środa, 10 października 2012

Powrót na wspólny plac

Polscy publicyści, a właściwie medialni komentatorzy rzeczywistości biorą pieniądze nie za to, co mówią i piszą, ale za to, że piszą i mówią. Ponieważ i tak z góry wiadomo, co który z nich powie lub napisze w każdej dowolnej sprawie. Nie ma sensu czytać ani słuchać. Wystarczy przyjrzeć się, z jakimi redakcjami dany autor współpracuje (nie mówiąc już o sytuacji, w której po prostu jest na etacie - wtedy bez żenady realizuje politykę redakcji jako najemnik od układania słów i tyle).

Posłałem niedawno do pewnej redakcji tekst, w którym świadomie zawarłem kilka mało popularnych stwierdzeń. W odpowiedzi dowiedziałem się, że redakcja nie zgadza się ze wszystkim co napisałem. Resztą silnej woli powstrzymałem się od poinformowania czcigodnej redakcji, że posłałem artykuł oczekując przede wszystkim publikacji, a niekoniecznie zgadzania się ze wszystkim sformułowaniami, jakie w tekście pomieściłem. Wychodzi na to, że teraz nawet przypadkowi zewnętrzni autorzy powinni się dostosowywać do linii redakcji.

W mediach w Polsce skutecznie udało się zamienić znany od tysiącleci plac, na którym każdy mógł się wypowiedzieć, w cały szereg małych podwórek, na których gromadzą się wyłącznie zwolennicy jednego sposobu widzenia świata, a inni nie mają tam wstępu. Redaktorzy sprawnie przyjęli rolę bramkarzy, pilnujących, aby żaden nieprawomyślny się do środka nie dostał.

W takiej sytuacji nie ma najmniejszych szans na jakąkolwiek rzeczywistą rozmowę. Media przestały być miejscem debat i przekonywania za pomocą argumentów tych, którzy widzą sprawy inaczej. Teraz mamy nie tyle przekonywanie przekonanych, ile dodawanie sobie animuszu, żeby całkiem nie umrzeć z nudów we własnym sosie.

Rzadko pozytywnie odpowiadam na prośby o komentarze czy udział w jakichś publicystycznych programach. Mam po temu poważny powód. Kiedyś zostałem po jakiejś telewizyjnej wypowiedzi ostro zwymyślany przez wydawcę, że mówiłem nie to, czego się po mnie spodziewano. "Nie wiedziałem, że zostałem tu zaproszony do odegrania konkretnej roli" - odpowiedziałem zgrzytając zębami.

Myślę, że wcześniej czy później przynajmniej część mediów w naszym kraju zorientuje się, że dalej tak nie można, że potrzebny jest ten rzeczywisty rynek, ten wspólny plac, na którym po prostu się rozmawia, wymienia poglądy i argumenty, nie traktując kogoś o odmiennym widzeniu sprawy jak wroga, czy nawet raczej jak kogoś, kogo trzeba wykluczyć ze sfery publicznej.

Taktyka wykluczania i zamykania się w swoich, dobrze znanych i bezpiecznych podwórkach, na dłuższą metę jest zabójcza. Bo życie, prawdziwe życie toczy się obok, na ruchliwych placach, gdzie czasami dochodzi do kłótni, a może i do bijatyk, ale zwolennicy różnych poglądów mają ze sobą realny kontakt. Dzięki temu nie zapominają, że oponenci są ludźmi, nie jakimiś wyimaginowanymi potworami. stukam.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz