czwartek, 29 grudnia 2016

2016 - trudny rok dla mediów

Tuż przed świętami pewien publicysta (Zbigniew Parafianowicz z DGP) zestawił w swoim tekście wydania głównych serwisów informacyjnych w dwóch kanałach telewizyjnych, wyemitowane w dniu ważnej historycznej rocznicy. Jego zdaniem porównanie tych programów lepiej niż niejedna analiza socjologiczna pokazuje, że doprowadziliśmy się do stanu zawieszenia w dwóch równoległych światach. „Te światy mają swoje autorytety. Swoich ekspertów i liderów. Mówią odrębnymi językami. Sprawnie władają zestawami stygmatyzujących określeń” - wyliczał. Doszedł też do wniosku, że te dwie równoległe Polski już dawno przestały być bytem jedynie medialnym. Jego zdaniem obydwie narracje są autentycznym zapisem duszy narodu.
Kończący się rok kalendarzowy był dla mediów czasem trudnym. Pod wieloma względami weryfikującym. Zapadało dużo bardzo decyzji. Decyzji istotnych dla pracujących w nich ludzi. Decyzji wpływających na kształt poszczególnych gazet, stacji radiowych, kanałów telewizyjnych, stron internetowych. Ale także decyzji dotykających i zmieniających życie ich twórców, pracowników poszczególnych redakcji i firm medialnych. Niejeden człowiek, wiążący swój zawodowy byt, plany, ambicje, fascynacje ze środkami przekazu, musiał dokonać osobistych wyborów. W innych dojrzewa świadomość, że będą musieli w najbliższym czasie podjąć istotne postanowienia.
Podstawowy problem, z jakim faktycznie mierzą się i będą się mierzyć w coraz większym stopniu media w Polsce i ludzie, którzy je tworzą, polega na rozbiciu, niepełności, połowiczności obrazu świata, jaki przekazują. W rzeczywistości ogromna część mediów nie opisuje rzeczywistości, lecz ją kreuje po to, aby pasowała do oczekiwań jednej grupy odbiorców, do jednej wizji świata, kraju, przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Tego rodzaju działalność, im bardziej jest zawężona, ujednolicona i skoncentrowana, tym mniej zasługuje na nazwę dziennikarstwa. To raczej propaganda. To zaprzeczenie wolności słowa. Podważenie istoty mediów.
Wiele lat temu, w roku 1991, św. Jan Paweł II mówił podczas pobytu w Polsce m. in o odzyskanej wolności słowa. Odróżnił ją wyraźnie od wolności publicznego wyrażania swoich poglądów. Powiedział coś, co dzisiaj, ćwierć wieku później, brzmi niepokojąco aktualnie: „Wolność publicznego wyrażenia swoich poglądów jest wielkim dobrem społecznym, ale nie zapewnia ona wolności słowa. Niewiele daje wolność mówienia, jeśli słowo wypowiadane nie jest wolne. Jeśli jest spętane egocentryzmem, kłamstwem, podstępem, może nawet nienawiścią lub pogardą dla innych - dla tych na przykład, którzy różnią się narodowością, religią albo poglądami. Niewielki będzie pożytek z mówienia i pisania, jeśli słowo będzie używane nie po to, aby szukać prawdy, wyrażać prawdę i dzielić się nią, ale tylko po to, by zwyciężać w dyskusji i obronić swoje - może właśnie błędne - stanowisko”.
Myślę, że na koniec 2016 roku wielu ludzi mediów zadaje sobie pytanie, na ile słowo, które wypowiadają, jest wolne. Albo przynajmniej powinni sobie to pytanie zadać.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 22 grudnia 2016

Odłóż na bok

Jedna z firm produkujących telefony komórkowe przygotowała w tym roku przed Bożym Narodzeniem zaskakujący spot reklamowy. Jak to określiła jedna ze stacji radiowych, można go wręcz nazwać antyreklamą. Przesłanie filmiku jest następujące: „Raz w roku odłóż smartfon na bok. Spraw, aby te Święta były wyjątkowe”.
Jak łatwo się domyślić, reklama bije rekordy popularności. Tylko na jednym z portali społecznościowych osiągnęła ponad dziesięć milionów wyświetleń. Jest udostępniana i komentowana.
Gdy byłem dzieckiem, w moim domu nie włączało się w Wigilię Bożego Narodzenia radia ani telewizora. To był jeden z czytelnych znaków oczekiwania. Była nim cisza.
Oczekiwanie wyciszenia na okres świąteczny wydaje się naturalne. Ludzie chcą, żeby był to czas inny od codzienności. Wolny od spraw, które zapełniają dni powszednie. Wyróżniony przez brak natłoku wiadomości, wrażeń, głosów, opinii, sporów, konfliktów. Bez charakterystycznego dla epoki, w której przyszło nam żyć na ziemskim globie, szumu informacyjnego. Uważają, że mają w tej dziedzinie prawo do przerwy. Do pauzy, antraktu. Apelują do polityków, aby na ten czas dali nam spokój. Spodziewają się, że media uszanują te ich oczekiwania.
I na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że media wychodzą im naprzeciw. Na świąteczne dni zmieniane są ramówki, oprawy muzyczne i graficzne, zestaw tematów i gości w studio, wygląd okładek czasopism, stron gazet i internetowych witryn. Na pierwszy rzut oka następuje wyciszenie, uspokojenie, zdystansowanie. Dlaczego więc pojawia się w niejednym odbiorcy poczucie jakiejś nieszczerości i źle skrywanej tymczasowości? Pewnego nastawienia na przeczekanie. Na możliwość wypowiedzenia z ulgą wyświechtanego sformułowania „Święta, święta i po świętach”? Z jakiegoś powodu dla wielu wyczuwalna jest nieprawdziwość sytuacji, zafałszowanie, zgrzyt, udawanie. Przymykanie oka, jak w słynnej przed laty reklamie piwa niby „bezalkoholowego”. Jest w tym kombinowanie, że jedni dadzą się nabrać, a drudzy przyjmą konwencję i też nie będą się krzywić.
Bo czy media, które żyją w spirali oglądalności, słuchalności, klikalności i przeliczania wszystkiego na pieniądze, mogą sobie pozwolić na taki gest, jak producent smartfonów i powiedzieć odbiorcom „dajcie sobie z nami spokój przez ten czas, wyłączcie, odłóżcie nas na bok”? Wymagałoby to z ich strony niemal heroizmu.
W o wiele lepszej sytuacji są widzowie, czytelnicy, słuchacze, internauci. Oni mogą dać w tych dniach mediom wolne. I dać sobie wolne od nich. Jeśli tylko zechcą. Na tym polega ich realna siła. Wręcz prawdziwa, ogromna moc.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 15 grudnia 2016

Pamięć w służbie

Od ponad trzydziestu lat pierwsze dni grudnia są dla mnie okresem, w którym przyglądam się pamięci. Swojej i innych. Obserwuję, jak w pamięci dokonują się zmiany. Jak pewne fakty, wydarzenia, słowa, postawy, zachowania się w niej zacierają, jakby wchodziły w strefę mglistej szarości. Jak w tym samym czasie inne nabierają rumieńców, wyraźnych konturów, znaczenia. Jak wybijają się na pierwszy plan, choć jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu były właściwie niedostrzegalne, jakby schowane w tłumie albo w gęstym lesie. Dostrzegam to we własnej pamięci i w pamięci innych. Widzę, że nie jest ona zamkniętym raz na wieczność pełnym kurzu skarbcem, wielkim nieotwieranym sejfem, do którego nikt nie zna szyfru, bazą danych, w której wszystko, co raz się w niej znajdzie, tkwi nieruchomo, pozostając już zawsze w tym samym miejscu, w tym samym kontekście, w tym samym oświetleniu. Pamięć żyje razem z człowiekiem, którego jest konstytutywną częścią. Tak, jak jej nosiciel, pamięć ludzka istnieje nie tylko dla przeszłości, ale także, a raczej przede wszystkim, dla teraźniejszości i przyszłości. Stara się nadążyć za człowiekiem. Służyć jego dobru.
Może zabrzmi to szokująco i brutalnie, ale niejednokrotnie zdarza się, że ludzka pamięć wykorzystywana jest do tego, by odpowiadała na bieżące zapotrzebowanie, aby usiłowała odpowiedzieć na doraźne wobec niej oczekiwania. Wtedy ukrywa, spycha gdzieś w swoje przepastne otchłanie, nie tylko to, co akurat w tym momencie niewygodne, bolesne, drażniące. Czasami pokazuje to, co dawne, zupełnie inaczej, niż było naprawdę. Niestety, tak się zdarza, ale nigdy pamięć nie robi tego dobrowolnie. Pamięć konkretnego człowieka - w krótkim, doczesnym i przemijającym wymiarze - jest bezbronna wobec świadomej manipulacji. Chociaż zna prawdę, na żądanie czasami selekcjonuje fakty, układając z nich - pod presją - historię, która nigdy się nie wydarzyła. Wtedy pamięć człowieka bardzo cierpi, bo jest poniżana i używana do celów, do których nie została stworzona. Misją pamięci nie jest służba kłamstwu. Kto ją do tego zmusza, robi krzywdę nie tylko pamięci. Robi krzywdę, wielką krzywdę, sam sobie i wielu ludziom w przeszłości, w teraźniejszości i w przyszłości. Zafałszowanie pamięci zawsze prowadzi do nieszczęścia. Dlatego tak ważne jest, aby ci, którzy się do niej odwołują, nie traktowali jej instrumentalnie, jak wygodnego narzędzia.
Mikołaj Gogol powiedział, że dobro i zło należy pamiętać wiecznie. Dobro, ponieważ wspomnienie, że kiedyś nam je wyświadczono, nas uszlachetnia. Zło, ponieważ od chwili, w której je nam wyrządzono, spoczywa na nas obowiązek odpłacenia za nie. Dobrem.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 8 grudnia 2016

Tematy jak orzechy

Niektóre tematy stale i wciąż okazują się dla mediów niezwykle trudnym orzechem do zgryzienia. Raz po raz łamią sobie na nich zęby, powtarzając i kopiując wciąż na nowo te same błędy.
Jednym z tych tematów jest Niepokalane Poczęcie Najświętszej Maryi Panny. Ten dogmat wiary, ogłoszony przez papieża Piusa IX w roku 1854, wciąż sprawia wielu odpowiedzialnym za treści zawarte w prasie, radiu, telewizji i Internecie niemało kłopotów. Przypuszczam, że przyczyną zamieszania i problemów z opanowaniem zagadnienia jest słowo „poczęcie”, które naprowadza niektóre medialne umysły na błędną ścieżkę. Zamiast myśleć o chwili, w której rozpoczęło się życie Maryi, myślą o zdarzeniu, które Kościół świętuje w uroczystość Zwiastowania Pańskiego, czyli początku ziemskiej egzystencji Jezusa Chrystusa. Nie kryję, że nieustannie zastanawia mnie, dlaczego poczęcie Jezusa w łonie Maryi bez udziału mężczyzny, a za sprawą Ducha Świętego, wielu postanowiło określać przymiotnikiem „niepokalane”. Może po prostu nie znają znaczenia tego terminu? Może nie zajrzeli do słownika i nie przeczytali, że jedno z dwóch podstawowych znaczeń tego pojęcia to „będący bez grzechu, winy”? No bo chyba nie myślą, że każde poczęcie człowieka z udziałem mężczyzny jest grzeszne?
Próbuję tu trochę żartować, a okazuje się, że sprawa jest całkiem poważna. Chodzi o sposób, w jaki pracujący w mediach ludzie traktują tematykę religijną. Tydzień temu temat jak najbardziej serio poruszył jeden z młodych dziennikarzy, Marcin Makowski. „Od dłuższego czasu ze zdziwieniem obserwuję proceder, który opanował ogromną część środowiska dziennikarskiego. Wielu moim kolegom i koleżankom wydaje się, że gdy mówią czy piszą o religii, nie obowiązują ich te same standardy warsztatowe, jak w przypadku innych dziedzin wiedzy. Pora zerwać z tym kompromitującym przekonaniem” - napisał w tekście rozpowszechnionym w Internecie. Makowski sprecyzował, że ma na myśli katolicką teologię, „która niejednokrotnie przez tuzy zawodu traktowana jest jak luźna lista zaleceń, a nie dziedzina wiedzy, która ma swoje kanony, podręczniki, kodyfikacje i tradycje”.
Jego zdaniem za podobny stan rzeczy po części odpowiada sam Kościół, a właściwie nauczanie religii, które w warstwie programowej pozostawia wiele do życzenia. „Nie zwalnia to jednak ludzi mediów, których obowiązkiem jest dokształcanie się i weryfikowanie faktów, aby pisząc o wierze, teologii czy religii – traktowali ją równie poważnie, jak ekonomię czy sport” - apeluje publicysta i dodaje retoryczne pytanie: „A może nawet bardziej poważnie?”.
W samą uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny dołączam się do jego apelu. I retorycznego pytania.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 1 grudnia 2016

Asia i media

Przyznaję się. Byłem jednym z tych, którzy kilka miesięcy temu, pod sam koniec wakacji, natknąwszy się w portalu społecznościowym na ogłoszenie o kiermaszu organizowanym przez dziewięcioletnią Asię, kliknęli „Udostępnij”. Zrobiłem to ujęty prostotą ogłoszenia, dziecięcym pismem, informacją o chorej mamusi, niskimi cenami przygotowanych przez dziewczynkę losów, sformułowaniami „Będą zabawki nie tylko dla dziewczynek” oraz „buty używane i nowe”. Gdy zdjęcie kartki przyklejonej do szklanych drzwi bloku posyłałem dalej, pozwalając je zobaczyć wszystkim, którzy śledzą, co się dzieje na moim profilu, miało ono kilkanaście lub kilkadziesiąt udostępnień.
Kilka dni później o inicjatywie sympatycznej małolaty z poznańskiego osiedla wiedział i rozmawiał niemal cały kraj.
Mały kiermasz wymyślony przez zatroskaną o zdrowie mamy córeczkę rozrósł się do wielkiej imprezy, w której wzięło udział dużo ludzi i którą relacjonowały wielkie media. Zarówno Asia, jak i jej mama, nie kryły zaskoczenia i zakłopotania zaistniałą sytuacją. Rozmach, jaki osiągnęła niewielka, lokalna, osiedlowa inicjatywa jednej dziewczynki, był zdumiewający. Pokazywał siłę oddziaływania współczesnych mediów, zarówno tych nowych, jak i tradycyjnych. Pokazywał możliwość dotarcia do tysięcy, milionów ludzi z prostym, odwołującym się do emocji komunikatem.
Nim jeszcze do kiermaszu doszło, opanował mnie niepokój, czy przypadkiem medialny hałas wokół wydarzenia nie przyniesie organizatorce i jej najbliższym dodatkowych problemów. Zwłaszcza, że pojawiły się informacje na temat donosów składanych przez niektórych ludzi w sprawie przygotowywania nielegalnej loterii.
Kiermasz się jednak odbył. Zebrano całkiem sporą sumę. I po kilku miesiącach okazało się, że wynikają z tego nowe kłopoty. W świetle obowiązujących przepisów chorej mamie zaczęła grozić utrata zasiłków, które dotychczas pobierała. I znów do akcji wkroczyły media. Zatrzęsły się z oburzenia. Poleciały gromy (i nie tylko) pod adresem urzędników. Musieli zapewniać, że nie mają złej woli i nie chcą skrzywdzić ani Asi, ani jej chorej mamy.
Nagłośnić, zrobić szum wokół jakiejś sprawy czy wydarzenia, to dzisiaj żadna sztuka. Media są w ogromnej mierze sferą uczuć, emocji, które łatwo poruszyć na tyle mocno, aby skłonić ludzi do działania. Do konkretnych zachowań. Jednak w pewnym momencie pojawia się kwestia odpowiedzialności. A z nią konieczność pełnego realizmu i profesjonalizmu zastanowienia, jakie będą konsekwencje maksymalnego rozpowszechnienia jakiejś wiadomości. I co zrobić, żeby te skutki nie zaszkodziły sprawie, a przede wszystkim związanym z nią ludziom.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 24 listopada 2016

Einstein ukarany

Panuje dość powszechne przekonanie, że to zaludniające właśnie dzisiaj ziemski glob pokolenia doprowadziły do tak zwanego kryzysu autorytetów. Że ich odrzucanie, negowanie potrzeby ich istnienia, to właśnie nasz wymysł. Nas, żyjących pod koniec dwudziestego i w pierwszych dekadach dwudziestego pierwszego stulecia. Że to nasz własny, oryginalny wkład w historię i rozwój życia społecznego na Ziemi.
Mamy się czym szczycić? Niekoniecznie. Negatywne podejście do autorytetów było w pewnych środowiskach modne już dawno temu. Johann Wolfgang von Goethe, żyjący na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku, doszedł do wniosku, że „Autorytety są główną przyczyną tego, że ludzkość stoi w miejscu”. Według urodzonego w 1829 roku Lwa Tołstoja, „Wiara w autorytety powoduje, że błędy autorytetów przyjmowane są za wzorce”. Jak ktoś głębiej poszpera, to odkryje, że poważne wątpliwości co do funkcjonowania autorytetów miał np. spalony na stosie w 1600 roku Giordano Bruno, a żyjący niemal sto lat wcześniej Leonardo da Vinci uważał, że „Kto rozprawia, powołując się na autorytet, nie posługuje się rozumem, lecz raczej pamięcią”.
Ale niech będzie, że pod względem podejścia do autorytetów nasze czasy są szczególne. Że żyjemy w momencie powszechnego kryzysu autorytetów dotychczas jakoś funkcjonujących w społecznej świadomości i ta powszechność jest właśnie wyróżnikiem.
Chociaż są badacze i eksperci, którzy przekonują, iż w ludziach wciąż tkwi potrzeba autorytetów, która łączy się ściśle z tęsknotą za silnym przywództwem. Bez tego panuje ogólna niepewność, zagubienie i brak punktów odniesienia. W rezultacie ludzie czują się zagrożeni i wszystkiego się boją. Przede wszystkim boją się z optymizmem i nadzieją patrzeć w przyszłość.
Jeden z moich znajomych naukowców podparł tę tezę własnym przykładem. Opowiedział, że raz po raz całkiem obcy ludzie pytają go o zdanie w różnych kwestiach, nie tylko w dziedzinach, w których się on specjalizuje. „Co pan myśli o tym albo o tamtym?” - dociekają, zwłaszcza za pośrednictwem mediów społecznościowych. „Niestety, nieraz okazuje się, że pytają nie po to, aby się z moim poglądem identyfikować, lecz po to, aby moc mi się sprzeciwić. Jest w tym szukanie powodu do konfliktu, do awantury, do wojny wręcz” - przyznał. „Ale to jednak wciąż poszukiwanie autorytetu” - przekonywał.
Podobno Albert Einstein narzekał, że los ukarał go za jego pogardę dla autorytetów. Jak? To proste. sprawił, że sam Einstein stał się autorytetem.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 17 listopada 2016

Reaktywni

Ktoś zamieścił w Internecie taką myśl: „Prawdziwy lider nie żyje tym co mówią czy robią inni. Kreuje własną rzeczywistość, do której to inni się dobijają”. To słowa, które dają do myślenia, zwłaszcza w czasach, w których powszechnie mówi się o kryzysie przywództwa nie tylko w skali jakiejś lokalnej społeczności, jednego kraju, ale w skali globalnej. I nie tylko w jednej dziedzinie, nie tylko w polityce, ale w wielu sferach życia.
Ktoś inny niedawno zwrócił uwagę, że ludzie najczęściej poświęcają swe rozmowy, dyskusje, wypowiedzi i opinie nie tematom, które sami wymyślili, ale tym, które podsunęli im inni. Można powiedzieć, że są „reaktywni”. Nie brzmi to najlepiej. Słowem tym określa się ludzi, którzy  nie biorą odpowiedzialności za swoje życie, dla których motorem działania są bodźce zewnętrzne - okoliczności, warunki, uwarunkowania, a nie wewnętrzne wartości. Takich, których samopoczucie i uczucia zależą od zachowania innych osób i od środowiska. Przy czym często nie zdają sobie z tego sprawy. Mają się za twórczych i wnoszących w rzeczywistość swój własny wkład. W rzeczywistości tylko reagują na stymulację ze strony innych. Za strony tych, którzy potrafią, jak mawiają specjaliści, narzucić im swoją agendę, własną listę tematów, którymi zajmują się w rozmowach, a także coś więcej - skłonić do konkretnych działań i zachowań.
Hiszpański socjolog Manuel Castells w książce zatytułowanej „Władza komunikacji” napisał, że istotą władzy dziś jest zdolność narzucania agendy - wskazywania tematów, którymi zajmują się media i opinia publiczna. Niektórzy uważają, że jedno z najważniejszych zdań w tej opublikowanej siedem lat temu książce brzmi: „Fundamentalna forma władzy polega na możliwości kształtowania ludzkiego umysłu”. Ten, kto to rozumie i ma w sobie wystarczająco dużo siły oraz samozaparcia, aby to wprowadzić w życie, decyduje nie tylko o tym, co ludzie robią, o czym rozmawiają, ale również o tym, czym zajęte są ich myśli.
Prawdziwy lider nie traktuje innych jak kukiełki, którymi może dowolnie manipulować. Ludzie idą za nim nie dlatego, że wykorzystując ich słabości, postawił ich w sytuacji, w której nie mają innych możliwości lub nie zdają sobie z nich sprawy. Prawdziwy przywódca nie ogranicza niczyjej wolności na żadnym poziomie. Może prowadzić innych dlatego, że mają do niego rzeczywiste, oparte na świadomej i wolnej decyzji, zaufanie. Kreuje rzeczywistość, która jest dla ludzi tak atrakcyjna, tak dobra, tak pociągająca, że chcą w niej uczestniczyć. Dlatego chcą, aby on ich do niej zaprowadził. Ale jeśli zamiast rzeczywistości stworzył miraż i oszustwo, nigdy mu tego nie wybaczą.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 10 listopada 2016

Zaufanie zamiast książek

Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że uda się tym razem porozmawiać o książkach, a zwłaszcza o najnowszej powieści znanego pisarza mieszkającego w naszym regionie. Moim zdaniem, jest o czym gadać. Nie tylko w odniesieniu do tej konkretnej książki, ale w ogóle o tym, co się w literaturze, a szerzej mówiąc, w świecie książek, dzieje. I nie chodzi mi wcale o biadania nad spadkiem czytelnictwa, ale o to, co ci, którzy czytają, biorą do ręki i co wchłaniają ich umysły. Bo nie tylko każda rewolucja i każda katastrofa zaczyna się od słowa.
Jednak zamiast książek pojawił się temat zaufania. I to zaufania na poziomie codzienności. Wykładowca akademicki kończył właśnie opowieść o tym, jak to kupując nowy sprzęt niezbędny do życia w czasach nowych technologii, zawsze korzysta z porad zaprzyjaźnionego specjalisty. „Oczywiście, mam nawet sporą wiedzę na ten temat i nie zakładam, że każdy sprzedawca chce mnie naciągnąć na jak najdroższy towar, ale uważam, że gdy się wydaje kilka tysięcy złotych, nie można polegać tylko na własnej opinii. Mój ekspert jest w tych kwestiach na bieżąco, zna wszystkie nowości, wie, co jest dobre, a co tylko wygląda atrakcyjnie i nigdy mnie jeszcze nie zawiódł. Mam do niego pełne zaufanie” – wyznał, starając się nie wyjść na dyletanta, który nie ma o niczym pojęcia, lecz na roztropnego zarządcę. Nie bez powodu. Jak wiadomo, ostatnio otrzymał spory awans, związany z podejmowaniem licznych decyzji. Wykładowcą nazywam go tu właściwie tylko z przyzwyczajenia, bo powinienem użyć zupełnie innych tytułów i funkcji.
„A ja właśnie straciłam zaufanie do obsady jednego z dyskontów na naszym osiedlu” – popsuła nieco atmosferę pani domu. „Proszę sobie wyobrazić, że w ciągu miesiąca kilka razy przyłapałam ich na wstukiwaniu niewłaściwych kodów na towary na wagę. Na przykład śliwki. Zamiast tych z promocji kasjerka policzyła mi te drugie, znacznie droższe. A przecież z daleka było widać, które są które, po wielkości i po kolorze”. Ponieważ po jej wywodzie zapadło kłopotliwe milczenie, dodała szybko: „Ale za to nigdy nie stracę zaufania do mojego lekarza. A to przecież bardzo ważne, żeby ufać człowiekowi, któremu powierza się zdrowie swoje i bliskich, prawda?”.
„Ja bym spojrzał z innej strony. Ze strony tego, kto jest obdarzany zaufaniem” – zaczął powoli samorządowiec. „To trudna sprawa, żeby go nie stracić. Czasami wystarcza drobna sprawa...”. „Ja ostatnio odzyskuję zaufanie do dziennikarzy, przynajmniej niektórych” – wpadł mu w słowo student.
„Za to ja tracę do klientów” – odezwał się właściciel firmy z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. „Tylko kombinują, jak człowieka oszukać i okraść” – wyłuszczył zgorzkniale, nie wchodząc w szczegóły.
„Kto ma przeciwko sobie głupców, zasługuje na zaufanie” – wtrącił niezbyt głośno profesor. Nikt poza nim samym, nie wiedział, kogo zacytował. I może niech tak zostanie.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 3 listopada 2016

Wierni

W jednym z odcinków serialu kryminalnego „Kości” znalazła się opowieść o niezwykle utalentowanym muzycznie nastolatku, który był amiszem. Potrafił ze słuchu zagrać na fortepianie niemal wszystko, łącznie z kompozycjami arcymistrzów. Problem w tym, że – jak ktoś to ładnie ujął – amisze instrumenty muzyczne uważają za zbytek samoekspresji i ich nie używają. Chłopak stanął więc wobec wyboru – rozwijanie wyjątkowego daru, jakim został obdarzony lub wierność zasadom wiary, w której został wychowany. Ze scenariusza wynika, że nastolatek jednak postanowił zrezygnować z muzyki. A żeby uniknąć na przyszłość pokus, sam, za pomocą klapy fortepianu, złamał sobie palce dłoni. W pewnym sensie, w imię wierności swej wierze chciał uciec od świata, schronić się przed nim w zamkniętej społeczności, w której nie będzie narażony na konieczność drastycznego konfrontowania tego, w co wierzy, z postawiamy, poglądami, zachowaniami innych.
Można jednak inaczej. Desmond Doss, bohater najnowszego filmu Mela Gibsona, właśnie w tych dniach wchodzącego na ekrany polskich kin pod tytułem „Przełęcz ocalonych”, również traktował swoją wiarę jako kwestię fundamentalną, realnie kształtującą jego życie. Był adwentystą. Z motywacji religijnych wynikało jego postanowienie nieużywania przemocy. Nie chciał zabijać. Nie chciał nawet wziąć broni do ręki. Logicznym wydaje się więc, że w czasie wojny armia jest ostatnim miejscem, w którym powinien się znaleźć. Nie byłoby z tym problemów. Nikt go na siłę na front nie ciągnął. Dlaczego więc Desmond zgłosił się na ochotnika do wojska? Dlaczego chciał się znaleźć nie gdzieś na tyłach, ale w oddziale bojowym, gdzie świszczą kule i wybuchają pociski, a naprzeciwko stoją ludzie, którzy nie zawahają się go zabić? Życie mu niemiłe?
Nic podobnego. Szeregowy Doss wcale nie chciał zginąć. Był młodym człowiekiem, dla którego nie tylko wiara miała ogromne znaczenie, ale również patriotyzm nie był pustym słowem. Nie mógł siedzieć w domu, gdy ważyły się losy jego ojczyzny. Jednak nie zamierzał dla zasad wojennych poświęcać zasad swojej wiary. Był przekonany, że nie musi tego robić nawet pod nieprzyjacielskim ogniem.
Pogląd, że po to, aby żyć zgodnie ze swoją wiarą, trzeba się odgrodzić od świata, stworzyć enklawę sprzyjających warunków, otoczenie, które uchroni przed spotkaniem z myślącymi i żyjącymi inaczej, nie należy do rzadkości. Nie jest też niczym nowym. Dlatego mam ogromny szacunek dla tych, którzy są wierni swej wierze w niesprzyjających okolicznościach. Także w mediach.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 27 października 2016

Całe życie źle

Jest coś intrygującego, ale też denerwującego, w tym, jak drobne zdarzenia zupełnie niespodziewanie nabierają znaczenia i stają się odskocznią do rzeczy jeśli nie wielkich, to przynajmniej istotnych. Powie ktoś, że to oczywiste, że wielka lawina zaczyna się zwykle od niewielkiego kamyka. Ale kto pamięta o tej oczywistości, gdy zajęty jest codzienną egzystencją? Albo w czasie niezobowiązującej rozmowy?
Wykładowca uczelniany był wyraźnie podminowany. Jakby dokonał wielkiego odkrycia, którym musi się natychmiast podzielić z całym światem. Albo przynajmniej ze wszystkimi znajomymi. „Obejrzałem taki filmik w Internecie, zatytułowany «Całe życie robiłem to źle». Nie wiedziałem, że jakiś trwający minutę klip może tak bardzo mnie poruszyć” – powiedział, nie czekając na zachętę do wyznań. „Pełno tego w necie” – prychnął student, rozglądając się za cukierniczką. Reszta towarzystwa czekała w uprzejmym milczeniu na dalsze rewelacje wykładowcy. „Wy pewnie też źle robicie pokazane w tym filmiku rzeczy” – wykładowca spojrzał oceniająco na słuchaczy. „Jakie na przykład?” – zapytała ostrożnie pani domu. „Na przykład nie tak jak trzeba nalewacie sok z kartonu albo niewłaściwie wkładacie słuchawki do ucha”. „Używanie takich wtykanych słuchawek szkodzi na słuch” – wypowiedział się autorytatywnie urzędnik samorządowy, ale zamilkł pod ciężkimi spojrzeniami zebranych. Okazało się, że wykładowcy udało się zdobyć zainteresowanie uczestników spotkania. Nie zmarnował okazji. „Ale najbardziej zszokowała mnie sprawa chleba” – oświadczył z mocą. „To znaczy?” – zapytał ze szczerą ciekawością właściciel firmy z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. „A jak państwo kroją chleb?” – zapytał niespodziewanie wykładowca akademicki. Zapanowała lekka konsternacja. Ktoś mruknął, że zwyczajnie, od piętki, ktoś inny stwierdził, że kupuje już pokrojony, a pani domu poinformowała zebranych, że przed ukrojeniem pierwszej kromki robi na bochenku znak krzyża. „Tak, jak w tym filmie, wiecie którym” – wyjaśniła.
Wykładowca akademicki zagadkowo się uśmiechnął. „Chodzi o to, w jaki sposób kładziecie chleb do krojenia, którą stroną do dołu” – wyjawił, jakby chodziło o sprawę życia i śmierci. „A to jest jakiś problem? Wiadomo, że chleb z jednej strony jest płaski, żeby dobrze leżał na desce” – burknął samorządowiec zniecierpliwiony. „No właśnie, na tym polega błąd! Chleb trzeba kroić tą płaską stroną do góry! Będzie o wiele łatwiej, spróbujcie” – wykładowca potoczył wokół zadowolonym wzrokiem.
„Większych problemów pan nie ma?” – zapytał ironicznie przedsiębiorca. „Niektórzy mają naprawdę za łatwe życie” – dodał przez zęby.
„Chwila za chwilą, [...] a na to, by życie się z tego złożyło, życie całe się czeka” – zacytował w tym momencie Samuela Becketta profesor, który w przepastnym fotelu podkreślał swoją autonomię. „Rzeczywiście, to już niedługo Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny” – westchnęła pani domu. Zrobiło się świątecznie, a nawet jakoś uroczyście.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 20 października 2016

W służbie arbitralnych wartości

Znany kanadyjski teoretyk komunikacji, ten sam, który przed laty zauroczył wiele umysłów stwierdzeniem, że ludzkość wkracza właśnie w „wiek informacji”, a elektroniczne media, zwłaszcza telewizja, stworzyły tak zwaną globalną wioskę, uważał, że wszystkie media istnieją po to, aby skłaniać nas do sztucznego sposobu postrzegania świata i narzucać nam arbitralne wartości.
Jakby tego było mało, pewna belgijska pisarka, zafascynowana brzydotą, przytomnie zauważyła, że samolotu nie porywa się dla przyjemności, ale po to, by zaistnieć na pierwszych stronach gazet. Dlatego jej zdaniem wystarczy zlikwidować media i wszyscy terroryści wylądują na bezrobociu. Obydwa cytaty przyszły mi do głowy, gdy przypadkiem obejrzałem film dokumentalny, pokazujący, jak funkcjonuje machina medialna w rękach dość specyficznego dysponenta – tak zwanego Państwa Islamskiego.
Z filmu wynikało, że szefowie samozwańczego kalifatu świetnie zdają sobie sprawę nie tylko ze znaczenia szeroko pojętych mediów we współczesnym świecie, ale również z ich siły i możliwości. Możliwości wpływania na to, w jaki sposób miliony ludzi na całym świecie postrzegają rzeczywistość i w jaki sposób na tej podstawie kształtują swoje postępowanie. Potrafią świetnie wykorzystać zarówno informacyjną siłę mediów, jak i tę sferę, którą można nazwać w ogromnym uproszczeniu rozrywkową. W dokumencie, który zobaczyłem, znalazły się poruszające zestawienia nagłaśnianych na cały świat filmowych produkcji ISIS z hollywoodzkimi superprodukcjami, opatrzonymi sławnymi nazwiskami. Jeszcze bardziej szokujące były jednak inne porównania. Konfrontacja filmów wytworzonych w medialnym centrum dżihadystów z oglądanymi przez miliony telewidzów programami typu realisty show. W obu przypadkach odbiorca obserwował bardzo podobne mechanizmy. Z jedną różnicą. W dziełach firmowanych przez kalifat śmierć była prawdziwa, nie udawana.
Wspomniany przeze mnie film dokumentalny przerażał. Ale też skłaniał do bardzo poważnych refleksji. Między innymi nad mentalnością tak zwanych ludzi mediów. Wynikało z niego, że ogromna skuteczność medialnej aktywności dżihadystów wynika w znacznej mierze z faktu, że pracują dla nich najwyższej klasy profesjonaliści. Wiedzę i umiejętności zdobyli nie na pustyni, ale studiując na zachodnich uczelniach i pracując w wielkich firmach medialnych w Ameryce i Europie. Co ich skłania do tego, aby służyć swoimi talentami i zdolnościami, swoją fachowością i pomysłami, właśnie tej, a nie innej organizacji? To pytanie o szerokim zakresie. Dotyczy w ogóle ludzi mediów i ich wyborów w sferze wartości.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 14 października 2016

Dziennikarze terroryści?

W filmie Quentina Tarantino „Bękarty wojny” nazistowski pułkownik Hans Landa, którego gra Christoph Waltz, stwierdza w pewnym momencie: „Uwielbiam plotki! Fakty mogą być mylące, ale plotki, prawdziwe czy nie, zawsze coś odkrywają”.
Yuval Noah Harari, autor książki „Od zwierząt do bogów”, która ma w podtytule dopisek „Krótka historia ludzkości”, idzie jeszcze dalej. Stwierdza co następuje: „Neandertalczykom i archaicznym homo sapiens zapewne (...) z trudem przychodziło szeptanie po kątach – ciesząca się złą sławą umiejętność, która w istocie jest niezbędnym warunkiem zaistnienia współpracy dużej liczby osób. Nowe umiejętności językowe, jakie homo sapiens nabył mniej więcej przed 70 tysiącami lat, pozwalały mu na oddawanie się plotkom przez długie godziny. Dzięki wiarygodnym informacjom co do tego, komu można zaufać, skromne liczebnie grupy mogły się rozrastać, a homo sapiens zdołał wypracować ściślejsze i bardziej wyrafinowane rodzaje współpracy”. Zdaniem Harariego „Teoria plotki może wydawać się żartem, ale znajduje potwierdzenie w licznych badaniach. Nawet dziś przeważająca część komunikacji międzyludzkiej – jak choćby e-maile, rozmowy telefoniczne czy artykuły prasowe – to plotka. Przychodzi nam ona tak naturalnie, że można odnieść wrażenie, że język wyewoluował właśnie w tym celu”.
Harari artykuły prasowe wymienia w kontekście plotki jakby mimochodem. Zrównuje je z mailami i pogaduszkami przez telefon. A przecież mamy tu do czynienia z zupełnie różnymi poziomami międzyludzkiej komunikacji! Lub przynajmniej wydawać się może, że w aktywności mediów, w pracy dziennikarskiej, chodzi o coś innego niż powtarzanie i kolportowanie niesprawdzonych, zasłyszanych tu czy tam wiadomości. Może to już nieaktualne w czasach, gdy pracownicy nawet bardzo poważnych redakcji otwarcie przyznają, że głównym źródłem informacji są dla nich portale społecznościowe i dodają, że na pierwszym miejscu stawiają jak najszybsze puszczenie newsa w świat, więc na sprawdzanie prawdziwości i rzetelności nie ma czasu. Oznacza to, że nawet bardzo opiniotwórcze i wpływowe media również biorą udział w powtarzaniu plotek, trudno je więc traktować jako źródło wiarygodnej informacji.
Znany z niechęci do plotek i plotkowania papież Franciszek podczas niedawnego spotkania z włoskimi dziennikarzami użył bardzo mocnego stwierdzenia: „Rozprzestrzenianie plotek to przykład terroryzmu, kiedy można zabić językiem”. Dodał, że jest to „prawdziwa teza” w odniesieniu do dziennikarzy, bo ich głos „może dotrzeć do każdego i jest potężną bronią”. Ostre słowa. Ale czy nie warte uwagi?

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 6 października 2016

Znikająca szarość

Żółte, złote, czerwone, różne odcienie brązowych, część wciąż zielona, choć to zieleń dojrzała i na granicy przesytu. Liście na początku jesieni. Sprawiają, że ta polska jesień, nawet gdy słońce ukrywa się za chmurami, jest wielobarwna, rozwibrowana kolorami, bogata różnorodnością. Właśnie korzystając z tej zalety wczesnej jesieni, a także z ostatnich prób zaistnienia w sferze temperatur przez letnie upały, spotkaliśmy się wśród krzewów otaczających przytulną altanę, tworzącą integralną całość z ogrodowym grillem.
Wspominam o tym, ponieważ pojawiły się pytania, czy nasza nieformalna grupa zaprzestała działalności. Otóż nie. Działa i można powiedzieć ma charakter rozwojowy, o czym już za chwilę.
Rozmowa rozwijała się powoli i niezobowiązująco w dwójkach lub trójkach, z lekka zatrącając o aktualia, gdy nagle pracownik (a może współwłaściciel) agencji reklamowej, który pojawił się w okolicy niedawno i od razu zaczął aspirować do członkostwa w naszym gronie, postanowił odkrywczym tonem rzucić temat do dyskusji ogólnej. „Zauważyli państwo, że w sklepach nie ma ostatnio szarego papieru toaletowego?” – powiedział i zawiesił głos. Toczone dotychczas pogaduszki ucichły, jakby je ktoś odciął sekatorem.
„To jakiś konsumencki sondaż?” – zapytał zaczepnie wykładowca uczelniany, który objął właśnie ważną funkcję i w związku z tym wzrosła jego nieufność oraz podejrzliwość. „Nie, obserwacja” – spec od reklamy zrobił minę niewiniątka. „Coś z niej wynika?” – zainteresowała się dyrektorka szkoły, przeczuwając konflikt. „Być może jest to symptom pewnego zjawiska o wymiarze społecznym” – padło w odpowiedzi. „Jakiego?” – dopytywała dalej dyrektorka, ale bez efektu. „Sugeruje pan, że następuje eliminacja półtonów i półcieni z życia społecznego?” – odezwał się samorządowiec. „Coś w tym guście. Chcemy świata w czerni i bieli, albo w zdecydowanych kolorach. Żadnych niuansów. Żadnych szarości”. W głosie twórcy reklam brzmiała satysfakcja. „A producenci papieru toaletowego to zauważyli i wyszli naprzeciw społecznym oczekiwaniom?” – zakpił wykładowca. „Tego nie wiem, ale fakt jest faktem. Szarego papieru toaletowego na sklepowych półkach brakuje. A jak zapewne pan wie, nic na tym świecie nie dzieje się bez przyczyny” – zimno odparł pracownik, a może współwłaściciel agencji reklamowej.
„Kto opanował szarość zwykłego dnia, jest bohaterem” – powiedział nagle profesor, wkraczając do altany. Na wszelki wypadek zachował dla siebie fakt, że autorem tej głębokiej myśli jest Fiodor Dostojewski. Nie chciał nikogo wpędzać w kompleksy.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 29 września 2016

Pytanie: Jak długo?

Jeden z moich znajomych, o znanym w świecie medialnym nazwisku, ogłosił kilka dni temu, że rezygnuje z dalszego używania Facebooka. Wyraził rozczarowanie, że ten społecznościowy portal, stworzony jako narzędzie międzyludzkiej komunikacji, służy obecnie do zupełnie innego celu. Celu, który mojego znajomego nie pociąga, a nawet nie interesuje. Dlatego zdecydował, że dalej fejsbukowe życie będzie się toczyć bez niego.
Szybko się przekonał, że jego decyzja nie przeszła bez echa. Jedni wyrażali żal, że będzie go teraz w społeczności posługującej się nadal tym narzędziem brakować. Inni zabrali się za dawanie dobrych rad, jak sobie ze zbędnymi przejawami fejsbukowego życia powinien radzić. Byli też tacy, którzy po prostu starali się wyrazić swoją sympatię do mego znajomego, nie komentując jego postanowienia.
Czy to pierwszy człowiek mediów, który wycofał się z aktywności w którymś z internetowych portali? W ostatnich latach zebrała się takich ludzi całkiem spora grupa. Uznali, że media społecznościowe w obecnym kształcie nie spełniają ich oczekiwań, na nic im się nie przydają, a czasu i energii zabierają mnóstwo. Doszli więc do wniosku, że – jak to dawniej mawiano - nie opłaci się skórka za wyprawkę. Korzyści z aktywności w mediach społecznościowych nie są warte włożonego w obecność w nich wysiłku. Nie opłaca się godzinami wpatrywać w ekran. Można ten czas spożytkować lepiej.
Także niektórzy inni spośród moich znajomych stwierdzają, że serwisy społecznościowe w dotychczasowej formie najlepszy okres mają już za sobą i że pora dać sobie spokój z ich używaniem. Mówią o zmierzchu lub wygaszaniu.
Coś chyba jest na rzeczy. Sam zamknąłem ostatnio profil na innym, jeszcze niedawno bardzo modnym i uznawanym przez fachowców z branży za topowy, serwisie. Uznałem nie tylko, że nie warto poświęcać na czasu na jego używanie. Pomyślałem, że nie powinienem tam być nawet po to, aby obserwować, co robią inni. Po prostu nie dzieje się tam nic ciekawego. Nic, co by mnie interesowało. Rezygnacja nie wymagała ode mnie długich deliberacji. Odbyła się raczej w sposób naturalny. Tak, jak przed laty przestałem któregoś dnia używać słynnego komunikatora, bez którego kiedyś życie wydawało mi się niemożliwe. Gdy zacząłem korzystać z nowszego komputera, nawet tego komunikatora nie zainstalowałem.
Znacznie młodsi ode mnie użytkownicy Internetu już dawno przestali się fascynować Facebookiem i zaczęli szukać innych narzędzi do wzajemnej komunikacji za pomocą sieci. Tam ich można znaleźć. Pytanie: Jak długo?
Zdobycze nawet najnowszych technologii mają swój czas, a potem przemijają. Ich miejsce zajmują kolejne pomysły i wynalazki. Narzędzia się zmieniają. Tylko pragnienie kontaktu z drugim człowiekiem pozostaje. I to jest optymistyczne.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 22 września 2016

Aplikacja zachwytu

Można powiedzieć, że znowu jesteśmy w czubie. Wyprzedziliśmy peleton o wiele długości i objęliśmy prowadzenie. Polska firma jako pierwsza na świecie wymyśliła, opracowała i zaprezentowała ogółowi aplikację na smartfony służącą do... hejtowania. Dokładnie tak. Można ją sobie ściągnąć z Internetu, zainstalować w swoim telefonie i do woli korzystać.
Nawet twórcy największego serwisu społecznościowego doszli do wniosku, że musi być więcej sposobów wyrażania emocji niż tylko lajkowanie i dołożyli pięć innych możliwości, wśród których, obok serduszka, roześmianej czy rozdziawionej buźki, znalazła się również taka z łezką i ta, która co najmniej wyraża poirytowanie. Autorzy smartfonowej aplikacji poszli jeszcze dalej i stworzyli środowisko koncentrujące się tylko na negatywnych emocjach. Ich dzieło, jak sami zachwalają w internetowym sklepie, to „jedyna aplikacja do hejtu, która istnieje tylko po to, żeby pokazać, że coś nas wkurza”. Podpowiadają, żeby nie tylko wyładowywać swoją złość i samemu narzekać, ale również czytać hejty innych, aby się przekonać, że czasem fajnie jest być hejterem. Sugerują również, że jeśli wiele osób wkurza to samo, mogą one przekuć hejt w działanie. Nie mówią, jakie działanie mają konkretnie na myśli. Zapewniają jednak, że „Dobre hejty jeszcze nikomu nie zaszkodziły”, a ich aplikacja wyniesie hejty użytkownika „na nowy poziom”.
Trzeba też odnotować, że hejtowanie w opracowanej przez polską firmę aplikacji aktualnie odbywa się anonimowo. „Pohejtujmy razem” – mobilizują potencjalnych użytkowników twórcy programu. Równocześnie przekonują, że stworzyli aplikację nie po to, aby szerzyć nienawiść na jakimkolwiek tle, lecz po prostu dla zabawy.
Polak potrafi, chciałoby się zawołać.
Nie, nie zmierzam hejtować wspomnianej aplikacji. Gdy się o niej dowiedziałem, zrodziło się we mnie cichutkie marzenie. Pomyślałem, że byłoby fajnie, gdyby któregoś dnia zaistniała pilna potrzeba stworzenia zupełnie innego programu na smartfony i nie tylko. Na wszelkie urządzenia służące do międzyludzkiej komunikacji.
Marzy mi się aplikacja do wyrażania, przekazywania, dzielenia i podzielania zachwytu. Mogłaby nawet służyć do aplikowania innym zachwytu. Oczywiście nie pod przymusem, jak to było u Gombrowicza, gdzie reakcją na wtłaczany wbrew woli zachwyt był krzyk rozpaczy „Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?”.
Tęsknię do czasów i okoliczności, kiedy znacząca liczba ludzi odkryje dziecięcą potrzebę zachwytu. Tego bezinteresownego uznania dla kogoś lub dla czegoś. Czegoś znacznie więcej, niż standardowe „Wow”. Albert Einstein powiedział „Nie sposób nie oniemieć z zachwytu, gdy kontempluje się tajemnice wieczności, życia, czy też wspaniałej struktury rzeczywistości. Wystarczy spróbować pojąć choćby drobny fragment tej tajemnicy każdego dnia”.
Mam nadzieję, że któregoś dnia aplikacja do okazywania zachwytu będzie ludziom niezbędna. Chciałbym go doczekać.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 15 września 2016

Papież i dziennikarz

Nie mogę powiedzieć, że przeczytałem tę książkę. To było coś więcej, niż czytanie. To było coś w rodzaju podróży, wędrówki, która daje nie tylko wiedzę, poznanie wielu rzeczy, o których się dotychczas nie wiedziało, ale również pozwala tę wyprawę przeżyć, uczynić z niej doświadczenie. „Benedykt XVI. Ostatnie rozmowy”, to książka, którą warto przeczytać. Niektórzy powinni nawet mieć taki obowiązek. Dlaczego? Ponieważ to nie jest książka tylko o emerytowanym Papieżu. To nawet nie jest przede wszystkim o nim. To jest książka o Kościele. Opowieść o Kościele jest tu zbudowana wokół życia jednego z jego członków. Kogoś, kto z ludzkiego punktu widzenia zaszedł w Kościele najwyżej, jak się da. Został Następcą św. Piotra. Nie tylko biskupem Rzymu. Został Namiestnikiem Chrystusa na ziemi.
Osiągnął to wszystko, po czym zrezygnował. Po niespełna ośmiu latach bycia papieżem, abdykował. Zrobił coś nie tylko wyjątkowego, ale wręcz niewyobrażalnego dla wielu. Zrobił coś, co jednych zaskoczyło, innych przeraziło, a niektórych usatysfakcjonowało. Już na zawsze pozostanie w dziejach świata jako pierwszy emerytowany papież.
Podczas lektury „Ostatnich rozmów” z zafascynowaniem przyglądałem się nie tylko papieżowi Benedyktowi. Moją uwagę przykuwał też dziennikarz, który rozmawiał. Czytałem też inne książkowe wywiady Petera Seevalda z Josephem Ratzingerem. Jednak w najnowszej publikacji w sposób szczególny zastanowiło mnie, że właściwie to on jest narratorem toczącej się opowieści. Wziął ma siebie zadanie opowiedzenia życia swego rozmówcy, stwarzając mu w ten sposób okazję do komentowania i snucia refleksji. Czytając miałem wrażenie, że dziennikarz świadomie i z rozmysłem prowadzi Benedykta XVI po ścieżkach jego biografii. Łagodnie, z ogromnym szacunkiem i delikatnością, ale stanowczo. Decydując o kolejnych etapach wędrówki i punktach, w których trzeba przystanąć. To nie jest wycieczka krajoznawcza ani podróż sentymentalna. To uważne przyglądanie się życiu człowieka i Kościołowi, w którym ono przebiegało. Dzięki temu tak wiele można się z tej książki dowiedzieć o Kościele. O jego życiu. Bo Kościół pokazany w „Ostatnich rozmowach” jest pełen życia. Trudnego, ale pięknego. Życia w drodze.
Po przeczytaniu książki zacząłem się zastanawiać nad rolą i miejscem dziennikarzy w rozmowie o Kościele. Ale nie tylko z pozycji zewnętrznego obserwatora. Także w rozmowie o Kościele toczącej się w nim samym. Jednego jestem pewien. Są w tej rozmowie potrzebni.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 8 września 2016

Dzielne dziewczyny

To był pierwszy roboczy dzień nowego tygodnia. Rano. Po dróżkach dyskontu na peryferiach miasta ospale wędrowało kilkoro klientów. W kolejce do kasy cztery osoby, z których tylko jedna zrobiła naprawdę spore zakupy. Na końcu kolejki dwóch młodych mężczyzn. Jeden z nich trzymał w ręce otartą puszkę piwa, z której od czasu do czasu brał łyk napoju. Wymieniali dość głośno uwagi dotyczące minionego weekendu i pracy, do której, jak można się było domyślić z tego, co mówili, byli w drodze. „W sklepie nie wolno pić piwa” – odezwała się nagle zdecydowanym głosem kasjerka, nie przerywając skanowania produktów ze sporej sterty na taśmie.
Młodzi mężczyźni zamilkli. Poczuli na sobie wzrok klientów z kolejki i spomiędzy najbliższych półek. Ale cisza nie trwała długo. „Kasuj, kasuj, nie interesuj się” – polecił tonem nieznoszącym sprzeciwu ten z otwartą puszką piwa i znów przytknął ją do ust. Jego głos było słychać w całym sklepie. Także wtedy, gdy wygłaszał do swojego kumpla chamskie i wulgarne uwagi dotyczące kasjerki. „Tu nie wolno pić piwa!” – znacznie głośniej niż poprzednio powtórzyła kobieta. Znów usłyszała instrukcje, czym powinna się zająć, okraszone epitetami.
Umówionym sygnałem wezwała ochronę. Po chwili przy kasie pojawiła się umundurowana dziewczyna o delikatnej urodzie. Przez chwilę sprawiała wrażenie kogoś, kto nie bardzo wie, jak postąpić, ale szybko nabrała pewności siebie i stanowczym głosem powiedziała: „Zapraszam pana do biura”. Amator picia w sklepie porannego piwa spojrzał na swego towarzysza, a potem na klientów, którzy dołączyli do kolejki lub zaciekawieni wyszli spomiędzy półek. Mruknął coś pod nosem i trzymając wciąż w ręce otarte piwo poszedł na zaplecze. W drzwiach czekała kolejna pracownica, znacząco starsza od kasjerki i ochroniarki. Minutę później dzwoniła na policję. Kumpel sprawcy zamieszania nawet nie próbował mu towarzyszyć na zaplecze. Nerwowo sięgnął po komórkę. Lekko przestraszony, pełnym pretensji głosem, przedstawiał komuś sytuację. Nie krył, że spodziewa się pomocy. Sprawiał wrażenie człowieka, który w ogóle nie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi.
„Dzielne dziewczyny” – skomentowała znajoma, gdy kilka dni później relacjonowałem zdarzenie. „I odważne” – dodał jej mąż. „To prawda” – przytaknął urzędnik, pracujący w pewnej ważnej instytucji. „Coraz rzadziej starcza ludziom odwagi, żeby zareagować na zło” – uzupełnił tonem znawcy zagadnienia. „Wolą udawać, że nie widzą albo że nic się nie stało. Jesteśmy coraz bardziej znieczuleni na zło. Może to przez media?” – kontynuował refleksyjnie, niekoniecznie oczekując odpowiedzi. „Cała nadzieja w kobietach” – wpadła mu w słowo znajoma. Urzędnik i jej mąż spojrzeli na nią uważnie, ale nie podjęli tematu.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 1 września 2016

Ktoś to nawet ładnie nazwał

Lato powoli szykuje się do odejścia, więc spotkania w parku nabierają szczególnego charakteru i atmosfery. Można odnieść wrażenie, że nawet nieznajomi rozmawiają mniej powierzchownie niż w innych okresach. Tak, jakby szukali zakotwiczenia w obliczu nadchodzącej jesieni. Wobec tak wyraźnego przejawu przemijania.
„To już nie te czasy, gdy ludzie żyli razem, troszczyli się jedni o drugich, sąsiedzi naprawdę się interesowali sąsiadami, a nie tylko mówili sobie dzień dobry na schodach” – westchnął wcale nie taki stary pan w lekko wypłowiałej wiatrówce i zaczął opowiadać, co się dzieje w czteropiętrowym bloku, w którym mieszka jego córka. Jeden z lokali na samej górze zajmuje pięć osób. Kobieta, troje dzieci i mężczyzna. Nie są małżeństwem i facet nie jest ojcem wszystkich maluchów. Jest natomiast wyjątkowo wytrwałym damskim bokserem. Dzień w dzień tłucze kobietę, z którą mieszka. „Wszyscy to słyszą, bo dom z czasów PRL-u i ściany cieniutkie, a kobieta strasznie krzyczy. Dzieci płaczą. Ale nikt nic nie robi, każdy tylko czeka, aż się codzienny rytuał skończy” – smutno relacjonował pan w wiatrówce. „Boją się?” – zapytał ktoś z przypadkowych słuchaczy. „To by było jakieś wytłumaczenie” – ożywił się pan. „Ale wcale nie. Po prostu nie chcą się mieszać. Jak moja córka chciała zadzwonić po policję, to jej telefon z rąk wyrwali. Powiedzieli, że nie będą się włóczyć po komisariatach i sądach. Wytłumaczyli, że musi przywyknąć, że to tylko pół godziny dziennie” – wyjaśnił i poprawił kołnierz wiatrówki.
Wokół betonowego stolika z szachownicą w parku zapadła cisza. „Takie czasy” – podsumowała po chwili kobieta z dwójką dzieci, które biegały wokół. „To przez te media. Dostarczają nam nieustannie takie dawki zła, że obojętniejemy. Ktoś to nawet ładnie nazwał – globalizacja obojętności”.
Matka dwójki dzieci nie pamiętała, że to sformułowanie charakterystyczne dla papieża Franciszka. Użył go już wielokrotnie. Na przykład w orędziu na tegoroczny Światowy Dzień Pokoju. I też wspomniał o roli mediów. Napisał m. in. „Niestety, musimy stwierdzić, że charakterystyczny dla naszych czasów wzrost informacji sam przez się nie oznacza zwiększenia uwagi na problemy, jeśli nie towarzyszy mu otwarcie sumienia w poczuciu solidarności. Może on wręcz pociągać za sobą pewne nasycenie, które znieczula i w jakimś stopniu relatywizuje powagę problemów”.
Gdy kilka dni później podzieliłem się tą historią w pewnym gronie ludzi mających wpływ na media i nie tylko, rozpoczęła się gorąca dyskusja. Spierano się wokół kwestii, czy obojętność sąsiadów na los maltretowanej kobiety jest wynikiem jej globalizacji czy też globalizacja obojętności jest skutkiem braku zainteresowania i zatroskania o tych, którzy żyją tuż obok, za ścianą.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

sobota, 13 sierpnia 2016

Bez koksu

Znajomy, który zna się na sporcie mniej więcej tak, jak ja, czyli nie za bardzo, spytał: "Z tym dopingiem, to chodzi o to, żeby zawodnicy nie brali, czy o to, żeby zostali w porę 'wyczyszczeni'?". Zastanowiło mnie to pytanie. Zacząłem sobie przypominać niektóre wypowiedzi specjalistów na temat malejących wyników badań i tempa wchłaniania rozmaitych specyfików oraz terminów utrzymywania się ich w organizmie człowieka.
Potem natknąłem się na twitterowy wpis Zbigniewa Bońka. Okrutny w treści. "Szczerze, czy mozna wygrać " cięzary"na IO bez koksu? - nie,ale mozna nie dać się złapać,tym razem sie nie udało,taka prawda niestety"

I ogarnął mnie smutek. Bo uświadomiłem sobie wrażenie, jakie miałem słuchając naszych przyłapanych sportowców. Zdawało mi się, że oni naprawdę są zdziwieni i rozżaleni. Czym? Tym, że zostali złapani. Jakby coś, co dotychczas skutecznie działało, nagle przestało funkcjonować.
Skąd taki mój odbiór, z pewnością absolutnie subiektywny? Być może spowodowany tym, że kilka dni temu przypadkiem na jednym z kanałów dokumentalnych obejrzałem przypadkiem film o znanym na całym świecie kolarzu, który latami brał koks, ale w taki sposób, że nie został na tym złapany.

czwartek, 23 czerwca 2016

Czym się różni sezon ogórkowy

„No to mamy sezon ogórkowy” – sentencjonalnie zauważył ważny redaktor i jeszcze wygodniej ułożył swoje ciało w wiklinowym ogrodowym fotelu. Mebel przyjemnie zatrzeszczał. „Jak to sezon ogórkowy?” – zdziwił się jego syn gimnazjalista, który ze znudzoną miną obracał szaszłyki nad rozżarzonymi brykietami. Szaszłyki pochodziły z pobliskiego dyskontu, ale nikomu to nie przeszkadzało. „Przecież ogórki są przez cały rok” – podzielił się obserwacją potomek redaktora. „No nie przesadzaj, czasami jednak coś się dzieje” – zapolemizował redaktor zadowolony z gry znaczeń, ale zaraz humor mu się popsuł. „Czego was w tych szkołach teraz uczą, skoro w ostatniej klasie gimnazjum nie wiesz, co to sezon ogórkowy?” – zeźlił się jako rodzic na system edukacyjny.
Młody już sprawdzał w smartfonie. „Tu piszą, że to posucha w życiu kulturalnym miast spowodowana letnimi wyjazdami artystów do wód właśnie w porze zbioru ogórków” – zacytował Wikipedię. „Jeszcze piszą, że wtedy brak wiadomości nadających się do publikacji w gazetach, że to się kojarzy ze zwolnieniem biegu życia politycznego, powtórkami w radiu i telewizji” – informował tonem odkrywcy, przewijając ekran. „No to teraz już wiesz” – redaktor uznał, że spełnił należycie ojcowski obowiązek, skłaniając syna do samodzielnego poszukiwania wiedzy.
„Przecież sam mówisz, że od dawna nie ma w gazetach żadnych nowych wiadomości, a na większości kanałów w telewizji przez cały rok lecą powtórki. To czym się różni ten sezon ogórkowy?” – gimnazjalista niespodziewanie wykazał pęd do poszerzania horyzontów. „Uważaj, bo się szaszłyki spalą” – ważny redaktor wykazał się przytomnością umysłu i kierując uwagę potomka na grilla zyskał czas do zastanowienia nad odpowiedzią.
„Ja wiem. Podczas wakacji nie musicie się tak bardzo starać wmawiać ludziom, że macie im coś ważnego do przekazania i możecie jeszcze bezczelniej wciskać wszystkim ten bezwartościowy i ogłupiający chłam” – wyręczyła go w odpowiedzi córka, która dotychczas sprawiała wrażenie absolutnie zatopionej w lekturze grubej książki. Studiowała filologię i od kilku lat ostentacyjnie kontestowała pracę zawodową ojca.
Redaktor westchnął. „No może nie tak drastycznie” – spróbował złagodzić wypowiedź swojej córki. „Powiedzmy, że w tym okresie bardziej służymy rozrywce niż informacji” – zaproponował kompromisową formułę. Córka prychnęła jakby napiła się czegoś paskudnego i wróciła do lektury.
„Mnie wszystko jedno. Ale wakacje są sensowne, bo wtedy szkoła nie zabiera czasu potrzebnego na granie w Legends” – powiedział gimnazjalista i zaczął zdejmować szaszłyki z rusztu.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 16 czerwca 2016

Czy to zahacza o heroizm?

Czerwiec, pogoda jak miód, aż tu nagle jeden z moich znajomych pracowników mediów podzielił się spostrzeżeniem: „Trzeba uczciwie przyznać, że jest w społeczeństwie gotowość do poświęceń”. „Nie wiem, czy to już nie zahacza o heroizm” – dodał po chwili z zagadkowym uśmiechem. Po czym podjął opowieść, mającą uzasadnić jego wniosek uogólniający.
„Wracam rano ze sklepu ze świeżym pieczywem i paroma rzeczami na śniadanie dla rodziny, rozkoszuję się rześkim porankiem, a tu patrzę, pod blokiem stoi sąsiad, który mieszka dwa piętra wyżej. Stanowił dramatyczny kontrast ze swoim psem, który radośnie biegał dokoła. Sąsiad był blady, miał podkrążone oczy, ziemistą cerę, a papieros drżał w jego palcach. Po prostu żal człowieka, więc się zatrzymałem i pytam, co mu dolega. On na to, z pełną rezygnacją, że te mistrzostwa go wykończą. ‘Ogląda pan wszystkie mecze?’ – domyśliłem się, a on pokiwał głową z udręką na twarzy. ‘Nie tylko mecze, komentarze w studiu też’ – powiedział zachrypniętym głosem. ‘Ale po co pan wszystko ogląda? Niech pan niektóre mecze odpuści’ – doradziłem w dobrej wierze, chociaż wbrew interesowi zawodowemu”.
Tu znajomy pracownik mediów zrobił efektowną przerwę, jakby oczekiwał wyrazów uznania. Ponagliłem go zniecierpliwionym gestem. Nieco rozczarowany mówił dalej: „Ja tu do niego z sercem na dłoni, a on jak na mnie nie wyskoczy: ‘Odpuścić?! Nie po to kupowałem przed mistrzostwami satelitę, żeby teraz odpuszczać nawet kawałek meczu! Obejrzę wszystko, choćbym miał paść na pysk’. Taki zdeterminowany i ja tę jego determinację rozumiem. Zainwestował, więc musi korzystać. Choćby miał zdrowie od tego stracić. Czy to nie heroizm?”.
Pracownik mediów zamilkł, wziął garść orzeszków i zaczął po jednym wrzucać do ust. „Raczej głupota” – odezwał się student dziennikarstwa, który bez skrępowania przysłuchiwał się naszej rozmowie. „Media są po to, aby nad nimi panować, a nie żeby one nad nami panowały” – dorzucił tonem mędrca i wyrobionym gestem sięgnął po telefon, który znów zapiszczał cicho, ale irytująco. Chyba dziesiąty raz w ciągu ostatniego kwadransa. Student posługując się dwoma kciukami błyskawicznie odpowiedział na wiadomość.
Znajomy pracownik mediów skomentował to wymownym spojrzeniem skierowanym w moją stronę. „Czy ona zgłupiała? Przecież to pewne, że z Niemcami wygramy, a nie zremisujemy” – zawołał student, jakby wszyscy znali treść jego internetowych rozmów. „Ja obstawiam dwa-jeden dla naszych” – ucieszył się znajomy, spoglądając na studenta, jak na bratnią duszę. Obaj wyczekująco popatrzyli na mnie.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 9 czerwca 2016

Klaskanie uszami

Znany prezenter poinformował opinię publiczną, że zrezygnował z pracy w telewizji, aby robić, czego oczekują od niego widzowie. Mówił też, że dzięki zmianie pracy będzie mógł robić rzeczy, na których się zna, ale ten aspekt sprawy w mniejszym stopniu przebił się zarówno do tytułów, jak i do świadomości odbiorców. Na przykład mojego znajomego, który natrafiwszy w Internecie na tego newsa odczytał go na głos, zmrużył sceptycznie oczy, zmarszczył nos i odwróciwszy się od laptopa wyraził swoje wątpliwości wobec takiej postawy: „A jak widzowie będą chcieli, żeby stanął na głowie i klaskał uszami, to też spełni ich oczekiwania?”.
„Co w tym złego, że człowiek mediów bierze pod uwagę zdanie odbiorców?” – włączyła się do dyskusji żona znajomego. „Wolisz, żeby nikt się nie liczył ze zdaniem widzów?”. Znajomy się zniecierpliwił. „Znowu to samo. Mnie chodzi o to, że są granice dostosowywania się do oczekiwań tłumu. Media powinny też kształtować odbiorców, a nie tylko schlebiać ich wszystkim zachciankom” – wyjaśnił. „Byłoby dobrze, gdyby schlebiały wszystkim zachciankom. Ja, na przykład, chciałbym przynajmniej raz w tygodniu transmisję jakiegoś koncertu symfonicznego” – zgłosił swoje stanowisko w temacie dziadek, który o muzyce klasycznej potrafił gadać bez przerwy i w każdych okolicznościach. „Ciekawe, ilu jest chętnych na takie transmisje” – burknął mój znajomy.
„No i złapałeś się we własne sidła!” – żona nie kryła triumfu. „W nic się nie złapałem” – zjeżył się znajomy. „Wręcz przeciwnie. Pokazuję, że media nie są od spełniania zachcianek, tylko od rozumnego kształtowania odbiorców”. „A co lepiej ich ukształtuje niż dobra muzyka w świetnym wykonaniu?” – dziadek trzymał się swojego ulubionego tematu. Znajomy wzniósł błagalnie oczy w stronę sufitu. „Na tym świecie jest wiele wartościowych rzeczy, nie tylko muzyka” – podzielił się spostrzeżeniem. „Na przykład komiksy!” – zawołał średni syn znajomego, który nagle stanął w drzwiach. „Pytał cię ktoś o zdanie?” – znajomy podjął próbę zgaszenia jego entuzjazmu. Młody jednak nie dał za wygraną. „Zobaczycie, że kiedyś będą za komiksy dawać nagrody Nobla” – oświadczył z głębokim przekonaniem.
„Najlepiej, żeby w mediach było dla każdego coś miłego” – ugodowo zaproponowała żona znajomego. „Przecież teraz są takie możliwości, żeby każdy miał jakąś swoją niszę” – dodała profesjonalnie. „Niszę, niszę” – przedrzeźniał ją znajomy. „Co to za społeczeństwo, w którym każdy siedzi we własnej norze i nie chce wiedzieć, czym żyją inni?” – zapytał retorycznie i wrócił do laptopa.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 2 czerwca 2016

Wywiad z matołem

Gdy gwar na sali przycichł i część studentów przejawiła gotowość słuchania, profesor zaczął:
„Proszę państwa. Wyobraźmy sobie taką sytuację. Dziennikarz lub dziennikarka – nie chodzi tu o różnice płci - zaprasza do rozmowy kogoś, kto jest od niego lub od niej znacznie bystrzejszy, inteligentniejszy i ma wielokrotnie większą od niego albo od niej wiedzę w wielu dziedzinach. Co w tym dziwnego? Takie zjawisko jest akurat w mediach bardzo częste. W jakiś sposób wydaje się oczywiste. Dziennikarz jest od zadawania pytań, więc trudno się spodziewać, że będzie wiedział tyle samo, co rozmówca albo nawet więcej. Dziennikarz to nie komisja egzaminacyjna, która sprawdza poziom wiedzy rozmówcy i wpisuje mu ocenę do indeksu. Nauczyliśmy się, że dziennikarz reprezentuje ciekawość i pewien stopień niewiedzy, właściwy jakiejś części odbiorców.
Nie znaczy to, oczywiście, że dziennikarz powinien być w temacie rozmowy nieskalany wiedzą i niczym tabula rasa, niezapisana tablica, przeciwstawiać kompetencji rozmówcy kompletną pustkę. Żeby zadawać sensowne pytania, trzeba jednak coś wiedzieć. Najlepiej wiedzieć całkiem sporo. Czyli trzeba się do wywiadu przygotować. Tego wymaga szacunek. Nie tylko dla rozmówcy, który zgodził się poświęcić swój czas i udzielić wywiadu. Także szacunek dla odbiorców. Dziennikarz jest przecież podczas rozmowy ich reprezentantem, a oni zazwyczaj nie chcą, aby ich przedstawiciel był ignorantem. Nie chcą się za niego wstydzić.
Zdarzają się jednak sytuacje, że człowiek wydelegowany przez redakcję do przeprowadzenia wywiadu okazuje się kompletnym matołem, pozbawionym elementarnej wiedzy nieprofesjonalistą, w dodatku przekonanym o swych wysokich umiejętnościach i uroku osobistym. Co wtedy?
Wtedy przed bardzo trudnym zadaniem staje ten, kto wywiadu udziela. Taka sytuacja to – czasami ekstremalna – próba nie tylko dla jego cierpliwości, ale nawet dla jego człowieczeństwa. Teoretycznie mógłby po odkryciu bezmiaru ignorancji wysłannika mediów przerwać rozmowę, oświadczając grzecznie «Proszę sobie dać spokój, pan nie jest odpowiednią osobą do rozmowy na ten temat. Proszę się przygotować albo przysłać kolegę mającego pojęcie o sprawie». Ale w praktyce, zwłaszcza, gdy rozmowa przekazywana jest na żywo, takim zachowaniem uderzyłby nie tylko w nieprofesjonalnego pracownika redakcji, lecz również w odbiorców. W istocie przecież to z nimi rozmawia...”.
Profesor zawiesił głos i popadł w zadumę. Kilku studentów z ostatniego rzędu cichutko wymknęło się z sali. Zapamiętał którzy.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 27 maja 2016

Obrazki z procesji

To było kilka lat temu. Redaktor prowadzący w pewnym medium rzucił w stronę podwładnego: „Zrób mi tam parę obrazków z tej tam procesji. Tylko wiesz, takie z uczuciem”. Podwładny aż się zatrząsł. Poczuł się dotknięty tonem, jakim wypowiedziane zostało polecenie. Zaczął nawet protestować, ale redaktor już myślami był przy kolejnym temacie, więc tylko niecierpliwie machnął ręką i stracił zainteresowanie dla osoby podwładnego.
„Co my właściwie chcemy pokazać?” – dumał jakiś czas później dziennikarz, usiłując nadać swej pracy większy sens, niż tylko „robienie obrazków z procesji”. Dumał tak bardzo, że wypowiedział swój problem na głos. „Ludzi demonstrujących swoją wiarę” – podpowiedział siedzący obok kolega. „Demonstrujących?” – zdziwił się dziennikarz. „No to manifestujących” – kolega zgłosił kolejną propozycję. „Okropnie politycznie to brzmi” – stwierdził z zawodem podwładny. „Jakoś tak świecko, mało religijnie” – narzekał.
„Jak byłem mały, to myślałem, że procesja w Boże Ciało to taki kościelny pochód pierwszomajowy” – włączył się do dyskusji mający już swoje lata inny kolega z redakcji. „Coraz lepiej” – zmartwił się dziennikarz od robienia obrazków. „Przecież ci ludzie nie protestują przeciwko czemuś ani nie wyrażają swojego poparcia dla jakiejś idei albo dla kogoś”. „Fakt” – zgodził się młodszy z kolegów dziennikarzy. „Więc co robią?”. „Pokazują, że są wierzący” – podrzucił starszy. „Raczej dają świadectwo wiary” – poprawił podwładny od robienia obrazków i poczuł na sobie niepewne spojrzenia. „Trochę to napuszone” – zaryzykował kolega z redakcji.
Dziennikarz pokiwał głową. „Wiem. Problem z językiem. Ale nie tylko. W ogóle problem z pokazywaniem tych tematów w mediach. Sami popatrzcie. Choćby transmisja Mszy świętej. Co to właściwie jest? Relacja z wydarzenia? Widowisko? Do czego to porównać? Do transmisji z meczu? Kibice przed telewizorem uczestniczą jakoś w samym zdarzeniu. Krzyczą, jak wpadnie gol. A ci, którzy oglądają Mszę w telewizorze albo komputerze? Przecież nie klękają przed ekranem, prawda?”.
Koledzy redakcyjni słuchali z lekkim rozbawieniem. „Nie masz większych problemów?” – zapytał starszy i zaczął się zbierać do wyjścia. W tym momencie między biurkami pojawił się redaktor prowadzący. „Ty jeszcze tutaj?” – zdziwił się na widok podwładnego. „Tylko pamiętaj, żeby te obrazki nie były banalne i oklepane. Wymyśl coś nowego, czego jeszcze nikt nie pokazał” – poinstruował i zniknął za drzwiami.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 19 maja 2016

Na korytarzu w urzędzie

Kolejka na korytarzu w urzędzie była spora. Nie dla wszystkich starczyło miejsc na pamiętających zamierzchłe czasy krzesłach. Ludzie stali więc rozsypani nieregularnie w wąskiej przestrzeni, jakby każdy starał się podkreślić swoją osobność. Wyraźnie irytowało to siwego mężczyznę po sześćdziesiątce, który rozglądał się, szukając desperacko partnera do rozmowy. Wypatrzył wreszcie brodacza koło trzydziestki i niepostrzeżenie zbliżył się do niego.
Facet z brodą podpierał ścianę, wbijając wzrok w czytnik ebooków. „Coś współczesnego?” – zagadnął go niezobowiązująco siwy. Trzydziestolatek przez chwilę debatował sam ze sobą, czy zareagować na zaczepkę. „Bardzo” – mruknął w końcu i wyrecytował pełen fachowych określeń tytuł dzieła. Starszy mężczyzna doszedł do wniosku, że książka poświęcona jest technicznym aspektom informatyki. Bardzo technicznym. Postanowił się jednak nie poddawać. „Pan jest inżynierem?” – spytał, starając się ukryć rozczarowanie swoim błędnym przypuszczeniem, że brodacz jest z wykształcenia humanistą. „A pan?” – trzydziestolatek uchylił się od odpowiedzi. „Dawno temu studiowałem kulturoznawstwo” – nie poddawał się starszy pan. Młodszy nie zrewanżował się jednak podaniem swego wykształcenia. „Kulturoznawstwo” – powtórzył, jakby usłyszał interesujące słowo.
Posiadacz srebrzystoszarej fryzury zmienił taktykę. „Ogląda pan czasem w telewizji filmy fantastyczno-naukowe?” – zapytał. „Nie mam telewizora” – brodacz coraz bardziej przypominał kogoś, kto opędza się od natrętnej muchy. „A której stacji słucha pan w radiu?” – facet po sześćdziesiątce nawet nie zauważył, że traktuje swego rozmówcę jak przedmiot badań. „Nie słucham żadnego radia. Słucham muzyki” – odpowiedział trzydziestolatek. „Z Internetu?” – dociekał starszy pan. „Głównie”. „I stamtąd pan czerpie wiadomości o świecie, prawda?” – postawił tezę kulturoznawca. „Wiadomości to ja unikam, skądkolwiek pochodzą” – wyznał posiadacz czytnika. Schował urządzenie do kieszeni ze zrezygnowaną miną. „Dlaczego?” – padło nieuniknione w zaistniałej sytuacji pytanie. „Bo mnie męczą ilością zawartego w nich zła. Trzymam też z dala od nich moje dzieci, bo chcę, żeby się normalnie rozwijały” – oświadczył trzydziestolatek. „A żona?” – siwy drążył temat. „Żona? Tak samo” – brodacz wrócił do krótkich wypowiedzi. „Była kiedyś dziennikarką” – dorzucił nagle. „Była? A teraz co robi? Przeszła pewnie do PR-u?” – starszy pan znów zaryzykował hipotezę. „Nie, projektuje i pielęgnuje ogrody” – powiedział trzydziestolatek i uśmiechnął się pogodnie.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 12 maja 2016

Student na raucie

Dowiedziałem się ostatnio, że wciąż jest sporo chętnych do studiowania dziennikarstwa. Kandydatów nie deprymują pojawiające się tu i ówdzie głosy sugerujące zbyteczność tego zawodu w czasach, gdy dzięki rosnącym możliwościom technicznym i komunikacyjnym dostarczycielem treści medialnych może być każdy, komu tylko przyjdzie na to ochota.
Optymizm i wiara tak licznych młodych, że zawód dziennikarza nie odejdzie do lamusa, są budujące. Tym bardziej uważam więc za swój obowiązek opowiedzieć historię, jaka niedawno przydarzyła się pewnemu studentowi dziennikarstwa, stawiającemu już pierwsze kroki w pełnym niespodzianek świecie mass mediów.
Tak się złożyło, że znalazł się na bardzo oficjalnej uroczystości, która zgromadziła miejscowych notabli oraz wpływowe osobistości. Gdy pozostawiony własnemu losowi przez mentora, dzięki któremu znalazł się w tak zacnym gronie, przemieszczał się nieśmiało wśród zajętych konsumpcją lub rozmowami uczestników rautu, natknął się na redaktora naczelnego lokalnego medium o sporym zasięgu i niemałym znaczeniu opiniotwórczym. Redaktor samotnie lustrował pozostałości sałatek na cateringowym stole i wyglądał na tyle dostępnie, że student odważył się zagadnąć, wskazując jakiś w miarę zapełniony półmisek.
Po chwili prowadzili całkiem poważną rozmowę, w której student wykazał się sporą wiedzą na temat treści prezentowanych przez medium zawiadywane przez redaktora. Widząc życzliwe zaciekawienie ze strony rozmówcy młody człowiek coraz bardziej się zapalał, poruszał nowe wątki, a nawet sformułował krytyczną opinię względem stanowiska zaprezentowanego przez wspomniany środek przekazu w pewnej istotnej sprawie.
„Zgadzam się z panem” – oświadczył w tym momencie redaktor naczelny. „Jak to?” – wydukał student, gdy już pokonał zdziwienie. „Cytowałem przed chwilą pana własne słowa”. „Co nie znaczy, że to mój osobisty pogląd. Takiego stanowiska oczekują nasi odbiorcy, więc je zaprezentowałem” – wyjaśnił redaktor cierpliwie, jak mistrz wprowadzający ucznia w zawiłości świata. „To tak można?” – wysapał młodzieniec, wciąż nie ogarniając odkrycia, którego właśnie dokonał. „Tak trzeba” – zapewnił go redaktor, dojadając sałatkę. „Albo da pan ludziom to, czego oczekują, albo pójdą do kogoś innego. Tak to działa” – podzielił się doświadczeniem życiowym i zawodowym, spoglądając z uwagą na studenta.
Młody adept dziennikarstwa wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami. „Tak to działa” – powtórzył niczym echo. „Muszę to sobie przemyśleć” – dodał. „Jak pan chce” – rzucił redaktor naczelny i ruszył w stronę stołu z napojami.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 5 maja 2016

Kiedy bezstronność jest bezwartościowa

W trzecim sezonie duńskiego serialu, znanego w Polsce pod tytułem „Rząd”, popularna telewizyjna dziennikarka, zajmująca się tematyką polityczną, zostaje rzeczniczką nowej partii. Nikogo chyba nie dziwi fakt, że przestaje być dziennikarką, chociaż nie ma zahamowań i wykorzystuje dawne znajomości w swej nowej pracy. W tym samym czasie jej były partner, który wcześniej był rzecznikiem rządu głównej bohaterki serialu, zostaje jednym z głównych politycznych publicystów tej samej stacji telewizyjnej, w której ona była zatrudniona.
Wiem, że brzmi to dość zawile. Ale dobrze oddaje kwestię, w związku z którą serialowe perypetie mi się przypomniały. Natrafiłem w sieci na informację, że przeprowadzono wśród polskich dziennikarzy ankietę na temat bezstronności w tym zawodzie. Na pierwszy rzut oka jej wyniki są niemniej skomplikowane niż losy bohaterów serialu „Rząd”. Z jednej strony padło zdecydowane „nie” dla jakiejkolwiek aktywności dziennikarzy związanej z partiami politycznymi. Z drugiej, pojawiło się spore przyzwolenie na udział dziennikarzy w działaniach organizowanych przez organizacje społeczne, np. marsze o rozmaitym zabarwieniu ideologicznym. Jest tu sprzeczność i wewnętrzny konflikt czy nie? Czy dziennikarz, który pojawi się na wiecu pro albo antyrządowym może być potem bezstronny, gdy za siada przed kamerą, mikrofonem lub klawiaturą komputera?
Oscar Wilde zasugerował kiedyś, że tylko ludzie bez wyobraźni są zawsze bezstronni. Ten wybitny irlandzki twórca stwierdził również, że „Tylko o sprawach, które nas zupełnie nie interesują, możemy wydać rzeczywiście bezstronną opinię, co niewątpliwie jest powodem, że opinia bezstronna jest zawsze absolutnie bezwartościowa”. Jak więc jest z tą bezstronnością? Czy rzeczywiście jest aż taką wartością? A może to kolejny medialny mit, za którym nie stoi żadna namacalna rzeczywistość?
Co to właściwie jest ta bezstronność? Jedna z najczęściej spotykanych definicji mówi, że jest to postawa kogoś, kto nie opowiada się po żadnej ze strony konfliktu czy sporu. Do mnie bardziej przemawia sformułowanie podobne, a jednak wnoszące istotną różnicę. Według niego bezstronność jest stanowiskiem osoby, która nie chce brać udziału w sporze lub konflikcie. W tym ujęciu bezstronność jest nie tyle postawą, ile aktem woli, świadomą decyzją. Myślę, że tak rozumiana bezstronność jest w mediach możliwa i bardzo pożądana. Nie wymaga zatrudniania w redakcjach dziennikarzy bez wyobraźni lub takich, którzy niczym się interesują. Ani takich, którzy nie mają własnych poglądów.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 28 kwietnia 2016

100 procent przepowiedni

Właściwie nikt w redakcji nie wiedział, skąd on się wziął. Niektórzy przypuszczali, że tkwił w zespole od czasów sprzed zmiany ustroju, ale na to był zdecydowanie za młody. Pojawiał się codziennie, siedział godzinami przy wyznaczonej mu klawiaturze, coś tam od czasu do czasu wystukując, ale głównie wpatrując się w monitor. Nigdy nie zgłaszał tematów, niezwykle rzadko wychodził zrobić jakiś materiał, a jednak zwykle przychodził do pracy przed wszystkimi, a wychodził jako jeden z ostatnich. Niektórzy ze zdziwieniem dowiadywali się, że jest dziennikarzem. Odkrywali, że robił jakieś zapychacze, rzeczy, drobne i pozbawione znaczenia, które mógłby wykonywać stażysta już pierwszego dnia. Zapytany w jakiejkolwiek sprawie uciekał wzrokiem i mruczał pod nosem coś, co było zapewnieniem, że nie ma w poruszonym temacie ani wiedzy ani własnego zdania. Był jednak punktem redakcji znacznie bardziej trwałym, niż redaktorzy naczelni i szefowie działów. Oni zmieniali się dość często, przychodzili, odchodzili, on natomiast trwał na swym stanowisku pod ścianą niczym równik między północną a południową półkulą.
Byli tacy, którzy po krótszej lub dłuższej obserwacji oraz próbach nawiązania z nim bliższych relacji osiągali ten stan niezrozumienia jego obecności w redakcji, że przełamując wewnętrzne opory zadawali szefom drażliwe pytanie: „Właściwie po co on jest zatrudniony w naszej firmie?”. Indagowani w ten sposób przełożeni z zaskakującą konsekwencją unikali odpowiedzi, zastępując ją zachętami w stylu „Zajmij się swoją robotą” albo „Nie interesuj się”. Tylko jeden naczelny, który burzliwie kierował zespołem niespełna rok, podczas pożegnalnego bankietu rzekł tajemniczo i nieco niewyraźnie ze względu na okoliczności: „Przyjdzie moment, w którym się przekonacie, jak bardzo jest on potrzebny w zespole”.
Przepowiednia ta sprawdziła się w stu procentach. Nadeszły na redakcję czasy niełatwe. Zatroskane o przekaz adresowany do odbiorców kierownictwo zaczęło tryskać pomysłami jak największa miejska fontanna. Przeważająca część zgłaszanych przez zespół tematów od razu szła do kosza, bez marnowania czasu na jakieś kolegialne czy dwustronne dyskusje. Naczelny i jego akolici sami mieli wystarczająco dużo propozycji, które sprawnie rozdzielali między dziennikarzy. Propozycji, które – co tu kryć – zespołowi dziennikarskiemu odpowiadały z dnia na dzień mniej i mniej. Aż doszło do sytuacji, w której ktoś oświadczył zdecydowanie „Ja tego tematu nie zrobię!”, mając pewność, że reszta koleżanek i kolegów też odmówi. Temat był bowiem głupi i zawierał pozbawioną merytorycznych podstaw tezę. „To stawia pod znakiem zapytania istnienie całego zespołu” – zauważył zimno naczelny, nie bardzo wiadomo w czyim imieniu. Powiało grozą. I wtedy odezwał się spod ściany głos jasny i zdecydowany, jak nigdy wcześniej: „Ja to zrobię”.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

niedziela, 24 kwietnia 2016

Tron i ołtarz – znaki zewnętrzne

W dalekiej „amerykańskiej Częstochowie” jeden z polskich biskupów seniorów w obecności polskiej pani premier porównał aktualny rząd i jego działania do cudu zmartwychwstania. „Otrzymaliśmy pana prezydenta, to jest dar od Pana Boga. Otrzymaliśmy panią, jako wielki dar” – mówił z przejęciem biskup, zapewniając nie tylko w swoim imieniu o wielkiej miłości do obecnie sprawujących władzę.
Kilka dni wcześniej w jednym z polskich wyższych seminariów duchownych odbyła się zorganizowana przez Akcję Katolicką konferencja, podczas której lider partii rządzącej został przez biskupa – jak sam to ujął – „odniesiony” do Prymasa Tysiąclecia kard. Stefana Wyszyńskiego. Wśród uczestników konferencji nie zabrakło alumnów seminarium, w którym rzecz się odbywała.
Nie trzeba wiele wysiłku, aby tego rodzaju wydarzenia umiejscowić na tle niedawnych obchodów 1050. rocznicy chrztu Mieszka I i fotografii przedstawiającej czołówkę polskiego episkopatu oraz władze naszej Ojczyzny, która obiegła sieć. Łatwo w tej sytuacji wyciągnąć daleko idące wnioski, na temat teraźniejszych relacji „między tronem a ołtarzem” w Polsce. To są znaki zewnętrzne, których nie można lekceważyć, ponieważ na ich podstawie mnóstwo ludzi ma prawo wyrobić sobie własne zdanie.
Rzecznik KEP wyjaśniał nie tak dawno, że Kościół w Polsce nie jest apolityczny, ale jest apartyjny. To bardzo ważne słowa. Nie jest dobrze, jeśli pojawiają się zewnętrzne znaki, które dają podstawy do budowania innego przekonania. Trzeba pamiętać, że żyjemy w czasach, gdy za sprawą mediów właśnie zewnętrzne znaki są tym, co najbardziej dociera do ludzkich umysłów i serc.

czwartek, 21 kwietnia 2016

Szczepan Twardoch i pewne pytanie

Szczepan Twardoch, pisarz znany m. in. z takich powieści, jak „Morfina” albo „Drach”, zamieścił na swoim fejsbukowym profilu zapis dialogu w urzędzie. Bohater relacji – najprawdopodobniej sam literat – jest odpytywany przez urzędniczkę wypełniającą jakiś kwestionariusz. Przedstawicielka urzędu najpierw pragnie się dowiedzieć, czy petent przebywa na terenie Rzeczpospolitej Polskiej co najmniej 185 dni w roku. Ta wiedza jej (a właściwie kwestionariuszowi) nie wystarcza. Uzyskawszy trochę niepewne potwierdzenie przebywania przez interesanta ponad pół roku na terenie naszego kraju indaguje dalej. „Z jakich względów?” – pyta, a ponieważ petent nie rozumie pytania, uściśla: „Z jakich względów przebywa pan na terenie Rzeczpospolitej Polskiej co najmniej 185 dni w roku”.
Toż to niesłychanie ważne pytanie! Egzystencjalne i fundamentalne. Zmuszające do refleksji i analizy swego toku decyzyjnego. Dotykające motywacji tak podstawowych zachowań człowieka, jak wybór miejsca przebywania przez większą część roku.
Zaintrygowało mnie, przy okazji jakiej urzędowej czynności zadawane są obywatelowi tak pełne głębokich znaczeń pytania. Wykryłem, że tego rodzaju kwestie poruszane są w procedurze wydawania prawa jazdy i ma to związek z regulacjami unijnymi. Nie ma w tym żadnej wzniosłości. Jest po prostu próba ustalenia miejsca zamieszkania w oparciu o jakieś, w miarę uniwersalne i zrozumiałe dla większości, kryteria. Znalazłem nawet wyjaśnienie: „Jeśli masz więzi osobiste lub zawodowe w co najmniej dwóch krajach UE, Twoje miejsce zamieszkania będzie w kraju, z którym łączą Cię więzi osobiste (pod warunkiem, że regularnie odwiedzasz ten kraj)”. Z dialogu zamieszczonego przez Twardocha w globalnej sieci nie wynika jednoznacznie, czy urzędniczka to wyjaśnienie znała.
Myślę, że jednak postawione przez nią na podstawie urzędowego kwestionariusza pytanie nie powinno stracić swej głębszej i sięgającej ponad biurokrację treści. To przecież bardzo ważne, dlaczego spędzamy życie w tym lub innym miejscu. A także, dlaczego z jakimś miejscem jesteśmy mocniej niż z innymi związani, nawet jeśli tam nie mieszkamy więcej niż pół roku. Cyceron w „Rozmowach tuskulańskich” napisał: „Tam ojczyzna, gdzie jest dobrze”.
W finale dialogu zapisanego przez Szczepana Twardocha urzędniczka mówi petentowi, że na jego miejscu (w kontekście możliwości pracy, jakie jej przedstawił) nie przebywałaby na terenie Rzeczpospolitej Polskiej co najmniej 185 dni w roku. Zacząłem się zastanawiać, ilu ludzi w Polsce myśli podobnie jak ona. No i jak, ale tak szczerze, bez podpierania się gotowymi biurokratycznymi formułkami, odpowiadają na pytanie: „Z jakich względów przebywasz na terenie Rzeczpospolitej Polskiej co najmniej 185 dni w roku?”.

Tekst powstał jako felieton dla radia Em

niedziela, 17 kwietnia 2016

Papież Franciszek i 300 denarów

Mówiąc językiem biblijnym, "zadrżały mi nerki", gdy czytałem niektóre internetowe komentarze dotyczące wizyty papieża Franciszka na wyspie Lesbos. Że dlaczego nie pojechał do Calais, gdzie uchodźcy nie siedzą potulnie czekając na spełnienie ich losu, tylko dają upust agresji i niezadowoleniu. Że przecież w Libanie podobnie cierpią chrześcijańscy uchodźcy z Syrii. Że najwidoczniej w oczach Franciszka chrześcijanie są gorsi i mniej warci pomocy, skoro zabrał ze sobą do samolotu tylko muzułmanów. I sporo podobnych w tonie.
Od razu zawarta w tych komentarzach logika, sposób myślenia o świecie, wydały mi się znajome. To dokładnie ta sama logika i to samo myślenie, które stoją za pytaniem zadanym w Betanii krótko przed uroczystym wjazdem Jezusa do Jerozolimy: "Czemu to nie sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ich ubogim?" (J 12,5). To myślenie i taka logika mają konkretne konsekwencje.
Judasz odrzucił Jezusa tak dalece, że był w stanie Go zdradzić. Odrzucił dlatego, że Jezus nie spełniał jego oczekiwań. Nie był taki, jak Iskariota chciał, jak sobie wyobraził, jakie miał zapotrzebowanie. Mesjasz, który był inny, niż się Judasz spodziewał, zasługiwał na zniszczenie. Warto zauważyć, że rozczarowanie nie doprowadziło Judasza po prostu do odejścia z grona Apostołów. On chciał unicestwić Mesjasza, który nie mieścił się w jego wyobrażeniach, szablonach, nadziejach, wzorcach i tęsknotach.
Ten sposób myślenia nie był unikalnym wynalazkiem Judasza, zastosowanym tylko przez niego. To myślenie trwa i wciąż znajduje nowych amatorów. Także w Kościele. Dzisiaj wyraża się na przykład w odrzucaniu i próbach zniszczenia (np. przez podważenie autorytetu) tych, którzy mówią o Jezusie nie tak, jak się tego ten czy ów spodziewa, jakiego Jezusa chce widzieć, jakiego sobie wymarzył, wyobraził na własny użytek i uczynił przedmiotem swojej wiary. Kto ośmiela się zwracać uwagę, że Jezus, Boży Syn, który stał się człowiekiem, który zbawił wszystkich ludzi przez śmierć na krzyżu i Zmartwychwstanie, jest inny niż te wyobrażenia, zasługuje nie tylko na krytykę, na polemikę, ale na ignorowanie, odczłowieczenie, przekreślenie.
Trudno powiedzieć, w jakim stopniu Judasz zrozumiał błędność swojego myślenia. Ale przynajmniej częściowo pojął, że zbłądził. To pozwala z nadzieją myśleć o kontynuatorach jego logiki w XXI wieku. Miłosierdzie Boże nie wyklucza nikogo.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Jest jeden mały problem

Dziennikarz stanął w drzwiach swojej macierzystej redakcji. „Nareszcie jesteś, już miałem zgłosić twoje zaginięcie” – powitał go z powszechnie znaną życzliwością redaktor wydania. „Dawaj, co masz” – dorzucił profesjonalnie.
Po zapoznaniu się z materiałem dostarczonym przez dziennikarza redaktor z uznaniem pokiwał głową. „Naprawdę niezłe. Widać, że się napracowałeś” – zrecenzował. Dziennikarz, jak to dawniej mawiano, pokraśniał z zadowolenia na licu. Lubił pochwały. Każdy lubi. Zwłaszcza pochwały z ust kogoś, kto dysponuje władzą i podejmuje decyzje wpływające na jego życie. „Rzeczywiście” – rzucił skromnie. „Trochę wysiłku mnie to kosztowało” – przyznał, nie eksponując przesadnie własnych zasług. Wiedział, że sukces musi mieć wielu ojców. „Widzę, że udało ci się kilka osób skłonić do mówienia” – podtrzymywał atmosferę redaktor. Dziennikarz kiwnął potakująco głową. Ostrożnie, bez rozmachu.
„Jest jednak jeden mały problem” – ciągnął redaktor nie zmieniając tonu. Dziennikarz zastygł, skupił się i wytężył wszystkie zmysły. W myślach pospiesznie analizował przyniesiony materiał, usiłując z wyprzedzeniem ustalić, w czym rzecz. Nie zdążył. Redaktor był szybszy od jego myśli. „Zapewne zdajesz sobie sprawę, że wymowa całości tego, co przyniosłeś, nie jest zgodna z linią naszej redakcji” – stwierdził oschle. Dziennikarz czekał na ciąg dalszy, a skoro nie nastąpił, zaczerpnął powietrza i tonem usprawiedliwienia oświadczył: „Ale takie są fakty!”. Zabrzmiało to głośniej, niż planował.
Redaktor wpatrzył się w jakiś punkt za plecami dziennikarza i westchnął z nieskrywaną udręką. „Dlaczego ty mi to robisz?” – zapytał rozżalony. „Przecież nie od dziś jesteś w zawodzie. Wiesz, co Hegel mówił o faktach, które nie zgadzają się z przyjętymi założeniami”. „Nie ma pewności, że to powiedział. Raczej mu się przypisuje te słowa” – palnął dziennikarz, zanim się zastanowił. Redaktor zignorował uwagę dziennikarza, udając, że w ogóle jej nie słyszał. „Popraw to” – polecił, popychając jednym palcem materiał w stronę dziennikarza. Uznał rozmowę za zakończoną i wbił wzrok w ekran komputera.
„Zaniosę to gdzie indziej” – powiedział z determinacją dziennikarz, nie ruszając się z miejsca. „Twoja wola” – wzruszył ramionami redaktor. „Zdajesz sobie sprawę, że jeśli to zrobisz, możesz tu już nie wracać” – wycedził przez zęby. To było stwierdzenie, nie pytanie.
Dziennikarz więcej się nie odezwał. Wziął z biurka redaktora swój materiał i skierował się w stronę drzwi. „Powodzenia!” – zawołał za nim redaktor. Z tonu głosu trudno było wywnioskować, co konkretnie miał na myśli.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 7 kwietnia 2016

Temat nie ma znaczenia

Znajomy spec od manipulowania innymi twierdzi, że wielką awanturę można wywołać zawsze i wszędzie. „Temat nie ma znaczenia” – mówi i robi krótki wykład na temat odwoływania się do emocji. „Ludzie mają to do siebie, że uwielbiają się dzielić i identyfikować. Wystarczy im podsunąć liderów dwóch ugrupowań, zajmujących skrajne stanowiska w jakieś zupełnie pozbawionej znaczenia sprawie i wojna gotowa” – mówi z miną znawcy najmroczniejszych tajemnic ludzkiego umysłu. „Odpowiednio podsycana taka awantura może trwać latami, a nawet przez całe dekady” – peroruje, znacząco podnosząc palec.
W niewielkim gronie jego słuchaczy zapada pełna skrępowania cisza. Wszyscy znają się od dawna i wiedzą, że spec od manipulowania uwielbia prowokować nie tylko zawodowo. Jest człowiekiem zadufanym w sobie, który musi nieustannie udowadniać, że ma rację. Rzucają więc na siebie wzajemnie krótkie spojrzenia, poszukując tego, który sprytnie zmieni temat i pozwoli reszcie uniknąć pułapki, którą znawca manipulacji zastawia. Bo co do tego, że on właśnie coś knuje, nikt nie ma wątpliwości. Ten i ów na wszelki wypadek zaczyna przyglądać się sufitowi.
Tymczasem spec manipulant wodzi niespiesznie uważnym wzrokiem po twarzach słuchaczy, obdarzając ich kpiącym uśmiechem. „Daj spokój” – odzywa się wreszcie znana z poczucia odpowiedzialności za innych uczestniczka spotkania. „Porozmawiajmy o czymś innym. Nie damy ci się dzisiaj sprowokować do kolejnej kłótni pozbawionej sensu. Znamy twoje sztuczki”.
Sztukmistrz przybiera na twarz wyraz urażonej głęboko niewinności, lecz nie ukrywa, że na coś czeka. Nawet nie drgnie mu powieka, gdy z przeciwnej strony odzywa się hardo najmłodszy z obecnych. „Dlaczego? Niech próbuje, skoro taki pewny siebie” – mówi. Łatwo zauważyć, że co najmniej kilka osób myśli podobnie. Nie lubią speca od manipulacji i chętnie utarliby mu nosa. „Nie, lepiej zmieńmy temat i porozmawiajmy o czymś miłym” – odzywa się elegancko ubrany mężczyzna, idąc w sukurs spontanicznie odpowiedzialnej za innych. „Bo wy się go boicie” – stawia tezę najmłodszy, świadom, że ma wsparcie. „Głupiś. Jemu właśnie o to chodzi” – odzywa się zwolennik zmiany tematu. „Lepiej być głupim, niż tchórzem i kapitulantem” – włącza się sojusznik najmłodszego. „Jak długo chcecie dać się wodzić za nos komuś, kto zna parę tricków?”. „Ty tu ludzi od tchórzy nie wyzywaj, bo mylisz odwagę z brakiem rozsądku” – ucisza go ktoś, podnosząc głos. Na ripostę nie musi długo czekać. Po chwili kłótnia trwa w najlepsze. Zacietrzewienie jest tak wielkie, że nikt nie zwraca uwagi na speca od manipulacji innymi, który korzystając z ogólnego zamieszania wynosi się, jak to określają, po angielsku.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 31 marca 2016

Prima Aprilis i nowa specjalizacja

Nigdy nie rozumiałem idei Prima Aprilis. A już szczególnie nie pojmuję entuzjazmu, z jakim spotyka się ona w mediach. Co to za sztuka kogoś okłamać? I co w tym śmiesznego, że się kogoś – a w przypadku mediów nie chodzi o pojedyncze osoby, lecz duże grupy odbiorców - wprowadzi w błąd?
Prawdziwą sztuką i niebywałym osiągnięciem w sferze medialnej coraz bardziej wydaje się nie umiejętne puszczenie w obieg fałszywej informacji, lecz podanie wiadomości prawdziwej i sprawdzonej. No i przebicie się z nią do jak największej liczby ludzi. Zwłaszcza wtedy, gdy nie zawiera w sobie ogromnego ładunku emocji w porównaniu z szeroko kolportowanymi plotkami i domysłami.
Paradoksalnie im bardziej prawdziwe informacje są odbiorcom potrzebne, tym o nie trudniej. Mogliśmy się o tym przekonać w ostatnich tygodniach w związku z tragicznymi i groźnymi wydarzeniami, którym media poświęciły mnóstwo czasu, miejsca i zainteresowania. Chciałoby się napisać również, że poświęciły im „mnóstwo wysiłku”, ale tu pojawiają się wątpliwości. Czy „mnóstwem wysiłku” można nazwać powtarzanie na wyścigi zasłyszanych i przeczytanych gdzieś w sieci plotek?
Media już dawno same sobie zrobiły wielką krzywdę, rozpoczynając wyścig na newsy. To musiało doprowadzić do sytuacji, w której nie jest ważne, czy wiadomość jest prawdziwa. Ważne, aby podać ją jak najszybciej. Przed innymi.
Niedobór informacji nadrabiany jest komentarzami mniej lub bardziej kompetentnych ekspertów, którzy z braku danych mnożą spekulacje i snują opowieści pod hasłem „co by było, gdyby było”. W rezultacie zamiast uporządkowanego strumienia informacji, rzetelnie przedstawiających wydarzenia, ich przyczyny, przebieg i konsekwencje, odbiorcy otrzymują potop przypadkowych i szczątkowych materiałów, który pogłębia w nich poczucie chaosu i rozbudza do najwyższego stopnia negatywne emocje.
Znajomy, który jest wykładowcą na jednej z licznych dziś uczelni oferujących studia związane z mediami, stwierdził, że gdyby to od niego zależało, już dawno wprowadziłby nową specjalizację – weryfikowanie treści pochodzących z mediów społecznościowych przed upowszechnieniem ich w innego typu środkach przekazu. „Nie wątpię, że przynajmniej najpoważniejsze redakcje w końcu zrozumieją, że kryterium prawdy jest ważniejsze od kryterium szybkości. Odbiorcy już skarżą się na zamęt, który w ich życie wprowadzają mass media. Nie pomagają im ogarnąć rzeczywistości, kolportując na niespotykaną nigdy wcześniej skalę fałsz, pogłoski, wymysły. W czasach, gdy to media decydują o poczuciu bezpieczeństwa milionów ludzi, wiarygodność podawanych przez nie informacji znów stanie się dobrem bardzo poszukiwanym” – stwierdził. Myślę, że ma rację.
A co z Prima Aprilis? Niektórzy uważają, że fałszywy alarm bombowy na lotnisku to świetny żart. Ale są w zdecydowanej mniejszości.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 24 marca 2016

Za kulisami interpretacji

Scenarzyści filmowi i serialowi już dawno wykryli, że wśród kulis, za które ludzie chętnie zaglądają, są kulisy mediów. Co prawda jeden z moich znajomych stanowczo się od tego zainteresowania odcina i pyta, czy kierowcę interesuje, o czym dyskutują przy produkcji samochodu inżynierowie i robotnicy, ale jest w swym braku zaciekawienia odosobniony. Nie trzeba być bardzo bystrym, żeby zauważyć, że efekt działalności produkcyjnej mediów znacząco wykracza poza możliwość przemieszczenia się z punktu A do punktu B. Nic dziwnego, że wielu chce wiedzieć, przynajmniej naskórkowo, jak też się ten specyficzny produkt, dostarczany odbiorcom już nie tylko do domu, ale wszędzie, gdziekolwiek się oni znajdują, uciera i konstruuje.
„Wyobraża sobie ksiądz jak wyglądałoby redakcyjne kolegium związane z relacjonowaniem męki, śmierci i Zmartwychwstania Jezusa?” – spytał zaczepnie pewien nastolatek, który już podjął mocne postanowienie, że zostanie człowiekiem mediów, cokolwiek to w latach jego dorosłości będzie oznaczać. „Pewnie” – odpowiedziałem, starając się powstrzymać wyobraźnię, która już podsuwała mi rozmaite obrazy i całe dialogi, niczym w scenariuszu. „Najważniejsze przy takim temacie jest rozłożenie akcentów zgodnie z linią programową danej redakcji” – stwierdziłem tonem doświadczonego wykładowcy.
Nastolatek zmarszczył czoło i po chwili zaryzykował: „Chodzi księdzu o to, że inaczej relacjonowałyby wydarzenia media popierające faryzeuszy, inaczej te bliskie Herodowi, jeszcze inaczej te powiązane jakoś z Piłatem, a odmiennie te, które sympatyzują z Apostołami?”. Nieco zaskoczony tą analizą pokiwałem lekko głową i popadłem w zadumę. Zacząłem się zastanawiać, czy dobrze zrobiłem, mówiąc nastolatkowi o tych akcentach. Z drugiej strony jego reakcja dowodziła, że sam już dostrzegł niektóre mechanizmy funkcjonowania świata medialnego. Nastolatek jakby czytał mi w myślach, bo niezniechęcony moim milczeniem zauważył: „No tak, interpretacje faktów mogą powstawać jeszcze zanim one będą miały miejsce. Zwłaszcza wtedy, gdy z góry mniej więcej wiadomo, co się wydarzy”.
W tym momencie nastolatek dostał jakąś wiadomość, więc zajął się swoim smartfonem. Ja natomiast zacząłem sobie wyobrażać, jak wyglądałyby relacje różnych znanych mi mediów z tego, co wydarzyło się w Jerozolimie od Niedzieli Palmowej aż do Niedzieli Zmartwychwstania. Aż mi się w głowie zakręciło od tych wyobrażeń. Dlatego kolegiów redakcyjnych poświęconych temu tematowi wolałem sobie nie wyobrażać. Nie przesadzajmy z tym zaglądaniem za kulisy.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 17 marca 2016

Powró mamy

Mama wchodzi do domu i niemal w drzwiach głośno obwieszcza swój powrót. Zero reakcji. Jej mąż i dwoje dzieci wpatrują się w ekrany elektronicznych gadżetów. Zdesperowana kobieta znika w kuchni i po chwili wysyła do swych najbliższych selfie. Rodzina wreszcie dostrzega obecność matki. Ale to nie ona jest na pierwszym planie na zdjęciu. Ważniejsze od niej jest pudełko ze smakołykami. To ono skupia uwagę całej rodziny. Przy okazji korzysta też mama. Zostaje zauważona i doceniona.
Nie wymyśliłem tego. Po prostu streściłem reklamę znanych cukierków, która pojawia się od pewnego czasu w mediach. Jest kolejnym odcinkiem swego rodzaju serialu, który sugeruje, że słodycze konkretnej firmy mają zbawienny wpływ na życie rodzinne. Jednak obraz rodziny, jaki przynosi ten konkretny epizod, mnie osobiście wydał się na tyle przygnębiający, że podzieliłem się smutną refleksją z kilkoma osobami.
„Co zrobić, tak to teraz w rodzinach wygląda. Autorzy reklamy są niezłymi obserwatorami i tyle” – zauważył znajomy spec od marketingu, nie kryjąc, że jemu się filmik podobał. „Naprawdę myślisz, że to prawdziwy obraz współczesnej rodziny?” – przedstawiła wątpliwości matka dwójki dzieci. „Nie byłabym aż tak pesymistycznie nastawiona. Obawiam się jednak, że dzięki takim reklamom liczba rodzin, w których trzeba będzie w jakiś sposób kupować uwagę najbliższych, wzrośnie” – dodała. „Twoim zdaniem reklamy mają aż taki wielki wpływ na kształtowanie wzorców?” – zapytałem z niepokojem. Pokiwała głową. „W ogóle media” – powiedziała.
„To prawda” – odezwał się milczący dotąd dyrektor szkoły. „Przeczytałem gdzieś, że to proces nieodwracalny. Zwłaszcza media społecznościowe zastępują dzisiaj młodym autorytet rodziny, szkoły, grupy rówieśniczej. Powodują, że nastolatki w sposób całkowicie bezkrytyczny przyjmują za swoje najgorsze wzorce, jakie można sobie wyobrazić”.
„Najłatwiej wrzucić winę na media” – zirytował się spec od marketingu. „Skoro mają taka siłę rażenia i moc kształtowania społecznych zachowań, to równie dobrze można je wykorzystywać do kształtowania pozytywnych postaw i zachowań” – zauważył. „Tak? A kto to ma robić?” – dyrektor szkoły też nie krył emocji. „Ci, którzy są sprawą zainteresowani” – odrzekł już spokojniej spec od marketingu. „Pan, pani, ksiądz, ja” – wyliczał, wskazując palcem. „Ale przecież nie mamy takiej siły oddziaływania, jak wielkie firmy. Ani takich pieniędzy” – zmartwiła się matka dwójki dzieci. Spec od marketingu machnął ręką. „Pieniądze to kwestia drugorzędna. Najważniejsza jest wola działania i osiągnięcia celu” – stwierdził. „Od tego trzeba zacząć”.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 10 marca 2016

Dzieje humoru w czterech akapitach

Kilka lat temu ośmieliłem się publicznie wyrazić subiektywną opinię na temat programów kabaretowych pokazywanych w telewizji. Oględnie mówiąc, nie była to opinia pozytywna.
Okazało się, że nie jestem pod tym względem osamotniony. Pojawiła się grupa osób podzielających moje odczucia. Z drugiej jednak strony błyskawicznie spotkałem się z zarzutem, że po prostu nie mam poczucia humoru i dlatego nie nadążam za myślą krajowych kabareciarzy. Obrońcy ich twórczości podsyłali mi różne przykłady śmiesznych – ich zdaniem – skeczów, opatrując je niejednokrotnie komentarzami w stylu: „Ale im dowalił”, „Po prostu go zniszczyli”, „Czyż nie piękna masakra?”. Studiowałem więc podsyłane okazy i przejawy humoru, usilnie próbując zrozumieć, co w nich śmiesznego. Łatwo nie było. Najczęściej ponosiłem klęskę, bo analizowane scenki nie wywoływały na mej twarzy nawet namiastki uśmiechu. Niejednokrotnie natomiast czułem się zażenowany, zawstydzony, a w lżejszych przypadkach zdegustowany. W ostatecznym rozrachunku byłem zdołowany, że istotnie coś z tym moim poczuciem humoru jest nie tak.
Niedawno znajomy od dawna mieszkający zagranicą chciał się ode mnie dowiedzieć, czy w Polsce są jakieś czasopisma satyryczne i humorystyczne. Zapewniłem go, że tytuły, które pamiętał z młodości, już nie istnieją i podpowiedziałem, że jeśli chce zobaczyć, z czego naród się dzisiaj śmieje, niech poserfuje po Internecie. „Pytałem o żarty, nie o hejt” – odparł znajomy, najwyraźniej dotknięty moją radą. „Nie przesadzaj, to dziś śmieszy i rozbawia dużą część społeczeństwa” – łagodziłem. „Ale co to ma wspólnego z poczuciem humoru?” – wybuchnął mój znajomy emigrant. „To przecież głownie szyderstwo, pogarda, poniżanie, niszczenie, flekowanie” – wyliczał. „Flekowanie? Nikt tak dziś nie mówi” – wpadłem mu słowo, ale nie dał się wybić z rytmu. „Nikt już nie widzi u was różnicy między ośmieszeniem, wytknięciem czegoś, aby doprowadzić do refleksji i poprawy, a brutalnym urąganiem, zjadliwym dobijaniem, waleniem na odlew? Znacie jeszcze pojęcie ironii, aluzji, czytania między wierszami, mrugnięcia okiem, opartego na dwuznaczności dystansu do siebie i do innych?” – rozpędzał się coraz bardziej.
Niespodziewanie w sukurs przyszedł mi młody człowiek, który był świadkiem naszej wymiany zdań. „Ale po co aluzje i mruganie, skoro można powiedzieć wprost, co się o kimś albo o czymś myśli?” – zapytał szczerze zdumiony. A mnie przypomniało się zdanie z książki, którą właśnie czytam. Nosi tytuł „Historia świata w dziesięciu i pół rozdziałach” Julian Barnes przytoczył w niej zwierzenie pewnego producenta filmowego: „Ironię można zdefiniować jako to, czego ludzie nie załapują”.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM