środa, 31 października 2012

Deficyt zaufania

No to mamy kolejny kroczek na drodze spadku zaufania Polaków do mediów. Choć pewnie co złośliwsi byliby skłonni raczej mówić o kolejnej efektownej obsuwie na równi pochyłej.

Według opublikowanych w czerwcu br. wyników badania European Trusted Brands 2012, Polacy mniej ufają tradycyjnym mediom niż inni mieszkańcy Starego Kontynentu. Mamy do czynienia z poważnym deficytem zaufania. Radiu i telewizji ufa w Polsce jedynie 37 proc. respondentów. Prasie w wersji drukowanej wierzy 38 procent. Tylko pod względem zaufania do Internetu jesteśmy zdecydowanie powyżej średniej europejskiej - wiadomościom pozyskanym z globalnej sieci ufa 56 proc. Polaków (średnia europejska 45 proc.).

Ale to się także może zmienić po tym, co właśnie w Internecie robiła we wtorek, 30 października br., redakcja "Rzeczpospolitej". Wykonywane w krótkich, kilkugodzinnych odstępach czasu wolty, w tym również dokonywanie drastycznych zmian merytorycznych w już opublikowanym na stronie dziennika tekście, z pewnością wielu odbiorcom na długo pozostanie w pamięci i skłoni wielu z niejednego z nich do intensywniejszego stosowania również wobec sieciowych materiałów dziennikarskich zasady ograniczonego zaufania.

To przykre, że redaktorzy wymienionej gazety zapomnieli, iż nie tylko to, co raz wydrukowane i rozkolportowane, jest trudne do całkowitego unicestwienia. Wysłane w internetową przestrzeń słowa jeszcze szybciej zaczynają prowadzić własne życie i trzeba zaangażowania ogromnych środków, aby je unicestwić. Rzadko udaje się uwieńczyć taki zamiar pełnym sukcesem.

To nie jest tak, że dziennikarstwo samo z siebie upada. Ten upadek powodują konkretni ludzie, podejmujący określone decyzje. Zapewne mało kto z nich poniesie realną odpowiedzialność za to, co robią. Często zresztą chowają się w mgle anonimowości.  Ale istnieje pewien rodzaj ludzkiej pamięci, któremu nie sposób się wymknąć. Wielu próbowało z nią wygrać. Ale wcześniej czy później wszyscy przegrywają. stukam.pl

wtorek, 30 października 2012

Cynizm

Spotkanie z cynizmem powoduje ból. Niekoniecznie od razu. Najczęściej ból pojawia się z opóźnieniem. Jakby skutki zetknięcia z cynizmem potrzebowały okresu wylęgania. Niczym groźna, zaraźliwa choroba.

Tak jest nawet wtedy, gdy cynizm, który napotykasz na swej drodze, jest tylko pozą, lepiej lub gorzej odegranym scenariuszem, maską, za którą ktoś próbuje ukryć swoją słabość i niepewność. Nie da się zetknąć z cynizmem i nie odczuć tego żadnych skutków.

Ktoś mi próbował przed laty wytłumaczyć, że cynizm nie jest niczym złym. "To tylko umiejętność postrzegania świata takim, jaki jest faktycznie" - powiedział. Ale, gdy zdradziła go żona, przyszedł do mnie i z płaczem pomstował na świat. stukam.pl

poniedziałek, 29 października 2012

Czas prostowania

Jezus nauczał w szabat w jednej z synagog. A była tam kobieta, która od osiemnastu lat miała ducha niemocy: była pochylona i w żaden sposób nie mogła się wyprostować.

Gdy Jezus ją zobaczył, przywołał ją i rzekł do niej: "Niewiasto, jesteś wolna od swej niemocy". Włożył na nią ręce, a natychmiast wyprostowała się i chwaliła Boga.

Lecz przełożony synagogi, oburzony tym, że Jezus w szabat uzdrowił, rzekł do ludu: "Jest sześć dni, w które należy pracować. W te więc przychodźcie i leczcie się, a nie w dzień szabatu".

Pan mu odpowiedział: "Obłudnicy, czyż każdy z was nie odwiązuje w szabat wołu lub osła od żłobu i nie prowadzi, by go napoić? A tej córki Abrahama, którą szatan osiemnaście lat trzymał na uwięzi, nie należało uwolnić od tych więzów w dzień szabatu?"

Na te słowa wstyd ogarnął wszystkich Jego przeciwników, a lud cały cieszył się ze wszystkich wspaniałych czynów, dokonywanych przez Niego. (Łk 13,10-17)

Gdy czytam o kobiecie, która była pochylona i w żaden sposób nie mogła się wyprostować, natychmiast przypomina mi się fragment „Ody do młodości” Adama Mickiewicza. Bardzo ostry fragment:

„Niechaj, kogo wiek zamroczy,
Chyląc ku ziemi poradlone czoło,
Takie widzi świata koło,
Jakie tępymi zakreśla oczy”.

Według szkolnych interpretacji, to opis przedstawicieli starego świata, którzy nie potrafią zobaczyć świata w pełnej krasie, ponieważ nie są w stanie dostrzec wszystkich jego sfer. Nie dostrzegają jego istoty. Można im zarzucić wewnętrzną pustkę, egoizm, zdominowanie przez ciemnotę i zacofanie. Nie dostrzegają wokół siebie żadnych wartości. Nie mają perspektyw na przyszłość, brak im jakichkolwiek nowych idei. Żyją przeszłością, w marazmie i zacofaniu. Nie są w stanie podjąć jakichkolwiek działań mających na celu rozwój, polepszenie świata. Każdy z nich jest zajęty własnymi, przyziemnymi i błahymi sprawami. (por. mickiewicz.kulturalna.com).

Nie mogą spojrzeć w górę. W niebo. Tak, jak ta kobieta, która cierpiała strasznie. Miała ograniczony zasięg wzroku. Nie mogła się wyprostować z godnością. Była zniewolona niemocą. Bezsilna.

Jezus nie czeka na jej prośbę. Sam, z własnej inicjatywy wyzwala ją. Dzięki spotkaniu z Nim kobieta się prostuje. Chwali Boga. Może spoglądać w niebo. Odzyskała właściwą, w pełni ludzką perspektywę. Dlaczego więc nie wszyscy się cieszą jej radością? Dlaczego są tacy, którzy uważają, że nie każdy czas jest właściwy, aby człowiek się wyprostował i spojrzał tam, gdzie jest jego cel, w niebo? stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

niedziela, 28 października 2012

Natłok

W tłoku trzeba uważać, żeby nie przestać być sobą. Żeby nie zamienić się w pozbawiony własnej osobowości, własnego ja, kamień z lawiny.

Uważać też trzeba w natłoku myśli, wrażeń, przeżyć, spotkań, słów. One potrafią porwać człowieka w przepaść. Zanim się zorientuje, leci na zatracenie, niszcząc wszystko, co na jego drodze stanie.

To trudne, ale w takim natłoku trzeba się zatrzymać. Odejść na bok z głównego nurtu zdarzeń. Usiąść w ciszy. I ostrożnie, niczym Kopciuszek, oddzielać myśl od myśli, słowo od słowa, emocję od emocji, fakt od faktu, chwilę od chwili. Wszystko ładnie w uporządkowane stosiki poukładać. Obejrzeć dokładnie i bez pośpiechu. Obsłuchać w spokoju. Dotknąć z wyczuciem.

Gdy już wszystko zostanie umieszczone we właściwych miejscach, można wrócić tam, gdzie wydaje się czasami tak ciasno, że nawet palcem nie ruszysz, a co dopiero głową, sercem i rozumem. stukam.pl

sobota, 27 października 2012

Rysy na samochodzie

Zapytał mnie ktoś niedawno, dlaczego mam dość mocno, choć powierzchownie, porysowany samochód. Odpowiedź nasuwa się sama - bo jestem marnym kierowcą. To też. Ale rzecz jest bardziej skomplikowana.

Wszystkie zadrapania na moim aucie powstały na parkingach lub w miejscach, które w danym momencie taką funkcję pełnią. Są efektem wykonywanych na nich najrozmaitszych, niejednokrotnie przekraczających moje umiejętności, manewrów. Kombinując, jak tu nie uszkodzić innych pojazdów, raz po raz zaliczam a to jakiś niski murek, a to niewidoczny zza kierownicy schodek, a to półmetrowy słupek betonowy ukryty niemal całkowicie w żywopłocie, a to tak wysoki krawężnik, że dolne krawędzie spojlerów mojego auta sięgają do połowy jego wzrostu...

Ktoś zdziwiony?

Tak się składa, że często jestem obecny na imprezach, w czasie których liczba uczestników przybyłych samochodami, znacznie przekracza zwykłe zapełnienie pojazdami przeznaczonych na parkowanie miejsc. Z opisów zdumiewających pomysłów na zaparkowanie auta, które w życiu widziałem, mógłbym stworzyć zapewne osobnego bloga, w dodatku ilustrowanego fotografiami (ale nie chce mi się kolejny raz denerwować wspominaniem tamtych sytuacji i wymazywać ze zdjęć tablic rejestracyjnych). Trzeba przyznać, że bardzo wielu kierowców w kraju w dziedzinie parkowania charakteryzuje się bezmyślnością, brakiem wyobraźni i - na co zwrócił mi uwagę pewien doświadczony pod tym względem zacny człowiek - skrajnym egoizmem.

Od czasu do czasu jednak nawet tak niezbyt zaradny, jak ja (w dziedzinie manewrowania), posiadacz prawa jazdy, nie ma żadnych problemów w wcześniejszym opuszczeniem parkingu, bo wszystkie samochody stoją w sensownych rzędach, między nimi znajdują się wystarczającej szerokości "uliczki" i bezpieczne wyjazdy.

Cud?

Nie. Roztropność organizatorów imprezy. Od czasu do czasu zdarza się, że na służącym za parking dla nadmiaru pojazdów placu, stoi jeden, a nawet dwóch miejscowych obywateli, którzy kilkoma gestami wskazują gościom, gdzie mają swoje środki transportu postawić...

Czy nazwanie tego typu działań organizatorów niektórych imprez miłością bliźniego, to określenie na wyrost?


Moim zdaniem - nie. stukam.pl

piątek, 26 października 2012

Superman odchodzi do rzeźni

Tego się nikt nie spodziewał. Superman odchodzi. Nie, nie porzuca zajęcia superbohatera, lecz (dający mu środki na utrzymanie) swój zawód wykonywany pod nazwiskiem Clark Kent - dziennikarstwo z redakcji gazety "Daily Planet". Jak się można dowiedzieć z Internetu, Superman odchodzi, po nie jest w stanie podołać zadaniu - nie jest w stanie wygrać walki o podwyższenie poziomu obecnego dziennikarstwa. "Kent rezygnuje w proteście przeciw wypieraniu prawdziwego, poważnego dziennikarstwa przez informacje o tematyce rozrywkowej". Najprawdopodobniej już nigdy nie zatrudni się w jakiejkolwiek redakcji. Ponoć planuje założenie własnego portalu w sieci.

Równocześnie z doniesieniami o spektakularnej porażce Supermana, bądź co bądź postaci fikcyjnej, pojawiła się wiadomość z realu tak rzeczywistego, że aż bolesnego. Ośmiu zwolnionych z pracy dziennikarzy z Mediolanu otrzymało od dotychczasowego pracodawcy propozycje nowego zajęcia. Zaoferował im posady sprzątaczy albo w rzeźni, w dziale oddzielania mięsa od kości. Oburzenie w środowisku ogromne, nie tylko we Włoszech.

Bardzo jestem ciekaw, czy ów włoski pracodawca popisał się wyjątkową złośliwością, czy też istotnie próbował im zaproponować jedyne wolne posady, jakimi dysponował. Tak czy owak, wyszła mu rzecz spektakularna i dająca do myślenia. Pokazał, że ci, o których jeszcze tu i ówdzie mówi się per "czwarta władza", faktycznie żadnej władzy nie mają, a ich realne miejsce jest obok Arnolda Boczka, słynnego pracownika rzeźni z serialu o Kiepskich.

Jak widać nawet autorzy komiksów włączają się w ogólnoświatową dyskusję i refleksję nad upadkiem dziennikarstwa. Raz po raz w tej dyskusji obwinia się o tę katastrofę Internet. Moim zdaniem bardzo niesprawiedliwie i niesłusznie. Jeśli już miałbym szukać przyczyn klapy, którą w świecie mediów właśnie obserwujemy, to raczej wskazywałbym na ciąg do pieniędzy, sprawiający, że informacja została zamieniona w towar, a ci, którzy powinni powinni swą pracę na jej polu traktować jako misję, całkowicie sprzedali się korporacjom i politykom.

Internet tylko przyspieszył negatywne skutki wymienionych zjawisk. Wydaje mi się, że dziennikarstwo bardziej niż internet zniszczyła telewizja, odrywając obraz od słowa, a przekaz zamieniając w show. Dziennikarze - poza wyjątkami - przestali opowiadać i objaśniać świat istniejący za oknem. Zaczęli go przy biurkach wymyślać i zamieniać w jeden wielki plac zabaw. Oduczyli odbiorców myślenia, nauczyli ich płaskiej uciechy. A czemu? Między innymi z powodu, na który zwrócił uwagę nagrodzony właśnie Roman Młodkowski. Powiedział, że dziennikarze powinni się ciągle uczyć, szczególnie w dzisiejszych czasach. Znam sporo dziennikarzy w najrozmaitszych mediach. Odważam się powiedzieć, że większość z nich już dawno z nauki zrezygnowała. Pracują jak roboty przy taśmie.

Jak pokazał niedawno na swoim blogu Wojciech Orliński, aktualnie w sieci toczy się wojna "starego dziennikarstwa z nowym". A właściwie walka dziennikarstwa z czymś, co jest jego ersatzem. Z działalnością dziennikarskopodobną. Ze zjawiskiem, którego przedstawicieli złośliwie i z wyższością nazywają niektórzy "media workerami". Ryszard Kapuściński dwanaście lat temu mówił o nich "Tygodnikowi Powszechnemu": "Media-worker dziś jest prezenterem w dzienniku telewizyjnym, jutro może być rzecznikiem rządu, pojutrze maklerem giełdowym, a popojutrze pracować jako dyrektor fabryki w jakiejś wielkiej firmie naftowej". Patrząc na łatwość, z jaką wielu znanych dziennikarzy zostaje rzecznikami różnych instytucji albo odnajduje się w sferze PR-u, można tylko zadumać się nad przenikliwością Kapuścińskiego. Ale też trzeba przypomnieć drastyczne propozycje, jakie spotkały mediolańskich kolegów.

Myślę, że nie ma co biadać nad rozlanym mlekiem. Dziennikarstwo staje się zawodem, na który zapotrzebowanie maleje. Ale, moim zdaniem, ten zawód nie zniknie. Stanie się profesją pod wieloma względami elitarną, ale przede wszystkim misyjną. Grono odbiorców tak pojętego dziennikarstwa nie będzie duże, ale zawsze będzie istnieć. Ale też zawód dziennikarza będzie wymagał ogromnej pracy, która niekoniecznie będzie się przekładać na duże korzyści materialne. Tak to już jest w profesjach służebnych. stukam.pl

czwartek, 25 października 2012

Misja kontra wygoda

Pół żartem, pół serio zaproponowałem niedawno pewnemu bystremu i inteligentnemu licealiście, aby zmienił szkołę. Pretekst do tej niebagatelnej decyzji stanowił brak w jego planie lekcji pewnego przedmiotu, który, moim zdaniem, jest w dzisiejszych czasach potrzebny i użyteczny życiowo.

Jednak prowokowany przeze mnie uczeń odparł z całą powagą, że szkoły nie zmieni, bo w innej nie będzie się czuł tak wygodnie i komfortowo, jak w tej, do której obecnie chodzi. A widząc moją absolutnie zdumioną minę, wyjaśnił, że w szkole, którą aktualnie zaszczyca swą obecnością, praktycznie nie musi się uczyć, bo wszystko, czego oczekują od niego nauczyciele, już wie.

„Ale masz świadomość, że do szkoły chodzi się głównie po to, aby zdobywać i powiększać swoją wiedzę?” – wydukałem mocno zbity z pantałyku logiką przedstawionej mi przez licealistę argumentacji. Pokiwał niejednoznacznie głową, a ja zacząłem snuć niezbyt wesołe myśli dotyczące przyszłości kraju i społeczeństwa, w którym uczniowie wybierają takie szkoły, gdzie systematyczna nauka jest zbędną fanaberią.

Szczęśliwie niewiele dni później natknąłem się na uczniów o zupełnie odmiennym podejściu do tematu, w tym również takich, którzy nie tylko poważnie brali pod uwagę zmianę placówki edukacyjnej ze względu na jej niewystarczający ich potrzebom poziom, ale faktycznie takiej zmiany dokonali.

Odetchnąłem więc nieco z ulgą, ale niesmak i wątpliwości pozostały. Co prawda dla dobra systemu oświaty nie uczę w żadnej szkole, ale od tamtej rozmowy prześladuje mnie myśl, że ów licealista mógłby być moim uczniem. Łamię więc sobie głowę, jak dotrzeć z choćby umiarkowaną porcją wiedzy do… jego głowy. Zastanawiam się również, ile prawdy było w jego opowieściach o nauczycielach, którzy zaakceptowali jego podejście do życia i edukacji, rezygnując z prób nauczenia go świata w stopniu odpowiadającym jego faktycznym możliwościom. Mam nadzieję, że rzecz tak wygląda w jego subiektywnym odbiorze, a w rzeczywistości pedagodzy kombinują ze wszystkich sił, jak jednak przebić się do jego rozumu i umieścić w zwojach mózgowych odpowiedni zapas wiedzy.

Problem w tym, że w całej sprawie nie chodzi tylko o taką czy inną szkołę, jednego czy drugiego licealistę, ani nawet o wiedzę, ale o pewien styl, który wpełza cichaczem do bardzo wielu niezbędnych przedsięwzięć i struktur naszego życia społecznego. Powiem szczerze: nie chciałbym żyć w kraju, w którym jakiekolwiek instytucje poświęcają swoją właściwą misję i listę zadań na ołtarzu wygodnictwa i lenistwa mieszkańców. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 24 października 2012

Coś wspólnego

Rozmowy na życie (2)

Widziałem jego uśmiech. Był niesamowity i niepokojący. A równocześnie pełen satysfakcji i determinacji.

- Co ty robisz? - podpytywałem, czując chłód wypełniający pomieszczenie. Dopiero potem zorientowałem się, że temperatura nie drgnęła ani o ułamek stopnia, a źródłem przenikliwego zimna był on.

- Czekam - odpowiedział szeptem.

- Na co?

- Aż wpadnie w ten dół, który sam od dłuższego czasu sobie kopie. Nie widzisz, że idzie, jak po sznurku? Mamy go! Całkowicie i bez reszty mamy go na widelcu - szeptał mi prosto w ucho, dysząc przy tym z niepohamowanych emocji. Emocji zwycięzcy.

- Chcesz powiedzieć, że masz z tym coś wspólnego? - spytałem, o milisekundę za późno uświadamiając sobie bezsensowność tego, co zrobiłem. Przecież wiedziałem!

- Jeśli tak określasz dawanie komuś szansy, aby się wykazał swoją głupotą, brakiem zasad i elementarnego przygotowania w połączeniu z chorobliwą ambicją i pragnieniem błyszczenia za wszelką cenę, to zgoda, mam z tym coś wspólnego - konsekwentnie trzymał się szeptu, który nie miał żadnego sensu ani uzasadnienia, potęgował jednak ponurą atmosferę zdarzeń.

- To niegodziwe! - krzyknąłem, usiłując rozbić zaciskający się wokół mnie mur wiedzy połączonej z bezradnością. - Nie wolno żerować na ludzkich słabościach!

- Kto tak twierdzi? - wyszeptał z taką dozą niewinności, że niemal mu uwierzyłem. - Gra się tak, jak przeciwnik pozwala. Nie robię niczego złego. Tylko daję mu szansę wyboru. Nie zmuszam go. Nawet go nie popycham, aby szybciej upadł. Ćwiczę cnotę cierpliwości... - znów przywołał ten uśmiech.

- Tak się nie godzi - powtórzyłem mechanicznie, czując, że argumenty na nic się tu nie przydadzą.

- Ludzie są wolni - wyrzekł powoli, rezygnując z szeptania. - Nie muszą ulegać swoim słabościom. Mogą się im przeciwstawić. To oni sami wyznaczają granice działania innym. Oczywiście, świat jest pełen durniów, którzy tego nie rozumieją i nie potrafią wygrywać na swoją korzyść tego, że każdy ma swój słaby punkt. To także ich wybór, być może nie do końca świadomy, ale jednak wybór.

- To jest żerowanie, nie wygrywanie!

- Uwielbiasz spierać się o słowa, terminy, nazwy. Niepotrzebnie. Nie narzucisz innym swojego słownika, jeżeli będzie dla nich niewygodny, będzie ich pił pod pachami i uwierał.

Zadzwonił telefon.

- Widzisz, doczekałem się - oczy mu lśniły tym samym budzącym lęk uśmiechem, co usta.

Odebrał.

- Więc wchodzisz w to? - powiedział do telefonu. - Bardzo się cieszę. Podjąłeś słuszną decyzję. Wiedziałem, że się na tobie nie zawiodę. Po prostu cię znam - rozłączył się i dorzucił, wpatrując się w gasnący ekran komórki - Lepiej niż ty sam siebie.

Potem objął mnie uważnym spojrzeniem.

- Czego się trzęsiesz, jak na mrozie? Chory jesteś? Przecież jest ciepło - w jego głosie pobrzmiewała prawdziwa troska. Zacząłem się trząść jeszcze bardziej. Nie z zimna. stukam.pl

wtorek, 23 października 2012

Łapanie szansy

Szansa się pojawia, trwa pewien określony czas, po czym znika. Zdarza się, że w jakiejś formie wraca. Ale  najczęściej nie wraca, lub wraca po tak długim okresie, że nikt jej ponownego pojawienia się nie traktuje jako powrotu.

Szansa to coś, co wyjątkowo łatwo zmarnować. Nie tylko przez gapiostwo. Także przez coś, co niektórzy nazywają pazernością (niekoniecznie w wymiarze finansowym czy materialnym). A inni maksymalizmem.

Jeśli człowiek marnuje szansę z powodu braku spostrzegawczości lub nieprzygotowania do skorzystania z niej właśnie w tym momencie, można spróbować nad nim popracować, nauczyć, jak w porę szansę zauważyć i nie dać się jej zaskoczyć.

A co, jeśli ktoś marnuje szansę dlatego, że uznał ją za niewystarczającą i postanowił chcieć więcej niż mógł w danym momencie osiągnąć? Jeśli na przykład uznaje wyłącznie zasadę "wszystko albo nic" i świadomie odrzuca możliwość skorzystania z szansy "cząstkowej"? Jeśli gotów jest poświęcić wszystko, nawet nieograniczony czas, na to, aby wykorzystać jedynie szansę "stuprocentową"?

To hazard czy po prostu mocna, podbudowana wiarą, nadzieja? stukam.pl

poniedziałek, 22 października 2012

Chciwość dla głupców

Ktoś z tłumu rzekł do Jezusa: "Nauczycielu, powiedz mojemu bratu, żeby się podzielił ze mną spadkiem". Lecz On mu odpowiedział: "Człowieku, któż mnie ustanowił sędzią albo rozjemcą nad wami?"

Powiedział też do nich: "Uważajcie i strzeżcie się wszelkiej chciwości, bo nawet gdy ktoś opływa we wszystko, życie jego nie jest zależne od jego mienia".

I opowiedział im przypowieść: "Pewnemu zamożnemu człowiekowi dobrze obrodziło pole. I rozważał sam w sobie: «Co tu począć? Nie mam gdzie pomieścić moich zbiorów». I rzekł: «Tak zrobię: zburzę moje spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę całe zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj».

Lecz Bóg rzekł do niego: «Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował?» Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem". (Łk 12, 13-21)

Wśród książek, które zrobiły na mnie w ostatnim czasie największe wrażenie znalazła się „Ekonomia dobra o zła”. Napisał ją młody czeski ekonomista Tomáš Sedláček.

Duża część książki dotyczy chciwości. „Nawet jeśli mamy wszystkiego pod dostatkiem i żyjemy jak w raju, to i tak nam mało. Jest w nas ciągła skłonność – kompletnie nieuzasadniona – do konsumowania tego, czego nie potrzebujemy, a nawet tego, co jest zakazane” – stawia diagnozę autor. Zauważa też: „Nasycenie zawsze jest za horyzontem, a on odsuwa się zawsze, gdy do niego dążymy”. I dodaje: „Nasze społeczeństwo nie cierpi głodu, lecz ma inny problem: jak sytego namówić do jedzenia”.

Od dawna próbuje się wmówić ludziom, że im więcej chcą mieć, tym lepiej dla nich samych i dla innych. Od co najmniej kilkudziesięciu lat stawia się chciwość na piedestale, czyni z niej niemal nową religię, a pożądanie wciąż nowych dóbr przedstawia się jako społeczną cnotę. W tle całej idei wzrostu gospodarczego czai się wezwanie do chciwości. Tymczasem Jezus przestrzega: „Uważajcie i strzeżcie się wszelkiej chciwości, bo nawet gdy ktoś opływa we wszystko, życie jego nie jest zależne od jego mienia”. Tego, kto swoje szczęście usiłuje oprzeć na posiadaniu nazywa wprost głupcem.

Takim głupcem, który nigdy nie będzie szczęśliwy, może się okazać także człowiek, który wcale nie ma wielu rzeczy, ale całe swoje życie nastawia na ich zdobywanie. Każdy, kto swoją (i innych) wartość będzie mierzył stanem posiadania, umrze nieszczęśliwy. Dlatego rację ma młody czeski ekonomista Tomáš Sedláček, który twierdzi: „Nie wolno nam chcieć wszystkiego, czego możemy chcieć”. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

niedziela, 21 października 2012

Film o lemingu

Rozmowy na życie (1)

Rozmawiają A i B. Zaczyna A:
- Może pójdziemy do kina na przykład na "Bitwę pod Wiedniem"?
- Nie. Nie mów mi o filmach.
- Nie zrażaj się recenzjami. Trzeba się osobiście przekonać, czy coś jest gniotem, czy nie
- Nie chodzi mi o "Bitwę pod Wiedniem". Akurat jestem na zupełnie innym etapie.
- To znaczy?
- "Róża".
- A wiesz, że ten film mam też dopiero do zaliczenia?
- To nie jest film do zaliczania. To jest film do wpędzania się w depresję.
- Aż tak źle?
- Nie, nie chodzi o to, co masz na myśli. Film jest bardzo dobrze zrobiony. Chodzi o treść. Zastanawiam się, czy każdy dobry film, jaki widziałem w życiu, musi być o tym, że ludzie to debile.
- Ten jest o tym? Nie przypominam sobie takiej recenzji.
- Jak go zobaczysz, odechce ci się dowcipkować. To naprawdę półtoragodzinna porcja mocnego uderzenia w pysk. Oczywiście jeśli ktoś, kto to ogląda, usiłuje być człowiekiem.
- Mocno powiedziane.
- Mocno pokazane. Jednak najbardziej męczy mnie to, że nagle, w połowie oglądania, przyczepiła mi się myśl, której się nie umiem pozbyć. Im bardziej się staram ją otrząsnąć z siebie, tym bardziej się wpija pazurami. Aż do bólu.
- Może jak to wypowiesz, będzie łatwiej.
- Nie umiem się pozbyć idiotycznego odniesienia do współczesności i tych wszystkich inwektyw, którymi się teraz tak chętnie obrzucają. Pewnie reżyser nie miał tego w zamiarze, ale dla mnie to jest film o "lemingu".
- O kim?!
- No wiesz, o takim zwykłym człowieku, o którym teraz się w tygodnikach i na portalach dyskutuje, i jedni na niego plują, a inni udają, że go bronią, a w rzeczywistości tak samo nim pogardzają. "Leming" to moim zdaniem taki normalny człowiek, który po prostu chce żyć uczciwie i zgodnie ze swoim sumieniem, ale mu nieustannie w tym przeszkadzają wszelkiej maści "ideowcy".
- Nie lubisz ludzi idei?
- Nie lubię tych, którzy ideom podporządkowują cały świat i wszystkich ludzi.
- Ależ to idee posuwają świat do przodu! Człowieku, zastanów się, o czym ty mówisz.
- Wiem, o czym mówię. Mówię o tych wszystkich ekstremizmach i skrajnościach, na których co chwilę jakaś grupa usiłuje oprzeć budowę świata. Moim zdaniem, to zawsze jest rodzaj świadomego, systemowego samobójstwa.
- Nikt ci nie karze być ekstremistą. Zawsze możesz być po środku.
- Błąd! Ekstremizmem i skrajnością może być także to twoje "bycie po środku". Widzisz, myślę, że ekstremistą, człowiekiem skrajnym, można nazwać każdego, kto uważa, że posiadł jedyny skuteczny sposób na dobre, właściwe życie. Tego, kto chce ten sposób innym nie tylko zaproponować, ale bez żadnych możliwości oporu, narzucić, uszczęśliwić na siłę. Bo w tle takich zachowań zawsze jest siła. Nie ma dla mnie znaczenia, na czym oparł tę swoją ideologię, czy na treściach wziętych z mitów, na podstawach naukowych, czy na bajkach czy na jakiejkolwiek religii, dla mnie zawsze będzie oznaczał zagrożenie.
- Zagrożenie? Dlaczego?
- Ponieważ uważa, że ma prawo dopasowywać świat i innych ludzi do siebie, do swojego, nawet najsłuszniejszego, widzimisię.
- No, toś poszedł po całości. Nawet Chrystus ma u ciebie przechlapane.
- Nic nie rozumiesz! Chrystus nie przyniósł na świat żadnej ideologii, nie dopasowywał wszystkich na siłę do jakiejś idei. Nie był ideologiem, który z gotowym szablonem szczęśliwego człowieka, postanowił zrealizować raj na ziemi.
- Serio tak myślisz?
- A czemu nie? Popatrz, żadna ideologia, stworzona na podstawie nawet najszczytniejszych idei, nie przyniosła ludzkości szczęścia na tym padole łez. Zawsze w ostateczności triumfują dranie, idioci, ludzie bez żadnych zahamowań. Każda ideologia w pewnym momencie staje się okazją do zwycięstwa ludzkiej podłości...
- Jesteśmy słabi i grzeszni, więc co w tym dziwnego?
- Nic. Chociaż nie. Dziwne jest to, że ci zwykli ludzie wciąż nie wynaleźli sposobu, jak się przed tymi "ideowcami" skutecznie obronić. Zawsze padają ich ofiarą i ponoszą wszelkie koszty czyichś fanaberii. Nawet w Kościele działa to tak samo. To męczące...
- Nie oglądaj więcej takich filmów. To nie są rzeczy dla ciebie. Nie dość, że popadasz w beznadzieję, to jeszcze innych usiłujesz w nią wciągnąć. Lepiej już tobą iść do knajpy, chociaż pewnie też się upijesz na smutno, jasna cholera. Poszedłbym sam na tę "Bitwę", ale cię przecież nie zostawię w takim stanie... stukam.pl

sobota, 20 października 2012

Koła smutku

Jeśli raport Amerykańskiej Agencji Antydopingowej (USADA), dotyczący Lance'a Armstronga, mówi prawdę, mamy - moim zdaniem - do czynienia, z jedną z najsmutniejszych historii ostatniego stulecia. I jedną z najbardziej demoralizujących ogromne rzesze ludzi na całym świecie. Smutek ten będzie zataczał coraz większe kręgi wraz z potwierdzaniem się doniesień mediów.


Lance Armstrong był wielowymiarowym symbolem. W tej symbolice wielokrotne sukcesy osiągane bez dopingu stanowiły fundament. Miliony ludzi uwierzyły, że jest możliwe uczciwe osiąganie szczytów i utrzymywanie się na nich. Do dziś mam przed oczami między innymi liczne katolickie czasopisma i portale internetowe, stawiające Armstronga za wzór życia, za przykład człowieka, który nie uległ wydawałoby się wszechogarniającej świat epidemii oszustwa, obłudy, fasadowości i pazerności. Wiele wskazuje na to, że dały się nabrać na niebywała skalę.


Co powiedzieć dziś tym wszystkim, którym w procesie wychowania Lance Armstrong wskazywany był jako bezkompromisowy, ideowy, idący pod prąd siłacz moralny? Z perspektywy czasu może się okazać, że mniejsze szkody moralne ponieśli ci, którzy za młodzieńczy autorytet wybrali sobie kogoś w rodzaju radiowego prezentera żartującego o gwałtach na Ukrainkach.


Dla mnie sprawa znanego kolarza jest kolejnym dowodem, jak niebezpieczne jest odwoływanie się, zwłaszcza w dziedzinie religii, w sferze wiary, bezkrytyczne sięganie po rozmaitych współczesnych idoli. Dlatego z wielkim dystansem podchodzę do rozmaitych inicjatyw sięgających po ludzi o znanych nazwiskach, do "reklamowania" wiary, czy wręcz Boga. Budowanie takich skojarzeń jest ryzykowne, ponieważ słabość ludzka i skutki grzechu pierworodnego dotykają wszystkich. A autorytet tego typu ludzi, co się zwykle dość szybko okazuje, jest zwykle bardzo ulotny i przemijający.


Nie bez powodu Kościół katolicki w swych oficjalnych wypowiedziach stawia za wzór do naśladowania tych, którzy już zakończyli ziemską pielgrzymkę. W dodatku stara się to robić w sposób maksymalnie odarty z emocji i po najstaranniejszym jak się da zweryfikowaniu ich życiowych osiągnięć. stukam.pl

piątek, 19 października 2012

Papier i ekran

Jeżeli zapowiedź amerykańskiego "Newsweeka", dotycząca rezygnacji z wydania papierowego, nie jest tylko jednostkowym eksperymentem, lecz zapowiedzią trwałych zmian, którym wcześniej lub później będą musiały się podporządkować wszystkie media korzystające dotychczas z druku, jako nośnika treści, to znaczy, że dokonuje się kolejna cywilizacyjna rewolucja. Odejście od przekazywania treści na papierze będzie usankcjonowaniem zupełnie innego sposobu odbierania treści. Innego toku myśli. Odmiennego sposobu czytania.

Przekonałem się sam wielokrotnie, że zupełnie inaczej czytam pismo w postaci papierowej, niż pozornie tak samo wyglądające (np. w postaci pdfa) jego wydanie elektroniczne na ekranie. Nie tylko inaczej poruszam się wzrokiem po stronie pisma, ale także w całym konkretnym numerze. O ile "na papierze" możliwy jest spokojny ciąg myśli, podążanie za tokiem wywodu, o tyle "na ekranie" nieustannie podlegam pokusie przeskoczenia gdzie indziej, poszukania jakichś uzupełnień, a równocześnie chętniej niż przy wydaniu papierowym, pomijam kawałki tekstu. Nie mówiąc już o tym, że na ekranie niemożliwe jest oddziaływanie na mnie równoczesne i w równym stopniu tekstem i ilustracją. Następuje ich rozdzielenie w procesie percepcji. I - moim zdaniem - znaczenie obrazu, jako elementu całości przekazu, maleje.

Ciekaw jestem, czy są już jakieś badania dotyczące odbioru tekstów prasowych na ekranach, np. pod kątem, w jaki sposób wpływa na percepcję możliwość natychmiastowego powiększenia i pomniejszenia dowolnego kawałka publikacji. Jak wędruje wzrok i myśl, gdy to ekran pozostaje w miejscu, a przesuwa się we wszystkich kierunkach tekst, nadal prasowym zwyczajem podzielony na szpalty. Takich pytań jest mnóstwo.

Podobnie rzecz ma się zresztą również z książkami. Strona w e-booku na czytniku zawiera znacznie mniej mniej treści niż w drukowanej książce. Mnie osobiście ten fakt utrudnia czytanie. Odnoszę wrażenie jakiegoś "poszatkowania" treści.

Zastanawiam się, jak czyta się Pismo święte w postaci e-booka. Dotychczas nie miałem okazji zobaczyć wydanej w tej formie całej Biblii... stukam.pl

czwartek, 18 października 2012

Myśl

Wyczytałem niedawno, że w myśl obecnej ekonomii podaż nie powinna nigdy doganiać popytu. A tym bardziej go przekraczać, bo wtedy wszechobecna idea wzrostu dozna poważnego szwanku. Popyt musi rodzić nowy popyt, tak abyśmy napędzali gospodarkę kupując wciąż nowe rzeczy, bez zwracania uwagi na to, czy są nam potrzebne, czy nie.

Jakiś czas potem natknąłem się na zdanie, które mnie zaskoczyło. Ktoś stwierdził, że podaż myśli tylko pozornie przekracza popyt. W rzeczywistości sytuacja na rynku pod tym względem to raczej drastyczny niedobór. Tyle, że starannie ukrywany.

Nie ma tu pustych półek, które coraz większa część społeczeństwa zna już tylko z archiwalnych migawek filmowych. Teoretycznie półki są pełne, lepiej lub gorzej opakowanych towarów. Praktycznie jednak są one zapchane marnymi namiastkami, wyrobami „myślopodobnymi”, które nie mają niemal żadnej wartości odżywczej. Zamiast dostarczania niezbędnych treści i składników, potrzebnych do budowy człowieczeństwa z prawdziwego zdarzenia, często powodują niestrawność lub okazują się jeszcze bardziej szkodliwe.

Na rynku myśli w najlepsze funkcjonuje odkryta przez naszego wielkiego rodaka, kanonika kapituły warmińskiej Mikołaja Kopernika zasada, w zgodnie z którą zła moneta wypiera dobrą. Czy jednak jest ona tam w pełni stosowana? Ważne pytanie, ponieważ według wspomnianej reguły, ten „lepszy” pieniądz ma być gromadzony (tezauryzowany), a w obiegu pozostanie głównie ten „gorszy”. Byłby więc przynajmniej jakiś rys optymistyczny, wskazujący, że wartościowe myśli nie idą na rozkurz, lecz przynajmniej są gromadzone, jako skarb.

W tak zwanym obiegu myśli zastępowane są przez ideologie, które kolportowane są w cenach dyskontowych, w pakietach, w ramach sprzedaży wiązanej albo dodawane jako bonusy w promocjach. Okresowo organizowane są wyprzedaże idei i ideologii marnej jakości, przedstawianych jako świetny towar po okazyjnych cenach. W niektórych regionach ziemskiego globu problem dystrybucji rozwiązywany jest jeszcze inaczej. Stosuje się metodę indoktrynacji, wszczepiając bezwartościowe ideologie przymusowo wszystkim, bez pytania ich o zdanie.

Prawdziwe myśli wysokiej jakości pojawiają się w obiegu rzadko. Nie pochodzą z masowej produkcji. Ich wytwarzanie to żmudna, mało efektowna praca, wymagająca samozaparcia, cierpliwości i wytrwałości. Żeby jest zdobyć, aby je pozyskać, móc się nimi posłużyć, trzeba się wysilić i odkryć skomplikowane drogi, a właściwie ścieżki, którymi myśli wartościowe i prawdziwe są dystrybuowane chyłkiem i wręcz przemycane. Ale nie jest to niemożliwe. Nie przekracza to możliwości zwykłego, myślącego człowieka. Więc nie traćmy nadziei. Prawdziwa myśl istnieje. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 17 października 2012

Ekspres w urzędzie

Był sobie urząd pełen urzędników rangi rozmaitej. A w tym urzędzie wydział ważny, choć niezbyt liczny, bo trzyosobowy. Wszyscy trzej pracownicy wydziału, razem z jego naczelnikiem, siedzieli w jednym, dość przestronnym pokoju, a i tak mieścił w się w nim jeszcze osobny stolik z fotelami, przy którym odbywały się często gęsto rozmowy nie tylko zatrudnionych w wydziale urzędników, ale również w przyjaznej atmosferze załatwiano przy nim sprawy, z którymi zjawiali się w wydziale petenci.

Było coś jeszcze specyficznego w tym wydziale. Sprawy z petentami, zwłaszcza te, które wymagały nieco więcej czasu, załatwiano przy kawie. W kącie tkwił sobie dość mocno sfatygowany, ale w pełni sprawny i bardzo zadbany ekspres, który własnoręcznie obsługiwał naczelnik wydziału. A kawę robił wyśmienitą, jako że był koneserem i znawcą kawowych naparów. Niejeden petent, zasmakowawszy w napoju przygotowywanym przez naczelnika, szukał pretekstu, aby tylko móc się załapać na jeszcze jedną filiżankę.

Dwaj pozostali pracownicy wydziału też umieli ekspres obsłużyć, a jednak to, co na skutek ich działań wlewało się do filiżanki, nie smakowało tak, jak kawa przyrządzona osobiście przez naczelnika. Przyjmowali to z pokorą, a i z błyskiem podziwu dla szefa w oku. Sami przecież lubili zaczynać dzień od naparu sporządzonego przez naczelnika.

Nie ma jednak na tym świecie niczego trwałego, więc i naczelnik ważnego, choć skromnego pod względem obsady wydziału, został przez zwierzchnictwo do innych zadań oddelegowany. Na jego miejsce przyszedł urzędnik nowy, sprężysty, pełen inicjatywy i bardzo obiecujący.

Zaraz zabrał się za wprowadzanie innowacji. Po pierwsze, zniknęły z pokoju dwa biurka i dotychczasowi pracownicy wylądowali w asyście regałów z setką segregatorów w dusznej pakamerze. Po drugie, stolik i fotele zastąpione zostały dużym stołem konferencyjnym, obstawionym dokoła nowymi, aczkolwiek niezbyt wygodnymi krzesłami. Po trzecie, ekspres do kawy przestał rezydować w kącie wydziałowego pokoju. Został przeniesiony do sekretariatu, a pracującej tam pani Emilii przybył nowy obowiązek, wymagający czujności i nieustannej gotowości. Gdy uchylają się drzwi gabinetu naczelnika wydziału (bo tak się teraz dotychczasowy wydziałowy pokój nazywa) i pada z nich stanowcze: "Dwie kawy", musi rzucić wszystko, co dotychczas robiła i błyskawicznie dwie filiżanki napełnić. Zresztą prawda jest taka, że w sekretariacie stanął nowy ekspres, a dotychczasowy trafił na zasłużony odpoczynek razem z innymi złomowanymi urządzeniami.

Najbardziej jednak zdziwili się w księgowości, gdy otrzymali opatrzoną wielką parafą nowego naczelnika fakturę na kawę. Dopiero teraz wyszło na jaw, że pyszną kawę poprzedni naczelnik kupował za własne pieniądze.

- Ale on był znawcą i koneserem - mruknęła księgowa, przeglądając z kwaśną miną fakturę na dość tanią i mało wykwitną kawę mieloną z pobliskiego dyskontu. - I osobiście ją mielił ręcznym młynkiem - przypomniała sobie i nie wiedzieć czemu głęboko westchnęła. stukam.pl

wtorek, 16 października 2012

Róbmy...

W moim trwającym ponad pół wieku życiu tysiące razy zdarzyło się, że ktoś z mego bliższego lub dalszego otoczenia nie wykonał spoczywającego na nim lub na niej obowiązku. Co najmniej kilkaset razy, gdy potem zwracałem zaniedbującemu swe powinności uwagę, usłyszałem w odpowiedzi:

- Trzeba było samemu zrobić...

Kierując się tego typu logiką w przynajmniej kilkudziesięciu tego typu sytuacjach faktycznie wykonałem za kogoś jego zadanie. Wyrazy wdzięczności połączone z przeprosinami za strony tego, kogo zastąpiłem, mogę policzyć na palcach dłoni. Natomiast konsekwencje takiego mojego postępowania w postaci uznania, że jakaś sprawa jest bezpieczna, bo w razie czyjegoś zaniedbania, ja zawsze wystąpię w charakterze zastępcy i ekspedycji ratunkowej, okazały się niemal regułą. Nie mówiąc już o kilkunastu przypadkach, w których zaniedbywany przez kogoś obowiązek na stałe spadł na mnie. Z uzasadnieniem: "No bo potrafisz i nie zawiedziesz...".

Z perspektywy czasu uważam, że moja dobra wola i popychające mnie do działań zastępczych zatroskanie, okazały się czynnikami demoralizującymi. Dały innym asumpt do "rozgrzeszania się" i lekceważenia swych zdań oraz zobowiązań. Premiowałem i promowałem cwaniactwo, lenistwo i niesłowność.

Wojciech Młynarski śpiewał kiedyś "Róbmy swoje". Wydawałoby się, że to za mało, że odpowiedzialność uzasadnia także przyjęcie w codziennej egzystencji zasady "Róbmy cudze".

Chyba jednak Młynarski ma rację. Trudno. Ileś rzeczy musi pozostać niezrobionych. stukam.pl

poniedziałek, 15 października 2012

Znak

Gdy tłumy się gromadziły, Jezus zaczął mówić: "To plemię jest plemieniem przewrotnym. Żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku Jonasza. Jak bowiem Jonasz był znakiem dla mieszkańców Niniwy, tak będzie Syn Człowieczy dla tego plemienia. Królowa z Południa powstanie na sądzie przeciw ludziom tego plemienia i potępi ich; ponieważ ona przybyła z krańców ziemi słuchać mądrości Salomona, a oto tu jest coś więcej niż Salomon. Ludzie z Niniwy powstaną na sądzie przeciw temu plemieniu i potępią je; ponieważ oni dzięki nawoływaniu Jonasza się nawrócili, a oto tu jest coś więcej niż Jonasz". (Łk 11,29-32)

Ile razy człowiek może mówić Panu Bogu „sprawdzam”? Jak często można domagać się od Niego potwierdzenia w postaci takich czy innych znaków?

Wydawałoby się, że obydwa te pytania w ogóle są nie na miejscu. A jednak są prawdziwe i nadzwyczaj aktualne także w naszych czasach. Może nawet szczególnie w naszych czasach, w których modą, a nawet coraz częściej regułą staje się stosowanie zasady ograniczonego zaufania nie tylko do Kościoła, ale także do samego Boga.

Nie bez powodu Benedykt XVI ogłosił Rok Wiary. Bo wiara stała się dla współczesnego człowieka poważnym problemem. Wiara nie tylko i nie tyle, jako zespół prawd do akceptacji, ale przede wszystkim wiara, jako zawierzenie, jako powierzenie się Bogu z ufnością.

„Wiara bowiem poddana jest bardziej niż w przeszłości szeregowi pytań, które wypływają ze zmiany mentalności, która zwłaszcza dzisiaj, redukuje obszar pewności racjonalnej do osiągnięć naukowych i technologicznych” – napisał Papież w dokumencie zapowiadającym Rok Wiary. A wymieniając, co na przestrzeni wieków ludzie byli zdolni podjąć i wykonać z powodu wiary, dodał: „Ze względu na wiarę żyjemy także i my: przez żywe rozpoznawanie Pana Jezusa obecnego w naszym życiu i w historii”.

Bóg daje znaki takie jak sam chce i kiedy chce. Jednak od człowieka zależy, czy zechce je dostrzec, rozpoznać i przyjąć. I czy zechce na Bożą inicjatywę odpowiedzieć wiarą. Bo „Bóg niewidzialny w nadmiarze swej miłości zwraca się do ludzi jak do przyjaciół i obcuje z nimi, by ich zaprosić do wspólnoty z sobą i przyjąć ich do niej”. Adekwatną odpowiedzią na to zaproszenie jest wiara. (KKK 142) stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

niedziela, 14 października 2012

Nie pytaj

Nie wyglądał agresywnie. Raczej obojętnie. Dopóki się nie odezwał. Wtedy całe wrażenie, jakie dotychczas robił, w ułamku sekundy przestało istnieć. Nie tylko ja byłem zszokowany. Inni też spoglądali całkowicie zaskoczeni.

Gdy zamilkł i odszedł, pozostało po nim coś ciężkiego w atmosferze.

"On tylko po to żyje" - przemknęło mi przez głowę, ale nie podzieliłem się z nikim tym wnioskiem.

- Ten to przynajmniej ma z tej swojej wiary jakąś odczuwalną korzyść - mruknęła stojąca w pobliżu kobieta. Była młoda i silna, dlatego jako jedna z pierwszych pokonała tę wiszącą wokół ciężką, choć niewidoczną otulinę.

Stopniowo inni przebijali się przez nią także inni. Niektórzy jednak sprawiali wrażenie mocno pokiereszowanych.

- To przerażające - wyszeptał chudzielec w kosztownych okularach. - Nie wiedziałem, że można tak wierzyć.

- Co w tym takiego nadzwyczajnego? - włączyła się inna kobieta, o twarzy wskazującej na bogate życiowe doświadczenia. - To oczywiste, że ludzie wierzą po to, aby coś z tego mieć. Jeśli jakaś wiara nie przynosi im pożytku, odrzucają ją. Rezygnują.

- Interesowność jako motyw wiary? - wtrąciłem powątpiewająco.

- Co w tym takiego nadzwyczajnego? - powtórzyła jak echo. - Wszystkie ludzkie działania zmierzają do konkretnej korzyści. Czasem uświadomionej, a czasem nie. To zależy od wielu czynników. Ale na końcu zawsze musi być korzyść, zysk. Inaczej nie ma sensu się w cokolwiek angażować, w ogóle czegokolwiek robić.

- Chyba jednak jest coś takiego, jak bezinteresowność? Przynajmniej  sprawach wiary? - powiedziała z nadzieją w głosie młoda i silna. Wsparłem ją spojrzeniem.

- Dajcie spokój - roześmiała się kobieta z doświadczeniem na twarzy. - Jesteście wierzący, prawda? Przynajmniej tak wam się zdaje. A ilu z was żyje według zasady "Nie pytaj, co twój Bóg może zrobić dla ciebie. Pytaj, co ty możesz zrobić dla twojego Boga"? Czy gdyby wasza wiara nie zawierała żadnych obietnic, przejęlibyście ją?

- "Wiara zaś jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy..." - wyszeptał chudzielec i urwał nagle.

- To już potem zależy od człowieka, jakich dóbr się spodziewa. Ten tu przed chwilą miał to przynajmniej jasno sprecyzowane - ponuro skwitowała kobieta, dowodząc kolejny raz, że jej twarz nie kłamała w sprawie życiowego doświadczenia. stukam.pl

sobota, 13 października 2012

Kościół 3.0?

Trzeba szczerze powiedzieć, że mimo wielkiego zapasu dobrych chęci, ujętych m. in. w opakowanie "nowej ewangelizacji", Kościół w Internecie wielkich sukcesów dotychczas nie odniósł. Co prawda możliwościami, które niesie globalna sieć, zainteresował się szybko, ale gdy przyszło do intensywniejszego korzystania z nich, okazało się, że nie jest to takie proste. Coraz wyraźniej wyłania się pytanie, czy Internet niesie te narzędzia, których Kościół katolicki na progu XXI stulecia najbardziej potrzebuje do realizowania swej misji.

Wiele wskazuje na to, że niekoniecznie. Albo przynajmniej, że te szczególnie Kościołowi niezbędne możliwości globalnej sieci jeszcze nie zostały odkryte, a przynajmniej upublicznione i nagłośnione.

Agnieszka Holland powiedziała niedawno: "Internet jest wspaniałym miejscem, które pozwala ludziom i grupom organizować się wokół określonych poglądów, interesów i gustów, ale przyczynia się też do atomizacji. Sieć nie jest wspólną platformą. (...) Przykładowo: zwolennicy religii smoleńskiej spotykają się na portalach, gdzie wszyscy myślą podobnie i utwierdzają się tylko w swych poglądach. Jej przeciwnicy też się komunikują między sobą. Miłośnicy teatru i opery dzielą się w gronie fanów swymi przemyśleniami, ale nie wchodzi na ich portale laik lub ktoś jeszcze niezorientowany".

Wygłaszała te słowa jako uzasadnienie dla potrzeby istnienia mediów publicznych, ale moim zdaniem przy okazji wskazała te słabości Internetu, które sprawiają, że nie jest on wymarzonym narzędziem dla Kościoła. Byłby nim być może, gdyby Kościół był ze swej istoty sektą, nastawioną na utrzymywanie w ryzach i pod kontrolą swych członków. Kościół jest jednak z natury misyjny, a to oznacza, że potrzebuje wspomnianej przez znaną reżyserkę "wspólnej platformy".

Andrzej Dulka, prezes znaczącej firmy dostarczającej rozwiązania komunikacyjne, przepowiedział nadejście Internetu trzeciej generacji WEB 3.0. Ma to być "internet kontekstowy, w którym informacje przesyłane zależą nie tylko od grupy użytkowników, ale także od czasu, miejsca, w którym ta informacja jest przekazywana, ale np. od samopoczucia użytkownika". Chodzi o to, że klienci coraz częściej poszukują już dziś urządzeń, które mają możliwość badania np. funkcji organizmu z przyczyn medycznych. "Specjalne urządzenie mierzy moją aktywność w ciągu dnia, podpowiada mi w pracy, że powinienem wstać, bo za długo siedziałem przy komputerze. Kiedy idę na lunch podpowiada mi, jaka powinna być moja dieta. W nocy bada głębokość mojego snu, wie, że chce się obudzić o godzinie 06:15, więc budzi mnie tuż przed, w najpłytszej fazie" – wskazuje konkretne przykłady prezes.

Z tej zapowiedzi wynika jasno, że współczesny człowiek, który na pozór strasznie pragnie mieć znaczenie i coraz częściej powtarza, że nikt mu nie będzie mówił, jak ma żyć, w rzeczywistości jest spragniony czegoś, co przypomina wręcz "prowadzenie za rączkę", nieustanną kontrolę i podpowiadanie, jak w konkretnej sytuacji powinien postąpić.

"Toż to wymarzona rola dla Kościoła!" - zakrzykną ci, którzy nie mają pojęcia o jego istocie i wkoło powtarzają, że wtrąca się on ludziom do wszystkich sfer życia. Otóż Kościół głosi zasady, które człowiek musi sam zaaplikować do konkretnych warunków, sytuacji, wydarzeń i decyzji. Zostawia to jego sumieniu. Kościół 3.0 istnieć nie może. Co gorsza, jeśli powyższe zapowiedzi zostaną zrealizowane, użyteczność Internetu dla Kościoła będzie błyskawicznie spadać. Bo Kościół - choć wielu jego członków myśli dokładnie odwrotnie i próbuje to swoje myślenie wcielać w czyn - zupełnie nie nadaje się na Wielkiego Brata. stukam.pl

piątek, 12 października 2012

Towar, czyli siła słów

Słowami można uzasadnić wszystko. Także to, że życie człowieka niczym nie różni się od towaru na sklepowych półkach.

A skoro tak, to powinno mieć odpowiednią jakość i spełniać odpowiednie normy. Stąd już prosty wniosek, że życie, które nie ma należytej jakości i nie wypełnia norm, pozbawione jest wartości, a tym samym należy je jak najprędzej skasować i nie dopuścić do obrotu.

Zaliczenie życia ludzkiego do towarów wiele spraw upraszcza. Na przykład rozwiązuje natychmiast problem, czy wolno ludzi produkować. Czy wolno przy tej produkcji konkretnym egzemplarzom produktu stawiać precyzyjne wymagania co do cech, które powinny posiadać. A przede wszystkim pozwala życie każdego człowieka wycenić. Umożliwi też stosowanie na ludzkie życie promocji, przecen, wyprzedaży, oferowania w pakietach i z bonusami.

Oficjalne uznanie życia człowieka za towar otworzy nowy rynek, może wywołać gospodarczy wzrost, trzeba będzie na nie wywoływać popyt i troszczyć się o to, aby była wystarczająca podaż. Trzeba będzie pilnować, aby nigdy nie dogoniła ona popytu, bo nawet najskuteczniejsze metody przedłużania jego trwałości nie dadzą rady zapobiec utraty jakości, a więc i wartości, starzejącego się towaru. Gdyby jednak naprodukowano życia ludzkiego za dużo, co jakiś czas jego nadmiar trzeba będzie, zgodnie z odpowiednimi przepisami, które należy opracować, komisyjnie niszczyć.

Powie ktoś, że uznanie życia człowieka za towar to rzecz w naszych czasach nierealna i niemożliwa do przeprowadzenia? Nic bardziej błędnego. Zawsze znajdą się tacy, którzy odpowiednio dobierając słowa wszystko ładnie uzasadnią. I naukowo, etycznie, prawnie, socjologicznie i jak tam jeszcze trzeba, podbudują. stukam.pl

czwartek, 11 października 2012

Chluba

W obrzędach chrztu dzieci jest taka chwila, tuż przed samym momentem udzielenia sakramentu, a po potrójnym wyznaniu wiary przez rodziców i chrzestnych, w której celebrans mówi: „Taka jest nasza wiara. Taka jest wiara Kościoła, której wyznawanie jest naszą chlubą, w Chrystusie Jezusie Panu naszym”. A wszyscy odpowiadają „Amen”.

Za każdym razem, gdy mam okazję chrzcić ten moment ceremonii robi na mnie szczególne wrażenie i budzi we mnie silne emocje. Jest w tych kilku słowach jakaś wielka siła przekonania i dumy z wiary, która łączy wszystkich obecnych w świątyni. Ma ona też przez całe życie łączyć ze wspólnotą przyjmujące sakrament chrztu dziecko.

Zdolność człowieka do wiary jest czymś niesamowitym. Jest ona wraz z nadzieją i miłością zaliczana do cnót boskich lub teologicznych. Nie bez powodu, bo Bóg jest ich dawcą i celem oraz usposabiają one do życia w jedności z Trójcą Świętą. Dzięki cnocie wiary wierzymy w Boga i wierzymy w to wszystko, co On nam objawił, a co Kościół święty podaje nam do wierzenia. To wiara jest u podstaw każdej z cnót.

Gdy przed ponad dziesięciu laty zakładałem portal internetowy, którego treść dotyczyłaby fundamentalnych kwestii w życiu człowieka, a który równocześnie zmierzałby do jednoczenia ludzi, nazwałem go „Wiara”, ponieważ byłem przekonany, że to właśnie ta sprawa okaże się jedną z najważniejszych u progu dwudziestego pierwszego wieku. Dzisiaj, także w Polsce, przekonujemy się, że temat wiary, ale także jej braku, okazuje się nie tylko aktualny, istotny, ale coraz bardziej gorący. Staje się przedmiotem publicznej debaty. Jasnych deklaracji.

Błogosławiony Jana Paweł II stwierdził, że „Wiara i rozum są jak dwa skrzydła, na których duch ludzki unosi się ku kontemplacji prawdy”. A w czasie swojej pierwszej pielgrzymki do Ojczyzny wołał do nas, swoich rodaków: „Musicie być mocni tą mocą, którą daje wiara! Musicie być mocni mocą wiary! Musicie być wierni! Dziś tej mocy bardziej Wam potrzeba niż w jakiejkolwiek epoce dziejów”.

Benedykt XVI w Liście apostolskim „Porta fidei”, ogłaszającym rozpoczynający się dzisiaj Rok Wiary, przypomina i wkłada także w nasze usta pytanie, które zadali Jezusowi Jego słuchacze: „Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boże?”. Chrystus odpowiedział: „Na tym polega dzieło [zamierzone przez] Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał”. Wiara w Jezusa Chrystusa jest więc drogą do osiągnięcia zbawienia w sposób ostateczny.

Wiara, która jest spotkaniem i odpowiedzią. Wiara, która ma odniesienie do prawdy i do osoby. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 10 października 2012

Powrót na wspólny plac

Polscy publicyści, a właściwie medialni komentatorzy rzeczywistości biorą pieniądze nie za to, co mówią i piszą, ale za to, że piszą i mówią. Ponieważ i tak z góry wiadomo, co który z nich powie lub napisze w każdej dowolnej sprawie. Nie ma sensu czytać ani słuchać. Wystarczy przyjrzeć się, z jakimi redakcjami dany autor współpracuje (nie mówiąc już o sytuacji, w której po prostu jest na etacie - wtedy bez żenady realizuje politykę redakcji jako najemnik od układania słów i tyle).

Posłałem niedawno do pewnej redakcji tekst, w którym świadomie zawarłem kilka mało popularnych stwierdzeń. W odpowiedzi dowiedziałem się, że redakcja nie zgadza się ze wszystkim co napisałem. Resztą silnej woli powstrzymałem się od poinformowania czcigodnej redakcji, że posłałem artykuł oczekując przede wszystkim publikacji, a niekoniecznie zgadzania się ze wszystkim sformułowaniami, jakie w tekście pomieściłem. Wychodzi na to, że teraz nawet przypadkowi zewnętrzni autorzy powinni się dostosowywać do linii redakcji.

W mediach w Polsce skutecznie udało się zamienić znany od tysiącleci plac, na którym każdy mógł się wypowiedzieć, w cały szereg małych podwórek, na których gromadzą się wyłącznie zwolennicy jednego sposobu widzenia świata, a inni nie mają tam wstępu. Redaktorzy sprawnie przyjęli rolę bramkarzy, pilnujących, aby żaden nieprawomyślny się do środka nie dostał.

W takiej sytuacji nie ma najmniejszych szans na jakąkolwiek rzeczywistą rozmowę. Media przestały być miejscem debat i przekonywania za pomocą argumentów tych, którzy widzą sprawy inaczej. Teraz mamy nie tyle przekonywanie przekonanych, ile dodawanie sobie animuszu, żeby całkiem nie umrzeć z nudów we własnym sosie.

Rzadko pozytywnie odpowiadam na prośby o komentarze czy udział w jakichś publicystycznych programach. Mam po temu poważny powód. Kiedyś zostałem po jakiejś telewizyjnej wypowiedzi ostro zwymyślany przez wydawcę, że mówiłem nie to, czego się po mnie spodziewano. "Nie wiedziałem, że zostałem tu zaproszony do odegrania konkretnej roli" - odpowiedziałem zgrzytając zębami.

Myślę, że wcześniej czy później przynajmniej część mediów w naszym kraju zorientuje się, że dalej tak nie można, że potrzebny jest ten rzeczywisty rynek, ten wspólny plac, na którym po prostu się rozmawia, wymienia poglądy i argumenty, nie traktując kogoś o odmiennym widzeniu sprawy jak wroga, czy nawet raczej jak kogoś, kogo trzeba wykluczyć ze sfery publicznej.

Taktyka wykluczania i zamykania się w swoich, dobrze znanych i bezpiecznych podwórkach, na dłuższą metę jest zabójcza. Bo życie, prawdziwe życie toczy się obok, na ruchliwych placach, gdzie czasami dochodzi do kłótni, a może i do bijatyk, ale zwolennicy różnych poglądów mają ze sobą realny kontakt. Dzięki temu nie zapominają, że oponenci są ludźmi, nie jakimiś wyimaginowanymi potworami. stukam.pl

wtorek, 9 października 2012

Pół biedy

Pół biedy, że nie rozumiem sensu nadzwyczaj skromnej akcji billboardowej promującej brak wiary. Podobnie jak całego tego pomysłu "wychodzenia z szafy". Nawet sugerowanie, że ludzie niewierzący są w jakikolwiek sposób prześladowani w Polsce i muszą się ukrywać, nosi posmak kompletnego odjazdu od rzeczywistości. Jest to zresztą poważne nadużycie wobec sporych grup osób naprawdę i to wręcz systemowo w naszym kraju dyskryminowanych. Dotyczy to ludzi, którym w każdym cywilizowanym społeczeństwie należy się realna pomoc i ochrona. Oni jednak są tak zaabsorbowani codzienną walką o przetrwanie, że nie mają czasu ani sił, żeby wieszać nawet pojedyncze billboardy lub przebić się do któregoś z opiniotwórczych czasopism.


Cała bieda w tym, że kompletnie nie rozumiem nerwowych reakcji na "ateistyczne" billboardy i wypowiedzi ludzi deklarujących swe zaangażowanie w Kościele. Po co te agresywne komentarze? Po co pohukiwania i straszenie piekłem? Po co w ogóle robienie szumu wokół zjawiska, które nawet nie zasługuje na przymiotnik "marginalne"? Czemu ma to służyć? Umacnianiu własnych szeregów? Mobilizacji? Utwierdzaniu swojej tożsamości? Przecież to śmieszne i żałosne.


Zatroskania o zbawienie tych ludzi nie ma sensu wyrażać kierowaniem w ich stronę bojowych albo ostrzegających przed czymś, w co nie wierzą, okrzyków. Wyrażanie zatroskania o ich zbawienie ma sens jedynie w postaci dawania realnego świadectwa wiary własnym życiem. Już dawno odkryto, że przykład pociąga, a nie słowa, nawet najgłośniejsze i najgroźniejsze. Pierwsi chrześcijanie przyciągali innych tym, jak bardzo się miłowali, a nie straszeniem ich brakiem zbawienia. stukam.pl

poniedziałek, 8 października 2012

Promocja bliźniego

Oto powstał jakiś uczony w Prawie i wystawiając Jezusa na próbę, zapytał: "Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?" Jezus mu odpowiedział: "Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz?"

On rzekł: "Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego". Jezus rzekł do niego: "Dobrześ odpowiedział. To czyń, a będziesz żył". Lecz on, chcąc się usprawiedliwić, zapytał Jezusa: "A kto jest moim bliźnim?"

Jezus nawiązując do tego rzekł: "Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko że go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął. Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go.

Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: «Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał». Któryż z tych trzech okazał się według twego zdania bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?" On odpowiedział: "Ten, który mu okazał miłosierdzie". Jezus mu rzekł: "Idź i ty czyń podobnie". (Łk 10,25-37)

Ktoś niedawno powiedział: „Ewangelia, to promocja człowieka, na doczesność i na wieczność”. A Jan Paweł II wielokrotnie powtarzał, że drogą Kościoła jest człowiek. Nic dziwnego, skoro dwa najważniejsze przykazania, których wypełnianie prowadzi do życia wiecznego, dotyczą miłości Boga i człowieka.

Udawanie, że nie rozumie się pojęcia bliźniego, to pozornie całkiem sprytny sposób na wymiganie się od konieczności obdarzania innych ludzi miłością. Warto jednak zwrócić uwagę, że Jezus swoją przypowieścią faktycznie udzielił odpowiedzi nie tylko na pytanie „Kto jest moim bliźnim?”. Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie odpowiada również na pytania „Co to znaczy być bliźnim?” oraz „Czyim ja jestem bliźnim?”. A wszystko to w kontekście życia wiecznego.

Podążanie drogą do szczęścia wiecznego nie polega na całkowitej koncentracji na sobie. Wymaga wrażliwości na innych. Tej wrażliwości, której weryfikacja następuje w Jezusowym opisie sądu na końcu czasów. Tam jest mowa o dostrzeganiu potrzeb innego człowieka. „Pod wieczór naszego życia będziemy sądzeni z miłości” – zapowiada św. Jan od Krzyża. Dokładnie tak. Miłości do Boga i do ludzi. stukam.pl


Komentarz dla Radia eM

niedziela, 7 października 2012

Zmysł zaufania

Po pierwsze, trudno jest naprawdę bardzo wielu ludziom przyznać się, że czegoś nie rozumieją, nie potrafią. Że coś ich przerasta. Nie mówiąc już o tym, że bardzo ciężko jest się, zwłaszcza od pewnego poziomu statusu społecznego, przyznać zarówno do braku kompetencji, jak i do rozmaitych ciemnych plam na życiorysie.

Po drugie, nawet jeżeli człowiek obdarzony jakąś władzą decyzyjną, zdoła się przyznać do niewiedzy, do tego, że się nie zna, że to nie jego działka, staje wobec bardzo poważnego problemu, który dla niejednego okazał się pułapką. Musi wybrać, komu w tej sferze, ktora jest poza jego rzeczywistym zasięgiem, zaufa.

Tu zaczynają się pionowe schody połączone z kwadraturą okręgu. Jak w takiej sytuacji ustrzec się błędu i nie powierzyć sprawy w ręce jakiegoś oszusta albo cwaniaka? Możliwości jest tyle, co w dobrym kalejdoskopie.

Można trafić na fachowca, ale łajdaka, który wystawi wszystkich do wiatru i sam spije śmietankę, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności. Przecież z powodu braku wystarczającej wiedzy ten, kto po jego pomoc sięga, nie jest w stanie go realnie kontrolować. A szukanie kogoś następnego do kontrolowania tego pierwszego otwiera szeroko bramę absurdu.

Można też wpaść w objęcia kogoś, kto ma o temacie pojęcie tylko nieco większe niż ten w potrzebie, i nawet jeżeli jest człowiekiem pełnym dobrej woli i chęci, i tak zawali, prowadząc do klęski.

Można...

Oczywiście, są ludzie, którzy dają sobie w takich sytuacjach radę, bo mają pewien zmysł, dzięki któremu potrafią odróżnić uczciwego profesjonalistę od łotra czy zawodowego nieudacznika. Wiedzą, komu można zaufać, a komu nie. Potrafią też rozpoznać ten moment, w którym ktoś dotychczas na zaufanie zasługujący, już na nie nie zasługuje. Mają ten "zmysł zaufania" zwykle dlatego, że sami są ludźmi godnymi zaufania.

Jednak jest ich niewielu. Poza tym zwykle są nielubiani, bo podejmują nieprzewidywalne decyzje i często sprawiają wrażenie takich, którzy nie szanują innych.

Zaufanie jest dzisiaj czymś bezcennym. Choć mnóstwo jest takich, którzy uważają, że to towar, jak każdy inny. Zastanawiające, że to właśnie tacy ludzie wyjątkowo łatwo współcześnie zdobywają władzę. I sprawują ją opierając się na handlu zaufaniem. stukam.pl

sobota, 6 października 2012

Odruch

Jeżeli nie masz odruchu odpowiadania złem na zło, nabywasz etykietkę człowieka słabego, pozbawionego siły przebicia, przegranego, z którym nie trzeba się liczyć. Jeżeli chcesz należeć do "znaczących", do tych, których nie można, a nawet nie wolno kwitować wzruszeniem ramionami, musisz mieć w sobie automatyzm "zło za zło", "krzywda za krzywdę", "oplucie za oplucie", "uderzenie za uderzenie". Oczywiście bez uzupełnienia "dobro za dobro".

Jeśli w sytuacji, gdy ktoś ci zastawi twoje miejsce na parkingu, jeździsz bezradnie po całym placu, szukając jakiegoś kąta, gdzie uda ci się wcisnąć swój samochód, zamiast po prostu zająć czyjeś akurat wolne w tym momencie miejsce, jesteś nikim. Jesteś słabeuszem i życiową niedojdą. Zerem, którym już zawsze i wszędzie na tej ziemi wszyscy będą pomiatać. Jeśli otrzymawszy cios od nieznanego przechodnia, nie przekazujesz uderzenia pierwszej napotkanej osobie, dajesz gwarancję, że się nie sprawdzisz w świecie, w którym walka o byt jest tylko przestarzałą namiastką rzeczywistego łańcucha pomnażania zła w postępie geometrycznym.

Dlatego praktyczni rodzice współcześni wyrabiają ten odruch już w swych maleńkich pociechach, dając im w życiu rodzinnym starannie dopracowany wzór do naśladowania. Wspierają ich w tym różni specjaliści. Na przykład autorzy filmów i seriali dla dzieci i młodzieży, z uporem lansujący obraz relacji między rodzeństwem czy między uczniami w szkole, jako systematyczną realizację zasady oko za oko, ząb za ząb, wet za wet, nienawiść za nienawiść.

Już wkrótce dla tych, którym zabrakło odpowiednio wykształconego odruchu odpowiadania złem za zło najprawdopodobniej będą budowane specjalne ośrodki reedukacyjne. A tych, którzy mimo wszystko odruchu nie nabędą, będzie się po prostu usuwać. Jako nieprzydatnych społecznie. stukam.pl

piątek, 5 października 2012

Rytm

Różaniec niesie rytm. Daje go, gdy człowiek odmawia różaniec samotnie. Szczególnie jednak rytmizujący charakter różańca ujawnia się, gdy jest on odmawiany w grupie, we wspólnocie.

To jest rytm specyficzny, a jednak nie wyjątkowy. To nie jest rytm agresywny, jak tak wybijany przez doboszów dla atakujących kompanii. To nie jest rytm dział, wypluwających niszczące pociski. To nie jest rytm skandowanych okrzyków nienawiści ani nawet protestu.

Choć bywa to rytm krzyku. Ale zupełnie innego. Krzyku w niebo.

Różaniec to rytm utkany z tego, co naturalne. Jak rytm dnia i nocy, pór roku, obrotów ziemi wokół samej siebie i okrążeń wokół słońca. To rytm oddechu, który jest niezbędny do życia. Rytm fal spokojnie toczonych wód rzeki na nizinach. To rytm serca, które zna swoje odpowiedzialne zadanie. To rytm pulsowania wszechświata.

To rytm, który nie musztruje, a jednak wnosi porządek w chaos i pęd rzeczywistości. Który jest niczym osnowa, na której buduje swoje możliwości i osiągnięcia wątek. On się nie narzuca, lecz proponuje pomoc w uładzeniu tłoczących się myśli, słów, faktów, czynów, zdarzeń, emocji, szczęść i nieszczęść, chwil i ciągnących się w nieskończoność mgnień czasu. Czyni tajemnice dotykalnymi, lecz nie odziera ich z misterium.

To rytm budzący i dający zaufanie. Poczucie bezpieczeństwa.

Że różaniec jest rytmem zauważył dawno temu Wojciech Kilar, pisząc "Angelusa". To jeden wchłaniający, lecz nie ograniczający w niczym, rytm... stukam.pl


czwartek, 4 października 2012

O urzędniku i bracie Ofelii

Zapytałem jakiś czas temu urzędnika pełniącego dość ważną funkcję, dlaczego nie przykłada się do swojej roboty. Obrzucił mnie nieprzychylnym spojrzeniem i sprawdziwszy, czy nikt nas nie podsłuchuje, odpowiedział mi pytaniem: „To aż tak widać?”. Gdy z przekonaniem kiwałem potakująco głową, powiedział ze szczerością, która wprawiła mnie w zdumienie i głęboki smutek: „Po co się mam wysilać, skoro jestem na tym stołku tylko przejściowo? To nie jest moje właściwe miejsce w życiu”.

Najwyraźniej wiedział, co mówi, ponieważ kilka miesięcy później rzeczywiście zmienił pracę. Otrzymał ją dość daleko stąd, więc nie wiem, czy na nowym stanowisku nadal obija się niemiłosiernie czy też postanowił wreszcie rzetelnie popracować.

William Barrett w książce znanej w Polsce pod tytułem „Na grzbiecie żółwia” opisuje człowieka, który w efekcie dość dziwnego splotu wypadków udaje katolickiego księdza. Mimo że jest faktycznie oszustem, stara się nie tylko postępować jak katolicki duchowny, ale również w pewnym sensie przejmuje sposób myślenia, który uważa za właściwy kapłanowi. Można by pomyśleć, że swoim zachowaniem stara się po prostu jak najlepiej spełniać oczekiwania wiernych, którzy uważają go za upragnionego księdza. Okazuje się jednak, że chodzi o coś znacznie głębszego. Chodzi o pewną wewnętrzną uczciwość, o rzetelność w wykonywaniu zadań, których się człowiek podejmuje. Nawet, jeżeli spadają one na niego niespodziewanie, przypadkiem i mają charakter tymczasowy.

„Słowem, rzetelnym bądź sam względem siebie,
A jako po dniu noc z porządku idzie,
Tak za tym pójdzie, że i względem drugich
Będziesz rzetelnym” – tak w szekspirowskim „Hamlecie” brzmi ostatnia rada Poloniusza dana Laertesowi (bratu Ofelii) przed jego wyjazdem do Paryża.

Rzetelność nie należy do słów, które szczególnie często pojawiają się w świecie, w którym przyszło nam żyć. Powie ktoś, że po co o niej mówić, skoro powinna stale i bez przerwy charakteryzować wszystkich i każdego. Rzetelnej roboty oczekujemy zarówno od hydraulika, naprawiającego kran, od drogowca, który kładzie nową warstwę asfaltu, jak od dyrektora firmy albo od parlamentarzysty.

Są zawody, w których wymóg rzetelności jest dodatkowo umocniony przepisami prawa. Dotyczy to, na przykład, dziennikarzy. Zgodnie z prawem mają oni „zachować szczególną staranność i rzetelność przy zbieraniu i wykorzystaniu materiałów prasowych, zwłaszcza sprawdzić zgodność z prawdą uzyskanych wiadomości lub podać ich źródło”. Na tym ma polegać realizacja, również zagwarantowanego ustawowo, prawa obywateli do otrzymywania rzetelnych informacji. Jak to wygląda przekonujemy się na co dzień.

Czemu jest tak kiepsko z rzetelnością wokół nas? Może dlatego, że łatwo sobie odpuszczamy i nie jesteśmy rzetelni nawet wobec samych siebie? stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 3 października 2012

Spotkanie z podłością

Spotkanie z ludzką podłością zawsze jest wstrząsem. Nawet najwięksi pesymiści, nastawieni na odnajdywanie w innych zła, nie potrafią takiego wydarzenia przełknąć bez zgagi, a może nawet odruchu wymiotnego.

Szczególnym wydarzeniem w życiu człowieka jest jednak spotkanie z ludzką podłością wprost, bezpośrednio, niejako twarzą w twarz, oko w oko. To jest jak zderzenie przy wielkiej prędkości z betonową, grubą na kilka metrów ścianą ze zbrojonego stalą betonu. Z takiego spotkania nie da się wyjść nie tylko bez szwanku, ale nawet z lekkimi, łatwymi do zaleczenia obrażeniami. To jest katastrofa, bo której człowiek długo nie jest w stanie się pozbierać i podnieść. A szkody, jakich doznaje, najczęściej są nieodwracalne.

Edgar Allan Poe uważał, że ludzie podleją stopniowo. Chyba miał rację. Ale to nie poprawia sytuacji, lecz ją pogarsza. Bo wtedy podłość narasta - na przykład w kimś z bliskiego otoczenia -  niedostrzegalnie. Zderzenie z nią bez jakichkolwiek wcześniejszych znaków ostrzegawczych jest szczególnie groźne w skutkach.

Nikomu nie życzę takiego spotkania. Nawet jednego w życiu. Powiem więcej. Uważam, że należy w ludziach od najmłodszych lat kształtować jakieś mechanizmy pozwalające dostrzegać kiełkującą w innych podłość z dużym wyprzedzeniem. Po to, aby zdążyli uniknąć z nią spotkania. Bo gdy do niego dojdzie, wtedy już jest za późno na cokolwiek. Pozostaje intensywna reanimacja. Po prostu ratowanie życia. stukam.pl

wtorek, 2 października 2012

Kompetencje

Wielu ludzi uważających się za głęboko i zgodnie z nauczaniem Kościoła wierzących katolików, ma wielki i wręcz niepokonywalny problem z pogodzeniem akceptacji woli Bożej i obecności zła w świecie. Usiłują więc przejąć inicjatywę i własnoręcznie naprawić to, co biorą za jakieś Boże niedopatrzenie. Tłumaczą to sobie i innym współudziałem w dziele stwórczym Boga.

Rychło jednak okazuje się, że brak im kompetencji, aby usunąć ze świata zło. Ich wysiłki stają się parodią Bożego działania i próbą ingerowania w sfery kompletnie dla nich niedostępne. Zamiast usuwać zło, przyczyniają się do jego dowartościowywania i powiększania jego obecności w otaczającej nas rzeczywistości. Sami doprowadzają do sytuacji, w której zło staje się dla nich celem samym w sobie, a oni jego sługami, wykonującymi krecią robotę na świecie w jego imieniu.

Ciarki przechodzą, gdy się pomyśli, że oni też mają Aniołów Stróżów. stukam.pl

poniedziałek, 1 października 2012

Nauka pokory

Uczniom Jezusa przyszła myśl, kto z nich jest największy.

Lecz Jezus, znając myśli ich serca, wziął dziecko, postawił je przy sobie i rzekł do nich: „Kto przyjmie to dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmie, przyjmuje Tego, który Mnie posłał. Kto bowiem jest najmniejszy wśród was wszystkich, ten jest wielki”.

Wtedy przemówił Jan: „Mistrzu, widzieliśmy kogoś, jak w imię twoje wypędzał złe duchy, i zabranialiśmy mu, bo nie chodzi z nami”.

Lecz Jezus mu odpowiedział: „Nie zabraniajcie; kto bowiem nie jest przeciwko wam, ten jest z wami”. (Łk 9,46-50)

W lekcjonarzu dzisiejszy fragment Ewangelii nosi tytuł odredakcyjny „Nauka pokory”.

Współcześnie pokora jest często traktowana jako oznaka słabości człowieka. Jako dowód jego nieprzystosowania do rzeczywistości, nienadążania dla potrzebami chwili.

Pokora nie jest tylko brakiem pychy, jak niektórzy uważają. Pokora nie jest też słabością, ale wielką potęgą człowieka, dlatego, że miłość jest potęgą (Jan Twardowski). Pokorna miłość ma taką moc, że nic się jej oprzeć nie może (Fiodor Dostojewski). Pokora to siła obracająca wszystkie zasoby energii człowieka na służbę Bogu i światu, nie zaś sobie. Pokora to odmowa istnienia poza Bogiem. Królowa cnót (Simone Weil).

Pokora otwiera spojrzenie duchowe na wszystkie wartości świata. Pokora zakłada, że nie ma zasługi, a wszystko jest darem i cudem, powoduje, że człowiek wszystko zdobywa. Pokorny - staje się natychmiast duchowym bogaczem. (Max Scheler). Pokora jest fundamentem życia duchowego, bo stanowi jego początek (Basil Hume). Pokora jest nie tylko warunkiem autentyczności i prawdziwości wszystkich cnót, lecz także warunkiem przemienienia w Chrystusie. Ale ma ona w sobie samej wysoką wartość, nadaje człowiekowi szczególne piękno (Dietrich von Hildebrand). Pokora i spokój wewnętrzny idą z sobą w parze.

Pokora nie dopuszcza ograniczania komukolwiek możliwości czynienia dobra. Pokora wie znakomicie, że każdy, „taki duży i taki mały, może świętym być”. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM