Właściwie nikt w redakcji nie wiedział, skąd on się wziął. Niektórzy
przypuszczali, że tkwił w zespole od czasów sprzed zmiany ustroju, ale
na to był zdecydowanie za młody. Pojawiał się codziennie, siedział
godzinami przy wyznaczonej mu klawiaturze, coś tam od czasu do czasu
wystukując, ale głównie wpatrując się w monitor. Nigdy nie zgłaszał
tematów, niezwykle rzadko wychodził zrobić jakiś materiał, a jednak
zwykle przychodził do pracy przed wszystkimi, a wychodził jako jeden z
ostatnich. Niektórzy ze zdziwieniem dowiadywali się, że jest
dziennikarzem. Odkrywali, że robił jakieś zapychacze, rzeczy, drobne i
pozbawione znaczenia, które mógłby wykonywać stażysta już pierwszego
dnia. Zapytany w jakiejkolwiek sprawie uciekał wzrokiem i mruczał pod
nosem coś, co było zapewnieniem, że nie ma w poruszonym temacie ani
wiedzy ani własnego zdania. Był jednak punktem redakcji znacznie
bardziej trwałym, niż redaktorzy naczelni i szefowie działów. Oni
zmieniali się dość często, przychodzili, odchodzili, on natomiast trwał
na swym stanowisku pod ścianą niczym równik między północną a południową
półkulą.
Byli tacy, którzy po krótszej lub dłuższej
obserwacji oraz próbach nawiązania z nim bliższych relacji osiągali ten
stan niezrozumienia jego obecności w redakcji, że przełamując wewnętrzne
opory zadawali szefom drażliwe pytanie: „Właściwie po co on jest
zatrudniony w naszej firmie?”. Indagowani w ten sposób przełożeni z
zaskakującą konsekwencją unikali odpowiedzi, zastępując ją zachętami w
stylu „Zajmij się swoją robotą” albo „Nie interesuj się”. Tylko jeden
naczelny, który burzliwie kierował zespołem niespełna rok, podczas
pożegnalnego bankietu rzekł tajemniczo i nieco niewyraźnie ze względu na
okoliczności: „Przyjdzie moment, w którym się przekonacie, jak bardzo
jest on potrzebny w zespole”.
Przepowiednia ta sprawdziła się
w stu procentach. Nadeszły na redakcję czasy niełatwe. Zatroskane o
przekaz adresowany do odbiorców kierownictwo zaczęło tryskać pomysłami
jak największa miejska fontanna. Przeważająca część zgłaszanych przez
zespół tematów od razu szła do kosza, bez marnowania czasu na jakieś
kolegialne czy dwustronne dyskusje. Naczelny i jego akolici sami mieli
wystarczająco dużo propozycji, które sprawnie rozdzielali między
dziennikarzy. Propozycji, które – co tu kryć – zespołowi
dziennikarskiemu odpowiadały z dnia na dzień mniej i mniej. Aż doszło do
sytuacji, w której ktoś oświadczył zdecydowanie „Ja tego tematu nie
zrobię!”, mając pewność, że reszta koleżanek i kolegów też odmówi. Temat
był bowiem głupi i zawierał pozbawioną merytorycznych podstaw tezę. „To
stawia pod znakiem zapytania istnienie całego zespołu” – zauważył zimno
naczelny, nie bardzo wiadomo w czyim imieniu. Powiało grozą. I wtedy
odezwał się spod ściany głos jasny i zdecydowany, jak nigdy wcześniej:
„Ja to zrobię”.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz