czwartek, 28 kwietnia 2016

100 procent przepowiedni

Właściwie nikt w redakcji nie wiedział, skąd on się wziął. Niektórzy przypuszczali, że tkwił w zespole od czasów sprzed zmiany ustroju, ale na to był zdecydowanie za młody. Pojawiał się codziennie, siedział godzinami przy wyznaczonej mu klawiaturze, coś tam od czasu do czasu wystukując, ale głównie wpatrując się w monitor. Nigdy nie zgłaszał tematów, niezwykle rzadko wychodził zrobić jakiś materiał, a jednak zwykle przychodził do pracy przed wszystkimi, a wychodził jako jeden z ostatnich. Niektórzy ze zdziwieniem dowiadywali się, że jest dziennikarzem. Odkrywali, że robił jakieś zapychacze, rzeczy, drobne i pozbawione znaczenia, które mógłby wykonywać stażysta już pierwszego dnia. Zapytany w jakiejkolwiek sprawie uciekał wzrokiem i mruczał pod nosem coś, co było zapewnieniem, że nie ma w poruszonym temacie ani wiedzy ani własnego zdania. Był jednak punktem redakcji znacznie bardziej trwałym, niż redaktorzy naczelni i szefowie działów. Oni zmieniali się dość często, przychodzili, odchodzili, on natomiast trwał na swym stanowisku pod ścianą niczym równik między północną a południową półkulą.
Byli tacy, którzy po krótszej lub dłuższej obserwacji oraz próbach nawiązania z nim bliższych relacji osiągali ten stan niezrozumienia jego obecności w redakcji, że przełamując wewnętrzne opory zadawali szefom drażliwe pytanie: „Właściwie po co on jest zatrudniony w naszej firmie?”. Indagowani w ten sposób przełożeni z zaskakującą konsekwencją unikali odpowiedzi, zastępując ją zachętami w stylu „Zajmij się swoją robotą” albo „Nie interesuj się”. Tylko jeden naczelny, który burzliwie kierował zespołem niespełna rok, podczas pożegnalnego bankietu rzekł tajemniczo i nieco niewyraźnie ze względu na okoliczności: „Przyjdzie moment, w którym się przekonacie, jak bardzo jest on potrzebny w zespole”.
Przepowiednia ta sprawdziła się w stu procentach. Nadeszły na redakcję czasy niełatwe. Zatroskane o przekaz adresowany do odbiorców kierownictwo zaczęło tryskać pomysłami jak największa miejska fontanna. Przeważająca część zgłaszanych przez zespół tematów od razu szła do kosza, bez marnowania czasu na jakieś kolegialne czy dwustronne dyskusje. Naczelny i jego akolici sami mieli wystarczająco dużo propozycji, które sprawnie rozdzielali między dziennikarzy. Propozycji, które – co tu kryć – zespołowi dziennikarskiemu odpowiadały z dnia na dzień mniej i mniej. Aż doszło do sytuacji, w której ktoś oświadczył zdecydowanie „Ja tego tematu nie zrobię!”, mając pewność, że reszta koleżanek i kolegów też odmówi. Temat był bowiem głupi i zawierał pozbawioną merytorycznych podstaw tezę. „To stawia pod znakiem zapytania istnienie całego zespołu” – zauważył zimno naczelny, nie bardzo wiadomo w czyim imieniu. Powiało grozą. I wtedy odezwał się spod ściany głos jasny i zdecydowany, jak nigdy wcześniej: „Ja to zrobię”.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz