkolnych, odwołanie do Boga w konstytucjach, jak to ma miejsce w nowej ustawie zasadniczej Węgier „nie czyni Europy bardziej chrześcijańską”. Może też wyrażać pogląd, że „Teologowie muszą być w stanie zsekularyzowanym ludziom pomóc zinterpretować symbole inaczej niż odsyłając do tradycji”.

Mało tego. Może wygłaszać zdania w rodzaju: „Chrześcijaństwo nie zależy dzisiaj od symboli. Krzyż może zostać zaakceptowany przez niechrześcijan o ile będzie zinterpretowany jako symbol paradoksu – słabości i mocy równocześnie. Ten kto wiarę wspiera na argumentach: „tak zawsze było” albo „to jest znak naszej obecności, naszej siły” nie uzyska akceptacji”.

Wiem, że podobne rzeczy ks. Halík mówił również w Polsce. Ale nie jako polski ksiądz katolicki... Więcej

sobota, 21 maja 2011

Głupota owocuje

"Głupota owocuje głupotą" - powiedział mój znajomy i teraz nie wiem, czy miał na myśli wysłanie siedmiu funkcjonariuszy do internauty, który postanowił uzewnętrznić na specjalnej stronie swoją niechęć do aktualnego prezydenta, czy też kolejną niespełnioną zapowiedź końca świata.

Koniec świata nie nadszedł w zapowiadanym terminie, a przynajmniej nie wystąpiły zjawiska, które miały go sygnalizować. Koniec natomiast zaliczyła prowadzona przez niechętnego prezydentowi dwudziestopięciolatka witryna internetowa. Za to zaczął się kolejny potop wypowiedzi polityków różnej maści, bo teraz każdy uważa za swe powołanie wyrażenie zdania w tej sprawie. Nieważne, że nikogo ono nie interesuje, a przede wszystkim, że nikomu nie jest potrzebne. Przecież każdy sam, na własny użytek, jest w stanie coś tam na ten temat pomyśleć, a nawet podzielić się swą opinią z sąsiadem. Po co więc media zalewają nas "komentarzami" rozmaitych politycznych celebrytów? Więcej

piątek, 20 maja 2011

Przedłużenie umowy

Jutro o osiemnastej ma być koniec świata. Tak przynajmniej zapowiada pewien staruszek w Stanach Zjednoczonych za pośrednictwem anteny radiowej i reklam na autobusach.

Wbrew temu, co przewidywali scenarzyści filmowi o ostatnich latach, tak szczegółowa i precyzyjna zapowiedź końca świata nie wywołała globalnej paniki. Czy to znaczy, że jako ludzkość jesteśmy przygotowani na taki rozwój wydarzeń? Czy też oznacz to, że do kwestii końca świata, na którym przyszło nam żyć, podchodzimy z dużym dystansem?

Sądząc po widniejących w sieci zachętach typu: "Już jutro - pierwszy (czy ostatni?!) raz w historii Internetu - relacja na żywo z końca świata! Nie przegap", stawiałbym raczej na to drugie. A co, jeżeli dziadek ma rację?

Ja na przykład na jutro jestem umówiony z przemiłą panią z punktu w pobliżu na przedłużenie umowy na telefon komórkowy. Przejrzałem oferty - minimum dwuletnie umowy. A skoro ma być koniec świata, to wybierać? Lepiej siedzieć w domu albo w kościele i odmawiać psalmy pokutne?

Zresztą mnie samemu zamiast psalmów pokutnych na myśl przychodzi wiersz Zbigniewa Herberta "U wrót doliny", który wbrew Soborowi Watykańskiemu II zapewnia, że "będziemy zbawieni pojedynczo"...

W czytaniu Liturgii Godzin na jutro fragment Apokalipsy z opisem upadku Babilonu. A ja sobie w głowie rozważam: "Może jednak Pan Bóg jeszcze raz przedłuży z nami umowę na istnienie tego świata?".

Więcej

czwartek, 19 maja 2011

Młodzież w działaniu

„Młodzi, zdolni, aspołeczni”. Tak jedna z gazet podsumowała wiadomość, że jedynie 16 procent młodych Polaków w ciągu ostatniego roku angażowała się w wolontariat. To wynika z badań Eurobarometru, przedstawionych kilka dni temu w Warszawie na konferencji: „Młodzież ma głos”. To jeden z najniższych wyników wśród młodzieży z 27 krajów Unii Europejskiej.

Faktycznie, nie jest dobrze. O tym, że w Polsce brakuje chętnych na wolontariuszy w rozmaitych formach aktywności, mówi się tu i tam, niezbyt głośno, od dość dawna. Tylko nie potrafię powiedzieć, czy cokolwiek z tego mówienia wynika.

„Kolejne dane Eurobarometru wskazują, że 26 procent Polaków w wieku od 15. do 30. roku życia w ostatnich 12 miesiącach było zaangażowanych w działalność klubu sportowego, organizacji młodzieżowej lub organizacji kulturalnej. "To z kolei najniższy wynik wśród badanych krajów" - zaznaczył Andrzej Pyrka z Instytutu Gallup w Brukseli. Podkreślił, że europejska średnia to 46 procent” – czytam w agencyjnym streszczeniu badań. Przepraszam, że pozwalam sobie w tak poważnej sprawie na ironię, a nawet sarkazm, ale od razu przyszło mi do głowy pytanie, czy w badaniach uwzględniono aktywność tak zwanych kiboli. Z medialnych informacji wynika, że niejednokrotnie są to ludzie bardzo mocno powiązani z klubami sportowymi. No i młodzi.

Ale żarty na bok. Można oczywiście tłumaczyć sobie niechęć młodych Polaków do bezinteresownego udzielania się na niwie społecznej na przykład tym, że – jak mówi Tomasz Bratek, dyrektor Narodowej Agencji Programu „Młodzież w działaniu” – „Jesteśmy krajem indywidualistów. Młodzi Polacy lubią myśleć indywidualnie, trudno im organizować, zrzeszać się”. Można za profesorem Januszem Czapińskim wyjaśniać, że „Młodzi patrzą na to, co robią ich rodzice. Mama i tata nigdzie nie należą, więc oni też nie będą się angażować”. Można nawet wytłumaczyć zjawisko tak, jak to zrobił trzydziestojednoletni publicysta wspomnianej gazety, który skomentował rzecz następująco:

„Czyż nie dostali na to przyzwolenia polityków? "Nie ma lepszej demonstracji niż spędzająca ze sobą czas rodzina ani lepszego pochodu niż uśmiechnięci ludzie spacerujący po parku" – mówił w 2008 roku Donald Tusk w przemówieniu z okazji święta 3 Maja. Czyżby oznaczało to, że młodzi Polacy posłuchali premiera i dobrem wspólnym zajmują się wyłącznie podczas wyborów, a za najważniejszą działalność społeczną uznali grillowanie?”. (Nawiasem mówiąc dwa lata temu na łamach tej samej gazety zupełnie inny polityk chwalił się, ż grillowanie to osiągnięcie rządów jego ugrupowania).

Tyle, że z tych wytłumaczeń i wyjaśnień niewiele wynika dla zmiany postawy młodych Polaków. A przecież o to chyba powinno zasadniczo chodzić? Żeby tak zmotywować młodych, aby im się chciało chcieć.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 18 maja 2011

Frekwencja rozmowna

Podobno na wtorkowym spotkaniu kard. Kazimierza Nycza ze studentami Uniwersytetu Warszawskiego były spore luzy...

Ja się nie dziwię. Jeśli istotą spotkania miała być rozmowa, to nie liczyłbym na tłumy. Rozmowa nie jest dzisiaj ulubionym zajęciem mieszkańców naszego kraju. Również w Kościele w Polsce nie jest czymś szczególnie częstym.

Dlaczego? Bo rozmowa jest trudna. A najtrudniejsze w niej jest to, że nie wystarczy mówić (a jeszcze lepiej według niektórych - krzyczeć). W rozmowie trzeba słuchać. W dodatku trzeba słuchać niejednokrotnie sformułowań rażąco sprzecznych z tymi, które samemu ma się do wygłoszenia.

Mamy w Polsce różne szkoły. Ale czy jest gdzieś szkoła rozmowy?

Dopiero jak taką szkołę z dobrym wynikiem skończy dużo Polaków i katolików, na spotkaniu z kard. Nyczem będzie wysoka frekwencja.

wtorek, 17 maja 2011

Drobna rzecz

Zrobiło się niewielkie zamieszanie, gdy dwa i pół roku temu odważyłem się napisać w „Rzeczpospolitej” i na blogu, iż „Interesuje mnie na przykład, którą z kolei żonę ma ten czy ów reprezentant narodu (a jeśli deklaruje się głośno jako katolik, to czy ma ślub kościelny), czy dba o dzieci, czy ma kochankę, czy płaci podatki (nawet abonament radiowo-telewizyjny)”. Niektórzy byli łaskawi odsądzić mnie od czci i wiary, inni dla odmiany uznali za pełnego pychy i obłudy klechę, który swój klerykalny nos wpycha w prywatne sprawy ludzi. Moją sytuację w oczach niektórych pogorszył zamieszczony w tekście cytat z listu świętego Pawła na temat przymiotów, jakie powinien posiadać kandydat na biskupa...

Choć od tamtych moich refleksji minęło trzydzieści miesięcy, nie tylko się z nich nie wycofuję, ale coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że niesłychanie ważne jest, abyśmy wiedzieli, jacy są ludzie, którym powierza się różne niezwykle ważne funkcje, połączone z ogromną władzą. W przekonaniu, że mam rację, upewniają mnie między innymi takie sprawy, jak ta sprzed kilku dni – dyrektora Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

Z zaciekawieniem, ale też z nierozumieniem słucham komentatorów (nie tylko francuskich), domagających się całkowitego rozgraniczenia domniemanych erotycznych wyczynów szefa MFW od sprawowanego przez niego urzędu. Nie rozumiem takiego podejścia, bo przecież wciąż mamy do czynienia z tym jednym i tym samym człowiekiem. A w konsekwencji z jednym i tym samym systemem wartości przy podejmowaniu decyzji. Jednym i tym samym sposobem podejścia do zasad i reguł. Ilekroć widzę człowieka obejmującego jakiś urząd lub któremu powierzana jest jakaś funkcja, a wiem o jakichś jego nieuczciwościach albo machlojkach lub problemach nazwijmy to małżeńskich, natychmiast przypominają mi się słowa Jezusa podsumowujące przypowieść o nieuczciwym rządcy: „Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie”. A niejednokrotnie po jakimś czasie wpadam w głębokie przygnębienie, gdy okazuje się, że kolejny raz słowa Chrystusa znalazły potwierdzenie i człowiek, który, na przykład, oszukiwał jako przedsiębiorca na podatkach, decydując o finansach publicznych też nie był uczciwy.

Święty Paweł radził, że kandydat do ważnej funkcji w Kościele „Powinien też mieć dobre świadectwo ze strony tych, którzy są z zewnątrz, żeby się nie naraził na wzgardę i sidła diabelskie”. Przypomina mi się to zdanie, gdy słyszę głosy, iż problemy w pewnej dziedzinie życia szefa MFW były tajemnicą poliszynela. Skoro tak, to nie jestem w stanie pojąć, dlaczego powierzono mu tak odpowiedzialne stanowisko. Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego sugerowano, że może, a nawet powinien objąć inne, też wielkiej wagi. Zresztą moje niezrozumienie dotyczy nie tylko tego jednego ważnego człowieka piastującego na ziemskim globie urząd dający ogromną władzę nad ludźmi.

Nie jestem stukniętym idealistą, który zapomina, że ludzie są grzeszni i będzie lansował tezę, że tylko święci, najlepiej z certyfikatem, mogą zasiadać na rozmaitych stołkach i fotelach. Bardziej chodzi mi o to, aby przy dokonywaniu wyborów w ogóle zaczęto brać pod uwagę to, jakimi ludźmi są ci, którzy do ich obsadzenia kandydują i nie udawano, że ktoś, kto prywatnie jest nieuczciwy, niewierny, kłamie itp. w kwestiach publicznych nagle stanie się innym człowiekiem.

A swoją drogą, może najwyższy czas, aby porządni ludzie przestali się kryć po kątach i wzięli na siebie odpowiedzialność za losy innych? W przeciwnym razie do końca świata będziemy sobie wmawiać, że polityka to brudna sprawa. To nie polityka jest brudna. To my, zwykli obywatele, członkowie społeczeństw, wpychamy do niej ludzi o brudnych rękach.

poniedziałek, 16 maja 2011

W klimacie

Katarzyna Wiśniewska napisała w poniedziałkowej "Gazecie Wyborczej", że Kościół katolicki w Polsce "Lepiej czuje się w klimacie śmierci niż życia". Chwilę później moja złośliwość podsunęła mi komentarz: "Po prostu idzie z duchem czasu". Właśnie czytałem w tej samej gazecie tekst zaczynający się od słów: "Dignitas, szwajcarska organizacja oferująca pomoc w eutanazji, może dalej działać. W niedzielnym referendum Szwajcarzy opowiedzieli się przeciw delegalizacji eutanazji. Większość chce bardziej liberalnych przepisów".

Przy lekturze informacji o szwajcarskim referendum w sprawie "zakazu wspomagania samobójstw", zarówno w GW, jak i w "Rzeczpospolitej", towarzyszyło mi kolejne skojarzenie. Tym razem przypomniało mi się ironiczne powiedzenie na temat pytania karpi w sprawie przyspieszenia terminu świąt Bożego Narodzenia. Nie bez powodu.

"Organizacja (Dignitas - przyp. A. S.) oferuje bowiem "godną śmierć w obecności najbliższych". Zdecydowana większość społeczeństwa jest za tym, by Szwajcar mógł sam decydować, kiedy chce umrzeć. Co więcej, dwie trzecie Szwajcarów chce, by przepisy zliberalizować, tak by lekarze mogli śmiertelnie chorym pacjentom wstrzykiwać na ich życzenie truciznę (dziś jest to zabronione). Trzy czwarte chce też, by prawo do eutanazji mieli ludzie starzy i niepełnosprawni, którzy uznali, że ich życie jest udręką. Co trzeci pomógłby umrzeć chorym na alzheimera. Zdaniem ekspertów poparcie dla eutanazji będzie jeszcze rosło, bo Szwajcaria się starzeje, a liczba chorych niepełnosprawnych ludzi rośnie" - zreferowała GW, a Rz zacytowała Ruth Kleiber, radną, działaczkę Ewangelickiej Partii Ludowej i Komitetu Inicjatywy "Stop wspomaganiu samobójstw!": "Ludzie boją się śmierci, boją się bólu i umierania, obawiają się inwalidztwa. Dlatego wolą pozostawić sobie możliwość samobójstwa, przy którym pomogliby im inni".

Jan Paweł II ostrzegał wielokrotnie przed cywilizacją śmierci. Wielu go za to bardzo, ale to bardzo nie lubiło i nie lubi.

Nie wiem, czy mamy już cywilizację śmierci. Ale wyniki szwajcarskiego referendum w sprawie eutanazji wskazują, że zaczynamy naprawdę lepiej się czuć w klimacie śmierci niż życia. Jako ludzkość. A miało być globalne ocieplenie klimatu... Chyba jednak nadchodzi globalne oziębienie.

niedziela, 15 maja 2011

Z przodu, z tyłu, z boku?

Czytałem gdzieś (nijak nie mogę sobie przypomnieć, w którym z tygodników to było) w ubiegłym tygodniu, że kard. Józef Ratzinger w rozmowie z jakimś dziennikarzem przypomniał, iż pasterz idzie przed stadem. Coś tam dalej było, że dziennikarz się złośliwie odciął, ale tego nie zapamiętałem.

Wypowiedź obecnego Papieża zapamiętałem, bo problem pasterza od dawna zaprząta moje myśli. Pasterza i jego usytuowania wobec powierzonego stada.

Niby rzecz jest tak prosta, jak w zacytowanej wyżej wypowiedzi kard. Ratzingera. Ale w rzeczywistości nie jest tak łatwo i oczywiście. Zwłaszcza, że obserwując wielu dzisiejszych duszpasterzy mam nieodparte wrażenie, iż wcale nie kroczą na przedzie, lecz obstawiają tyły. A to z dwóch powodów. Po pierwsze, ponieważ zajmują się nie prowadzeniem, lecz poganianiem owieczek, aby dreptały utartym szlakiem. Po drugie, aby mieć oko na to, ile i jakich owieczek robi skok w bok. Niekoniecznie po to, aby wleźć za nimi w krzaki i pomóc im wrócić do stada. Dość często po to, aby je wpisać na czarną listę i dopilnować, żeby nie wróciły i nie wywierały negatywnego wpływu na pozostałe.

Ksiądz Wojciech Drozdowicz pożalił się parę tygodni temu, że czuje się nie jak pasterz, ale jak hodowca drobiu. Ciekawe, że jego głos nie spotkał się z szerokim zrozumieniem współbraci. Z drugiej strony, z tego co zasłyszałem tu i tam, hodowanie kurczaków w klatkach jest mniej męczące niż łażenie w owcami po górach. Więc nic dziwnego.

Pasterz idący na przedzie stada to też trudny kawałek chleba. Stado ma to do siebie, że rzadko nadąża za przewodnikiem i bez przerwy trzeba skracać swój dziarski krok oraz oglądać się, czy owieczki nie za bardzo zostają w tyle. Każdy, kto kiedykolwiek próbował być przewodnikiem wie, jakie to męczące i stresujące. Nie mówiąc już o wysłuchiwaniu narzekań jednych owiec, że za wolno, a drugich, że za szybko. No i że droga mogłaby być mniej wyboista, i po płaskim, a nie ciągle w górę.

Więc może współczesny pasterz powinien iść z boku stada? E, to też nie za bardzo. W dodatku zbyt kojarzy się z konwojentem...

sobota, 14 maja 2011

Współ

Kompletnie bez zrozumienia wybałuszyłem oczy, gdy ktoś z moich znajomych zgłosił pod moim adresem całkiem poważne pretensje, że publicznie skrytykowałem firmę, w której on pracuje. Rzecz dotyczyła właściwie kilku pracowników firmy, ale nie widziałem powodu, aby przy okazji wytykania błędów i niedociągnięć wdawać się w personalne szczegóły.

"To i mnie dotyka, a przecież znasz mnie i wiesz, że ja tak nie postępuję i w ogóle mam na temat tej sprawy inne zdanie" - żalił się mój znajomy. Co fakt, to fakt, ale... I zebrawszy siły próbowałem przekonać znajomego, że jeśli ktoś pracuje w firmie, to jakoś - choćby wbrew sobie - współuczestniczy w odpowiedzialności również za to, co w niej złe. Nawet, jeżeli sam tego zła nie popełnił. Wielkiego sukcesu oczywiście nie osiągnąłem.

Dopiero potem przypomniał mi się młody ksiądz, na którego natknąłem się niedawno. Chłopak wyglądał nie najlepiej, a jak się odezwał, wyszło, że jest u kresu wytrzymałości. "Mam dość ciągłego tłumaczenia się za pedofilię w Kościele!" - krzyknął mi prosto w nos, tak jakbym mógł mu cokolwiek w tej kwestii zaradzić. "Czy ja wyglądam na pedofila? Jakbym dorwał takiego pedofila w sutannie, to bym mu osobiście ukręcił..." - mówił bardzo rozeźlony. Z dalszych słów zrozumiałem, że ma chłop wyjątkowo paskudnych uczniów w jakiejś ponadgimnazjalnej uczelni, którzy świetnie się bawią cytując mu raz po raz starannie dobrane pod jednym kątem wyimki z Internetu i żądając od niego tłumaczeń oraz bicia się w piersi. O ile pamiętam, przypomniałem mu oschłym tonem, że mechanizm, który go tak irytuje, jest stary jak ludzkość, bo przecież wszyscy ponosimy skutki grzechu Adama i Ewy, a gdy przycichł, rzuciłem coś krótko na temat Jezusa, który wziął na siebie grzechy wszystkich ludzi, chociaż sam był bez grzechu i wcale nie marudził.

Ale, tak swoją drogą, to irytująca jest ta chciana czy niechciana współodpowiedzialność wynikająca z samego faktu przynależności do takiej czy innej grupy, wspólnoty lub społeczności. :-|

piątek, 13 maja 2011

Spiętrzenie

Czasami wszystko idzie nie tak. Czegokolwiek się człowiek nie tknie, wychodzi tak, że lepiej, żeby w ogóle nie wyszło. A im dalej, tym gorzej. Niepowodzenia i katastrofy rozmaitych rozmiarów zaczynają się spiętrzać, narastać, tworzyć jakąś monstrualną górę, która rzuca groźny cień.

A najgorsze, że właściwie nie ma kogo o cały ten ciąg nieszczęść obarczyć winą. No bo kogo? Boga? Gdzieś tam w tyłu głowy tkwi jednak świadomość, że to nie On.

Więc kogo? Siebie? No bez przesady. Siebie tym bardziej nie...

czwartek, 12 maja 2011

Liderzy

Obserwowałem w czasie tak zwanego białego tygodnia drugoklasistów przystępujących do Komunii świętej. Dzieciaki szły w długiej procesji, jedno za drugim, nadal przejęte, jak kilka dni temu, gdy pierwszy raz przystępowały do Stołu Pańskiego. Zaraz na samym początku jednemu z dzieci pomyliło się, kiedy należy przyklęknąć. Okazało się, że drobna pomyłka udzieliła się innym. Kilkanaścioro następnych dzieci popełniło ten sam błąd. Dopiero po kilku minutach znalazło się dziecko, które nie skopiowało zachowania poprzednika, tylko przyklęknęło wtedy, gdy należało. Wszystkie następne dzieci postąpiły tak, jak pewnie wcześniej wielokrotnie na próbach się uczyły.

„No proszę” – pomyślałem sobie. „Jak to wszędzie potrzebni są liderzy”. A po chwili dodałem, uzupełniając własną nie tak znowu oryginalną myśl, „Konieczni są roztropni liderzy”.

Sam tego niejednokrotnie doświadczyłem, że każda społeczność potrzebuje lidera. Ale lider liderowi nierówny. „Od tego, kto przejmie w danej grupie rolę lidera, zależy czy ta grupa będzie bezrozumnym tłumem czy poczuwającą się do odpowiedzialności społecznością” – usłyszałem kiedyś na jakimś mądrym wykładzie. Od jakiegoś czasu przypomina mi się to zdanie za każdym razem, gdy słyszę o chuligańskich zachowaniach nie tylko tak zwanych kiboli, ale także uczestników rozmaitych zgromadzeń mających według deklaracji całkiem szczytne cele.

Zdarzyło mi się kiedyś odprawiać Mszę w parafii, w której ludzie właściwie wcale nie śpiewali. Nie mieli łatwo, bo niestety nikt nie siedział przy organach, musieli więc śpiewać a capella, bez akompaniamentu. Zaintrygowało mnie to jednak, bo niejednokrotnie już bywałem w parafiach bez organisty, gdzie śpiew w czasie liturgii był naprawdę piękny.

Okazało się, że w parafii jest nowy proboszcz, który nie jest wielkim śpiewakiem. A jego poprzednik był. I to on tak głośno śpiewał do mikrofonu, że parafianie nie musieli się wysilać, tylko ograniczali się do tego, aby być tłem dla jego śpiewu. Niestety, gdy zabrakło śpiewającego proboszcza, okazało się, że parafianie ze śpiewaniem na chwałę Bożą sobie nie radzą. A co gorsza, nie ma wśród nich lidera, który potrafiłby śpiew w czasie Mszy i nabożeństw poprowadzić.

Jeden mądry profesor powiedział mi niedawno: „Niech Kościół w jeszcze większym niż dotychczas stopniu zajmie się formowaniem liderów w różnych dziedzinach. To za jakiś czas okaże się bardzo potrzebne”. Skoro tak mówi mądry profesor, to ja powtarzam.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 11 maja 2011

Rana i ból

Coś mnie napadło jakiś czas temu i wypowiedziałem się autorytatywne w pewnym gronie na temat sposobów układania relacji międzyludzkich.

- Ludzie powinni tak konstruować swoje wzajemnie stosunki, aby się wzajemnie nie ranić - oświadczyłem z mocą.

Następnie nawinąłem tonem wielkiego znawcy krótki elaborat na temat potrzeby dystansu do siebie i do innych, niezwykłych korzyści z traktowania ludzi z delikatnością, niczym porcelanowe filiżanki oraz przedstawiłem krytyczną analizę postępowania wielu (nie omijając własnej osoby) pod kątem lekceważenia nie tylko uczuć, ale także odczuć innych. Wskazałem też ból i liczne zranienia, zwłaszcza te zadawane świadomie, chociaż w dobrej wierze, jako przyczynę długotrwałych ludzkich nieporozumień, oddaleń, kłopotów z otwartością i zaufaniem.

Prawie wszyscy zebrani z zapałem potakiwali. Widziałem uskrzydlającą mnie aprobatę w ich oczach. Już brałem się za rozwijanie mojej przemowy w kierunku globalnym oraz politycznym, gdy odezwał się obecny w pomieszczeniu lekarz.

- Co za brednie, i to w ustach księdza - powiedział niby cicho, ale tak, żeby wszyscy dobrze usłyszeli.

Zrobiło mi się przykro i zamilkłem, jakby mnie ktoś wyłączył. Za to pan doktor kontynuował:

- Gdyby lekarze kierowali się tym, co ksiądz tu przed chwilą z taką dumą wygłosił, wielu ludziom w ogóle by nie pomogli. Prawda jest taka, że niejednokrotnie trzeba zadać ból, a nawet poważnie zranić, aby uratować człowieka. To może uratować człowiekowi zdrowie, a niejednokrotnie i życie. Byliście kiedyś u dentysty? Stomatolog przecież zadaje paskudny ból, a i poważną ranę potrafi zadać, gdy wyrywa zęba, prawda? A ilu ludziom uratowano zdrowie i życie przez operacje, w czasie którym zadawano im nieraz bardzo poważne rany? Nie chcę już wspominać o amputacjach... - urwał nagle zniechęcony. Jego słowa nie wzbudziły aplauzu. Wszyscy milczeli i szukali wzrokiem jakiegoś zaczepienia w odległym punkcie ściany.

Potem spojrzał w moim kierunku i mruknął:

- Ksiądz się powinien bardziej zastanawiać nad tym, co mówi. Nie wystarczy gadać to, co ludzie chcą słyszeć. Trzeba też mówić bolesną prawdę...

Wyszedł bez pożegnania.

Do dziś nie wiem, co mu się wtedy stało. Zawsze był miłym i raczej małomównym człowiekiem.

wtorek, 10 maja 2011

Wywiało?

Rośniemy! Jest nas coraz więcej! A ateiści w odwrocie. Przybywa na ziemskim globie ludzi wierzących. Mało tego, chrześcijan przybywa i w to tempie 80 tysięcy na dobę. W tym 31 tysięcy katolików. Chociaż zielonoświątkowców przybywa w szybszym tempie. 37 tysięcy na dzień. A muzułmanów przybywa tylko 79 tysięcy dziennie. Tak wynika z raportu Międzynarodowego Biuletynu Badań Misyjnych (International Bullettin of Missionary Research). O!

Górą nasi. W statystykach i rankingach naprawdę nieźle to wygląda. Nawet w kategorii męczeństwa jesteśmy na czele. „Na tle innych religii chrześcijanie wyróżniają się zdecydowanie w jednej kategorii, a mianowicie męczeństwa. Każdego dnia 270 chrześcijan oddaje życie za wiarę. W ciągu ostatnich 10 lat Kościołowi przybył milion męczenników. Dla porównania w roku 1900 było ich 34 tysięcy” – poinformowało Radio Watykańskie.

Są więc powody do radości i do snów o potędze. Do myślenia w kategoriach większościowych, w kategoriach siły, w kategoriach własnego znaczenia i należnych nam prerogatyw oraz miejsc na forach świata.

Kto bystry już pewnie zauważył, że podchodzę do tych ze wszech miar korzystnych danych ze sporym dystansem. Nie podskakuję wcale z radości. Nie dołączam szczerze do chóru triumfalnych okrzyków.

To prawda. Nie pociąga mnie magia liczb. Nie zachwyca mnie brylowanie na czołowych miejscach w spisach i podliczeniach.

Przyznam szczerze, że jest ze mną jeszcze gorzej. Mnie taki wzrost ilościowy trochę niepokoi. Bo mnie się przypomina niedawna rozmowa z właścicielem średniej wielkości firmy, który nieźle wkurzony narzekał, iż musiał zwiększyć zatrudnienie, bo mu prawdziwi fachowcy wyjechali do roboty na Zachód i teraz to, co dawniej robił jeden dobrze wyszkolony pracownik, musi robić trzech niedouczonych. „To tak, jak z wojskiem” – tłumaczył mi z goryczą w głosie. „Każdy generał wie, że lepiej mieć małą armię świetnych żołnierzy niż milion samych ciurów obozowych”.

Zaraz mi ktoś zarzuci, że w tle moich rozważań czai się myślenie utopijne i tęsknota do przechodzenia z ilości w jakość. Otóż nie.

W tle moich zdystansowanych refleksji jest informacja o mieszkance Słupska, imieniem Monika, która obwiesiła miasto ogłoszeniami „Oddam synka w dobre ręce”, a wszystko z powodu biedy i – jak przypuszczam – życiowej niezaradności. Nie mogę się oprzeć pewnej myśli, związanej ze zdesperowaną dwudziestoczteroletnią Moniką i jej dziewięciomiesięcznym synkiem. Wedle mojej wiedzy w Słupsku mieszka około 100 tysięcy ludzi. Nie znalazł się wśród nich ani jeden katolik, który w imię miłości bliźniego pomógłby zagubionej kobiecie. Czyżby wszystkich moich współwyznawców stamtąd niespodziewanie wywiało?

Pierwszych chrześcijan rozpoznawano nie po ostentacyjnie noszonych znakach i symbolach. Nawet nie po deklaracjach wiary. Mówiono o nich: „Patrzcie, jak oni się miłują”. Wciąż chodzi mi po głowie pytanie: „Co Panu Bogu i Kościołowi po milionach katolików, po których codziennym życiu w ogóle nie widać, że nimi są?”. I nie potrafię sformułować odpowiedzi.

poniedziałek, 9 maja 2011

Pogarda i krok dalej

Obejrzałem dzisiaj film "Obóz Jezusa" (Jesus camp). Przerażający w swej wymowie przykład ideologizacji wiary, religii, wszystkiego, co w sferze sacrum.

Najbardziej przeraziła mnie wypowiedź jednego z chłopców na temat ludzi niewierzących. Pogarda, z jaką mówił, była tak ogromna, że strach pomyśleć o jego przyszłości i funkcjonowaniu w dorosłym życiu. Sprawiał wrażenie, jakby miał przed sobą tylko jedną drogę - nienawiść do wszystkiego, co nie jest chrześcijańskie.

niedziela, 8 maja 2011

Najłatwiejsza ucieczka

Kiedy zaczyna być naprawdę trudno, tak już właściwie na granicy, pojawia się chęć ucieczki. A najłatwiejsza z łatwych ucieczek, to ucieczka w przekreślenie samego siebie. W zanegowanie siebie. W stwierdzenie nie tylko, że do niczego się nie nadaję, ale o krok dalej. W głębokie przekonanie, że nie ma we mnie dobra, a jedynie zło. Że cokolwiek robię, robię źle. Że nie ma we mnie zdolności, a nawet możliwości, aby tu i teraz czynić cokolwiek dobrego. Że moja obecność w tym, a nie innym miejscu, w tej, a nie innej chwili, jest fatalnym błędem, totalną pomyłką...

Czyją? Moją?

Nie, nie. Co prawda tego się głośno nie mówi, obwiniając siebie (ale w taki sposób, aby obarczyć winą wszystkich dookoła), lecz w rzeczywistości chodzi o pomyłkę największą z możliwych - pomyłkę samego Boga. No bo jeżeli to, że tu jestem w tym właśnie momencie, jest zgodne z Jego wolą, a przecież zupełnie się do tego nie nadaję, to znaczy że On wcale nie jest taki nieomylny. Gdyby był, to by mnie tu nie było, nie stawiałby mnie przed taką górą trudności i problemów, które mnie przerastają po stokroć, a może nawet po tysiąckroć...

A propos góry. Zdarzyło mi się dawno temu wybrać w dość stromych i trudnych górach, których zupełnie nie znałem, na średniej wielkości szczyt. Szedłem i szedłem, a właściwie lazłem i lazłem, coraz bardziej umordowany i wykończony. Bardzo szybko zacząłem się zastanawiać, co mnie napadło, żeby się tam pchać i w ogóle musiałem chyba mieć jakieś zaćmienie, aby wybierać się z moimi możliwościami na tak trudną wyprawę. Intensywnie szukałem w pamięci, kto mnie do tego namówił. Bo przecież sam aż taki głupi nie jestem...

Na widok kolejnego dość ostrego podejścia stwierdziłem, że dalej nie zrobię już w górę ani jednego kroku. Mowy nie ma. To nie dla mnie. Takie góry w ogóle nie dla mnie. Jak w ogóle ktokolwiek mógł mi pozwolić się tu wybierać?! Czemu nikt mnie nie powstrzymał? Dlaczego nikt mnie nie ostrzegł, że takie góry to nie dla takich, jak ja?

Odwróciłem się na pięcie i mozolnie, z coraz mniejszym poczuciem bezpieczeństwa i tracąc kompletnie poczucie własnej wartości wróciłem po swych śladach na dół. Miałem wszystkich i wszystkiego dość. Postanowiłem już nigdy w te góry się nie wybierać. Do końca życia.

Kilka dni później spotkałem znajomego. Zrozpaczony opowiedziałem mu o swej totalnej klęsce, nie pomijając dalekosiężnych wniosków, do których doszedłem.

- Trochę szkoda, że zawróciłeś - powiedział łagodnie znajomy. - Do szczytu zostało ci kilkanaście minut drogi. To podejście, o którym mówisz, jest krótkie, a potem do samego szczytu już jest niemal płaski spacerek. A zejście inną drogą jest bardzo łatwe i przyjemne. Nie rozumiem zresztą dlaczego nie wchodziłeś tamtędy...

To głupie, ale nadal unikam tych gór. Ze wstydu, że tak łatwo uciekłem.

sobota, 7 maja 2011

Oryginalność

Żyjemy w czasach, w których żeby "zaistnieć", trzeba się jakoś wyróżniać. Dlatego tysiące ludzi w różnym wieku szuka sposobu, aby jakoś wyrwać się z szarości i zwyczajności, w której we własnym mniemaniu się roztapiają i zatracają. Jak się wydaje, jedną z najprostszych metod, aby to osiągnąć, jest przekraczanie rozmaitych granic, łamanie tabu, odrzucanie zasad i reguł. To nie wymaga ani szczególnego pomysłu, ani jakiegoś wyjątkowego wysiłku. Metodą prób i błędów można raz po raz próbować bez jakiegoś szczególnego ryzyka. Tak długo, aż się zostanie zauważonym, bo się ktoś zbulwersuje, bo się ktoś poczuje dotknięty, a może nawet komuś wyrządzi się krzywdę.

Oczywiście można też wyróżniać się inną metodą. Robić coś, co robią tysiące ludzi, ale robić to lepiej od nich, bardziej profesjonalnie, z większym zaangażowaniem. Przede wszystkim z większym nakładem sił, poświęcając więcej czasu, dając z siebie więcej niż inni.

Przy tym drugim sposobie nie ma pewności, że się zostanie dostrzeżonym, że się odniesie szybki sukces, prędko osiągnie sławę.

Być może dlatego dzisiaj tak wielu jest celebrytów, a tak mało prawdziwych gwiazd, nie mówiąc już o faktycznych autorytetach. Być może dlatego tak mało prawdziwej oryginalności, a tak dużo silenia się na oryginalność...

czwartek, 5 maja 2011

Świętość i śmieci

Są jeszcze na świecie dobrzy ludzie. I to naprawdę musi ich być sporo, skoro mnie w ciągu jednego dnia udało się niedawno doświadczyć i zobaczyć tak wiele dobra.

Na przykład okazuje się, że są jeszcze ludzie, którzy potrafią przypadkowemu i właściwie nieznanemu gościowi odstąpić własne łóżko i spać na podłodze. Albo z innej beczki. Są ludzie, którzy w strasznej ulewie potrafią bezinteresownie zmienić komuś zupełnie nieznajomemu koło w samochodzie. I jeszcze troszczą się o to, aby to właściciel uszkodzonego kółka nie mókł. Albo z innej beczki. Są jeszcze ludzie, którzy znalazłszy wygodne miejsce w publicznym środku transportu potrafią sami zaproponować zamianę, gdy zorientują się, że bardziej przydałoby się ono siedzącej w rozproszeniu rodzinie. Że mogłaby być w trakcie podróży razem.

Takie wydarzenia w świecie, który wydaje się jednym wielkim miejscem handlu, gdzie wydaje się odnosić absolutny triumf zasada „coś za coś” i zero bezinteresowności, zaskakują. Jeszcze bardziej zaskakują tych, którzy są przeświadczeni, że świat jest nawet nie miejscem handlu wymiennego, ale walki, nieustannego zdobywania, wydzierania innym tego, co im się należy.

Zauważyłem, że niespodziewane dobro zatrzymuje ludzi. Nawet najbardziej rozpędzonych w nieustannym wyścigu, aby postawić na swoim. Chociaż nie wszyscy reagują tak samo. Są tacy, w których doświadczenie dobra zmienia perspektywę i nastawienie do świata. Gdy niespodziewanie ktoś zupełnie obcy zrobi im coś dobrego, odkrywają coś, co już dawno znalazło się w piosence: „Świat nie jest taki zły”. A skoro nie jest zły, to znaczy, że nie ma się co cały czas przeciw niemu najeżać i wszędzie wypatrywać tylko zagrożeń. Gdy człowiek przestaje poświęcać cały czas na przygotowywanie obrony przed złym światem, a niejednokrotnie ma to być obrona przez atak, wtedy znajduje jedną, drugą, trzecią chwilę, aby samemu zrobić coś dla innych. W ten sposób globalna ilość dobra wzrasta.

Ale – jak już wspomniałem – nie wszyscy tak reagują na doświadczenie dobra. Zauważyłem, że są ludzie, którzy na widok adresowanego do nich dobra błyskawicznie zaciskają powieki. Nie chcą go widzieć. Nie chcą go otrzymać. Boją się dobra.

Gdy wróciłem z Rzymu po jednodniowej wizycie, kilka osób pytało mnie, czy widziałem tam straszne góry śmieci pozostałych po uroczystościach beatyfikacyjnych. Nie widziałem. Gdy dzień po beatyfikacji dotarłem na Plac świętego Piotra, aby wziąć udział we Mszy świętej dziękczynnej, wszystko było wysprzątane. Dla mnie to oczywiste. Przecież nie może być tak, że śmieci są ważniejsze od świętości.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 4 maja 2011

So,... let's go!

Umieszczając w Internecie pierwsze wrażenie i próbne refleksje po zorganizowanym przez Stolicę Apostolską spotkaniu blogerów z całego świata napisałem, że najważniejszą myśl z rzymskiego blogmeetu można ująć w sformułowanie „autorzy blogów mogą służyć Kościołowi w wypełnianiu jego misji przede wszystkim wolnością w prawdzie”. Pod moim wpisem pojawił się komentarz: „Wolność w prawdzie... To jest świetne! Czyli mamy być sobą - przelewać "na pulpit" to, co w nas głęboko. Nieważne, jakie będą konsekwencje, ilu nas zbluzga czy opluje. Nieważne, ilu to przeczyta - i czy w ogóle ktokolwiek... To sposób na odkrywanie tego, co w nas tkwi... Mówiąc krótko, pisząc - mamy być prawdziwi (lub jeśli kto woli - autentyczni). I tyle. So,... let's go!” (rilla.pm).

Przeczytałem ten komentarz i mnie przytkało. Bo zaraz sobie uświadomiłem, że szukając mozolnie słów najlepiej ujmujących to, co chodzi nie tylko przy pisaniu blogów, ale w ogóle w obecności chrześcijan, katolików, ludzi wierzących w Internecie, to... świadectwo.

Wiem, słowo może się wydawać wyświechtane i nadużywane w tym, co niektórzy nazywają kościelną nowomową. Być może dlatego tak trudno było mi je odnaleźć. Ale wydaje mi się, że tym razem trzeba je odkurzyć, omieść z banalności i rozmaitych nalotów, nawet wypolerować i z pełną świadomością użyć.

Podczas spotkania blogerów w Rzymie ktoś mówił między innymi o tym, że tworzą oni przeciwwagę wobec wielu rzeczy złych w Internecie. Sprawiają, że oprócz wielu niedobrych, szkodliwych treści, pojawia się mnóstwo pozytywnych, budujących, podnoszących człowieka. Jest więc alternatywa dla każdego, kto zasiada do komputera, aby skorzystać z sieci. Ma wybór. Nie jest skazany tylko na zalew zła. Może wybrać dobro.

Przed laty w portalu Wiara.pl dyskutowaliśmy o możliwości spotkania Boga w Internecie. Wreszcie dopracowaliśmy się hasła, które stało się aż po dziś mottem Wiarowego forum: „Boga nie można spotkać w sieci, ale można spotkać ludzi, którzy do Niego zaprowadzą...”. Nie tylko na swój użytek proponuję dzisiaj do tego motta uzupełnienie, a może nawet modyfikację: „Boga nie można spotkać w sieci, ale można spotkać ludzi, którzy dadzą o Nim świadectwo i do Niego zaprowadzą”. A może nawet wystarczy samo „Boga nie można spotkać w sieci, ale można spotkać ludzi, którzy dadzą o Nim świadectwo”, bo przecież od pierwszych lat chrześcijaństwa wiadomo, że świadectwo życia zgodnego z Ewangelią po prostu ludzi pociąga.

So,... let's go!

wtorek, 3 maja 2011

Wolność w służbie, czyli Kościół i blogerzy

Co prawda Polska powitała mnie, wracającego z Rzymu, z Mszy dziękczynnej za beatyfikację Jana Pawła II i z pierwszego spotkania blogerów z całego świata, organizowanego przez Stolicę Apostolską, chłodno i bardzo, bardzo mokro, to jednak nic nie jest w stanie popsuć mi radości z tego wyjazdu.

Zastanawiałem się w samolocie, jak najkrócej ująć najważniejszą myśl ze spotkania blogerów. Doszedłem do wniosku, że można stwierdzić, iż autorzy blogów mogą służyć Kościołowi w wypełnianiu jego misji przede wszystkim wolnością w prawdzie.

To pozorny paradoks. Wielokrotnie podkreślano wczoraj w sali Piusa X w Rzymie, że pisanie blogu jest szczególną formą bycia wolnym i korzystania z wolności. Akcentowano brak cenzury, także autocenzury, która niejednokrotnie pęta pracowników mediów. Niezależnie od jej źródła, cenzura zawsze zniekształca prawdę. Dlatego samo istnienie blogów powoduje, że media nie mogą dowolnie manipulować prawdą.

Oczywiście można blogi wykorzystywać w kategoriach całkowicie egoistycznych. Można pisać bloga po to, aby nadymać własne ego, promować wyłącznie siebie, budować swój nieprawdziwy wizerunek po to, aby pociągnąć za sobą jak największą liczbę odbiorców. Ale na dłuższą metę takie blogowanie nie ma sensu. Jest puste, jak plastikowa wydmuszka.

Bardzo ważna była moim zdaniem kilkakrotnie powtórzona w czasie spotkania deklaracja, że nie gromadzi ono "blogerów katolickich". Podkreślano również (no, może z maleńkimi wyjątkami), że wielką wartością blogów dla Kościoła jest ich "pozainstytucjonalność". Moim zdaniem to nie tylko ich wartość dla Kościoła, ale także ich siła oddziaływania przynoszącego korzyść sferze religii, wiary, Kościoła.

Mówiono bardzo wyraźnie, że bloger, który bierze pieniądze za swój wysiłek, ale w rezultacie tego pisze to, a nie co innego, zgodnie z oczekiwaniami zleceniodawcy, sprzeniewierza się tak naprawdę misji blogera. Myślę, że dokładnie to samo miałoby miejsce, gdyby ktoś pisał bloga "na zamówienie" Kościoła, jakiejś kościelnej agendy czy instytucji.

Bardzo jestem ciekaw, jak się dalej rozwinie relacja Kościół-blogerzy (lub blogerzy-Kościół). Widziałem wczoraj w Rzymie ogromną gotowość blogerów z całego świata, aby w specyficzny sposób wspierać Kościół w jego misji. To na pewno nie będzie łatwa współpraca. Federico Lombardi, rzec można watykański szef od mediów, powiedział, że Internet zburzył mu pewną konstrukcję myślenia o mediach, którą realizował na przykład w Radiu Watykańskim. To odważne wyznanie. Podobnie zresztą, jak - według mnie - aktem odwagi było jego pojawienie się na tym spotkaniu. Zresztą samo zainicjowanie i zorganizowanie blogmeet jest aktem odwagi. Zarówno ze strony Kościoła, jak i ze strony samych blogerów, którzy stawili się rzeczywiście licznie i wypełnili przygotowaną salę nie tylko swoim doświadczeniem, ale swoją dobrą wolą, zaangażowaniem, gotowością służby i wolnością...

niedziela, 1 maja 2011

Niedziela, po beatyfikacji

Niedziela, 1 maja 2011. Koło godz. 16.00. Trochę po. Łapię chwilę na przejrzenie paru stron w Internecie. Pod kątem informacji. Onet. Główny materiał po lewej - cały blok o beatyfikacji Jana Pawła II. Ale w wiadomościach, zaraz na drugim miejscu, tuż pod "Ponad milion wiernych w Watykanie. Wkrótce kanonizacja?" wisi link: "Znana publicystka ostro atakuje Jana Pawła II. 'Dlaczego on to mówił?'". Klikam, czytam o awanturze w programie Moniki Olejnik. Robi mi się smutno. Jakieś takie ukłucie.

Po co ludzie mówią takie rzeczy? Nie, nie zmuszam nikogo, by się cieszył, a nawet interesował beatyfikacją Jana Pawła II. Nikt nie ma obowiązku podzielać moich uczuć, emocji, myśli, wniosków i refleksji związanych z osobą Papieża. Ale czy koniecznie w takim dniu, jak dzisiejszy, trzeba publicznie ranić tylu ludzi obrażając i pogardliwie mówiąc o kimś, kogo oni kochali, kochają i czczą? Bo słowa, które przeczytałem, nie były merytoryczną krytyką. Czy ci, którzy je wypowiedzieli, chcieliby usłyszeć podobne o kimś dla nich ważnym?

Zajrzałem na Wirtualną Polskę. Tam jako piąta wiadomość: "'Papież był dziecinny i próżny' - awantura u Olejnik".

No to Interia. I tu zaskoczenie. Nie ma tej wiadomości na głównej stronie.

Na głównej stronie "Rzeczpospolitej" - też nie. A w "Gazecie Wyborczej"? Jest. Jako dziesiąta chyba. Ale za to, jako główny materiał wisi: "Pokolenie JP2 - 6 lat później" z taką zajawką: "Sześć lat temu czuli, że chcą żyć według jego zasad. A dziś? - Jeśli chodzi o czystość przedmałżeńską, nie wyszło - mówi Marzena. Aleksandra przyznaje, że podczas spowiedzi część grzechów ukrywała. A Andrzej cztery lata temu odkrył, że jest gejem"...

Już spoglądając na transmisję beatyfikacji Jana Pawła II odczułem zaskakującą falę radości, że mam szansę jutro się tam znaleźć. Po tym krótkim rajdzie po polskich stronach internetowych coraz bardziej się cieszę. Także dlatego, że chyba nie będę miał czasu jutro czytać tego, co zostanie w związku z beatyfikacją wyciągnięte na główne strony wielu witryn...