poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Ukryte drzwi

W Polskę jedziemy

Jak już wspomniałem, wybieranie się do Gniezna w zamiarach turystyczno-poznawczych w poniedziałek nie za bardzo ma sens. Co innego z celami pielgrzymkowymi. Te można realizować również w poniedziałek. W przeciwieństwie do muzeów "świeckich", katedra nie jest w poniedziałek zamknięta. Aczkolwiek można odnieść wrażenie, że cele turystyczne troszkę przytłaczają w niej cele pielgrzymkowe.

Bo gdy już człowiek wejdzie w cały majestat Wzgórza Lecha, minie wielki pomnik Bolesława Chrobrego, który ma taką minę, jakby nadal chciał za łamanie postu piątkowego zęby wybijać (może dlatego, że podpisali go dość dziwnie, umieszczając pod imieniem i przydomkiem liczby "1025-1925", co wygląda trochę jak data urodzin i śmierci) i wejdzie się w przestrzeń górującej nad miastem katedry, która nosi wezwanie Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny (a nie św. Wojciecha, jak niektórzy podają), chciałoby się podejść jak najbliżej do relikwiarza św. Wojciecha, klęknąć wręcz u jego stóp i zatopiwszy w modlitwie sięgać myślą do tych chwil, gdy nasi przodkowie - z takimi czy innymi intencjami, ale jednak - przyjmowali chrześcijaństwo, wprowadzając nas, swoich potomków, w wielką wspólnotę wyznawców Jezusa Chrystusa. Niestety, nie tylko prezbiterium jest niedostępne, ale wszystkie rzędy czerwono obitych krzeseł na czas poza Mszą św. oddzielone są czerwonym sznurem. Do prezbiterium wejść nie można. Za relikwiarzem znajduje się płyta nagrobna św. Wojciecha z czerwonego marmuru ze średniowiecznej tumby z 1480, co powoduje, że również "od tyłu" daleko jest do do relikwiarza...

Niewielki, wysoko umieszczony - jak to wyjaśnia Wikipedia - relikwiarz – trumienka z cyzelowanej, trybowanej blachy srebrnej z 1662 (z właściwym relikwiarzem – trumienką wewnątrz to jest drewnianą prawdopodobnie cedrową skrzynką z XII wieku pokrytą płaskorzeźbami) ze szczątkami św. Wojciecha, prowadzi ku refleksji, że nie na ludzkiej wielkości i potędze całe to nasze polskie chrześcijaństwo zostało postawione. Ktoś nieświadomy, jak wielki skarb kryje gnieźnieńska katedra pod złoconą barokową konfesją, gotów pomyśleć, że leży tam dziecko. Widziałem lekko zdziwione spojrzenia niemieckojęzycznej wycieczki, która akurat z przewodnikiem zwiedzała katedrę, gdy jej uczestnicy słyszeli, na co właśnie patrzą.

O pewnym przechyleniu w stronę turystyki na niekorzyść pielgrzymowania mówi również kwestia słynnych Drzwi Gnieźnieńskich i podziemi katedry. Można je oglądać tylko z przewodnikiem. Drzwi nie da się po prostu zobaczyć ani z zewnątrz ani z wewnątrz. Są ukryte. Trzeba zapłacić, by je ujrzeć. Zasady tego płacenia warto znać wcześniej i nie wybierać się pojedynczo. Ponieważ najtańszy bilet, na który może wejść od jednej do dziesięciu osób, kosztuje - w przypadku Drzwi - 20 złotych. Wytłumaczono mi, że to taka prorodzinna promocja i że Polacy są sprytni, to się potrafią szybko w grupy dobierać i koszty dzielić. Może dzisiaj ci sprytni akurat gnieźnieńską katedrę omijali, ponieważ przed południem, wracając kilka razy do katedry, widziałem co najmniej kilka par w różnym wieku, rezygnujących z oglądania cennego zabytku z powodu tak wysokiej ceny. Za wejście do podziemi trzeba zapłacić jeszcze więcej - aż 25 złotych. Albo ja tu czegoś nie rozumiem, albo ktoś przedobrzył w kombinowaniu...

Jeśli ktoś nieco zawiedziony tym, co go spotkało od strony finansowej w katedrze, szuka pocieszenia, koniecznie powinien wdrapać się ulicą Tumską na Rynek, skręcić w lewo i nawiedzić mieszczące się w kościele franciszkańskim sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia Pani Gniezna. Jest w tym obrazie coś dającego ukojenie, a i w świątyni atmosfera bez błyskających co chwilę lamp aparatów fotograficznych (i tu kolejna ważna informacja - za fotografowanie i filmowanie w katedrze też trzeba zapłacić 20 i 50 złotych).

Chyba wrócę do Gniezna, jak się pokończą wszystkie remonty (zarówno w muzeum początków państwowości, jak i wokół katedry oraz w muzeum archidiecezjalnym). I oczywiście w większej grupie - bo dziś przypadło mi wędrować samotnie.

Na koniec jeszcze o Wenecji. Są tam tuż obok skansenu kolei wąskotorowej (rozstaw szyn 60 cm!) ruiny zamku Krwawego Diabła Weneckiego. Fajne ruiny fajnego zamku, ale dostępne tylko z zewnątrz. Nad nimi powiewa jakaś flaga, jako główny wyraz dbałości porozstawiane licznie kosze na śmieci. Ale żeby sobie poczytać informację o ruinach na dużej tablicy, trzeba... wejść do skansenu, za co oczywiście trzeba zapłacić. Niedużo. 6 złotych. Swą nazwę zamek zawdzięcza jednemu ze swych właścicieli, sędziemu kaliskiemu, który ze względu na surowość wydawanych wyroków nazywany był Krwawym Diabłem Weneckim albo Krwawcem. Podobno w tym zamku testowano armaty przed bitwą pod Grunwaldem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz