Kilka lat temu ośmieliłem się publicznie wyrazić subiektywną opinię
na temat programów kabaretowych pokazywanych w telewizji. Oględnie
mówiąc, nie była to opinia pozytywna.
Okazało się, że nie
jestem pod tym względem osamotniony. Pojawiła się grupa osób
podzielających moje odczucia. Z drugiej jednak strony błyskawicznie
spotkałem się z zarzutem, że po prostu nie mam poczucia humoru i dlatego
nie nadążam za myślą krajowych kabareciarzy. Obrońcy ich twórczości
podsyłali mi różne przykłady śmiesznych – ich zdaniem – skeczów,
opatrując je niejednokrotnie komentarzami w stylu: „Ale im dowalił”, „Po
prostu go zniszczyli”, „Czyż nie piękna masakra?”. Studiowałem więc
podsyłane okazy i przejawy humoru, usilnie próbując zrozumieć, co w nich
śmiesznego. Łatwo nie było. Najczęściej ponosiłem klęskę, bo
analizowane scenki nie wywoływały na mej twarzy nawet namiastki
uśmiechu. Niejednokrotnie natomiast czułem się zażenowany, zawstydzony, a
w lżejszych przypadkach zdegustowany. W ostatecznym rozrachunku byłem
zdołowany, że istotnie coś z tym moim poczuciem humoru jest nie tak.
Niedawno
znajomy od dawna mieszkający zagranicą chciał się ode mnie dowiedzieć,
czy w Polsce są jakieś czasopisma satyryczne i humorystyczne. Zapewniłem
go, że tytuły, które pamiętał z młodości, już nie istnieją i
podpowiedziałem, że jeśli chce zobaczyć, z czego naród się dzisiaj
śmieje, niech poserfuje po Internecie. „Pytałem o żarty, nie o hejt” –
odparł znajomy, najwyraźniej dotknięty moją radą. „Nie przesadzaj, to
dziś śmieszy i rozbawia dużą część społeczeństwa” – łagodziłem. „Ale co
to ma wspólnego z poczuciem humoru?” – wybuchnął mój znajomy emigrant.
„To przecież głownie szyderstwo, pogarda, poniżanie, niszczenie,
flekowanie” – wyliczał. „Flekowanie? Nikt tak dziś nie mówi” – wpadłem
mu słowo, ale nie dał się wybić z rytmu. „Nikt już nie widzi u was
różnicy między ośmieszeniem, wytknięciem czegoś, aby doprowadzić do
refleksji i poprawy, a brutalnym urąganiem, zjadliwym dobijaniem,
waleniem na odlew? Znacie jeszcze pojęcie ironii, aluzji, czytania
między wierszami, mrugnięcia okiem, opartego na dwuznaczności dystansu
do siebie i do innych?” – rozpędzał się coraz bardziej.
Niespodziewanie
w sukurs przyszedł mi młody człowiek, który był świadkiem naszej
wymiany zdań. „Ale po co aluzje i mruganie, skoro można powiedzieć
wprost, co się o kimś albo o czymś myśli?” – zapytał szczerze zdumiony. A
mnie przypomniało się zdanie z książki, którą właśnie czytam. Nosi
tytuł „Historia świata w dziesięciu i pół rozdziałach” Julian Barnes
przytoczył w niej zwierzenie pewnego producenta filmowego: „Ironię można
zdefiniować jako to, czego ludzie nie załapują”.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz