Opowiedział mi to pewien ksiądz, który przez lata był kapelanem szpitalnym. Opowiadając nie potrafił ukryć szoku, chociaż od wydarzenia upłynęło już trochę czasu.
"Gdy ten człowiek trafił do naszego szpitala, dostałem telefon od jego proboszcza. To się nie zdarza często, żeby do kapelana dzwonił proboszcz jakiegoś pacjenta. Już to było dziwne, ale kiedy usłyszałem, że chodzi o wyjątkowego parafianina, zrozumiałem zatroskanie proboszcza.
- To człowiek wielkiej wiary, ale bez rodziny. Został zupełnie sam. Bardzo zaangażowany w życie Kościoła. Uczynił wiele dobrego wielu ludziom. Nie chciałbym, żeby umierał osamotniony... - wyjaśniał strapiony proboszcz. Mówił, że sam będzie się starał odwiedzać chorego jak najczęściej, ale jednak odległość i liczne obowiązki...
- Niech się ksiądz nie martwi, zadbam tu o jego parafianina najlepiej, jak potrafię - obiecałem i starałem się dotrzymać przyrzeczenia. Odwiedzałem go codziennie, coś jednak od początku wydawało mi się dziwne. Proboszcz zapewniał, że jego parafianin jest człowiekiem wielkiej wiary i bardzo pobożny, a on tymczasem odkąd wylądował na szpitalnym łóżku ani raz nie chciał przyjąć Komunii świętej. Poza tym proboszcz przedstawił mi go jako kogoś bardzo pogodnego, uczynnego, pogodzonego z całym światem. Tymczasem w szpitalu jego zachowanie było zaprzeczeniem wszystkiego, co opowiedział mi jego duszpasterz. Zacząłem się nawet obawiać, że zaszła jakaś pomyłka. Co prawda imię i nazwisko oraz miejsce zamieszkania się zgadzało, ale to był zupełnie inny człowiek!
Była też inna możliwość. Że z powodu wielkiego cierpienia - a cierpiał ogromnie z powodu raka w bardzo zaawansowanym stadium - nastąpiły w nim tak wielkie zmiany. Tym bardziej więc starałem się go często odwiedzać, aby mógł znaleźć we mnie oparcie. Wyraźnie jednak unikał rozmowy. A jego wyniki pogarszały się z dnia na dzień. W dodatku proboszcz ani raz go nie odwiedził, ponieważ dostał grypy z poważnymi komplikacjami i sam na długi czas został unieruchomiony w łóżku. Dziwił się jednak niesłychanie temu, co mu opowiadałem przez telefon na tema jego parafianina. Mówił, że to niemożliwe, że za tym musi się kryć jakaś tajemnica.
Miał rację.
Któregoś dnia, gdy było już z nim bardzo, bardzo źle, nagle ten człowiek odezwał się do mnie. Byliśmy sami, bo drugiego pacjenta akurat wywieziono na badania do innego szpitala, daleko.
- Ksiądz chyba o mnie coś wie - powiedział.
- Tyle, ile opowiedział mi pana proboszcz przez telefon - przyznałem.
- Ach, proboszcz - uśmiechnął się, ale bez życzliwości. Raczej z pewną złośliwością. - To biedny, naiwny głupiec.
- Słucham?!
- No tak, wiem co mówię. Latami dawał się oszukiwać.
- Nie rozumiem.
- On pewnie księdzu powiedział, że ja bardzo wierzący i pobożny jestem, prawda?
Kiwnąłem głową.
- Wielu tak myśli. A ja proszę księdza sam nie wiem co jest bliższe prawdy. Czy jestem niewierzący, czy nienawidzę Boga. Co lepsze, jak ksiądz myśli?
Zaskoczony nie odpowiedziałem.
- Udawałem. Bawiłem się przy tym doskonale. Udawałem pobożnego, bardzo wierzącego człowieka, a równocześnie pod pseudonimem pisywałem do najbardziej wrogich Kościołowi gazet, udzielałem się w internecie na antykościelnych i antykatolickich stronach. Sprawiało mi ogromną satysfakcję obserwowanie, jak ci wszyscy idioci nabierają się na słodkie miny, gładkie słowa, opowiadanie banałów na rozmaitych spotkaniach, klepanie modlitw.
- Ale dlaczego?
- Z zemsty, drogi księże. Po prostu z zemsty.
- Jakiej zemsty? Za co?
- Za to, co mnie w życiu spotkało. Za bezsensowną śmierć mojej żony, a potem córki. One były naprawdę wierzące i pobożne i traktowały to wszystko bardzo poważnie. I to one zostały przez Boga skazane na wielomiesięczne cierpienia. A gdy szukałem pomocy u ludzi Kościoła, słyszałem zawsze to samo: "Taka wola Boża, trzeba ją przyjmować". Nikt palcem nie kiwnął. Gdy prosiłem o pieniądze na operacje, na strasznie drogie leki, nawet grosza nie dali. Odsyłali jeden do drugiego...
Po krótkiej przerwie mówił dalej:
- A gdy umarły, najpierw jedna, potem druga, wielu nawet na pogrzeb nie przyszło. A ksiądz zażądał ode mnie tyle, że musiałem pożyczyć od znajomych. I jeszcze tak się spieszył na pogrzebie żony, że mało sam trumny do dołu nie zepchnął. Nie wiem, gdzie mu się tak spieszyło. W kazaniu dwa zdania powiedział, w tym jedno coś o mojej żonie... Zrozumiałem, że to wszystko tylko obłuda, kłamstwo, nabieranie naiwnych ludzi... Postanowiłem się na nich zemścić, zabawić ich kosztem... Inaczej jednak wyobrażałem sobie finał tej zabawy...
- Ale teraz pan żałuje? - zapytałem z nadzieją.
- Niczego nie żałuję! - prawie krzyknął. - Żałuję tylko, że nie udało mi się doprowadzić mojej zemsty do końca.
Potem już do końca nie odezwał się do mnie słowem. Zachowywał się strasznie. Bluźnił, obrażał ludzi, wygadywał jakieś przerażające rzeczy. Umarł podobno z jakimś przekleństwem czy wulgaryzmem na ustach. Nie byłem przy jego śmierci..." - zakończył opowieść kapelan.
Dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Nagle coś mnie tknęło.
- Co z jego pogrzebem? - zapytałem.
- A jak ksiądz myśli? - uśmiechnął się tajemniczo ksiądz kapelan.
niedziela, 30 stycznia 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz