poniedziałek, 5 października 2015

Casus księdza, czyli media nie wybaczają

Jeszcze tydzień temu pochodzący z diecezji pelplińskiej urzędnik Kongregacji Nauki Wiary był anonimowym księdzem. Nikt się nim nie interesował. Nikogo nie obchodził. Nikt nie powoływał się na jego autorytet.
Ta było do wtorku, gdy pojawiły się pierwsze informacji o jego tekście na łamach katolickiego tygodnika. Tekście dotykającym sprawy, która od dawna czekała na poruszenie w sferze publicznej. Bo to, jakim językiem mówią przedstawiciele Kościoła, zwłaszcza duchowni, o bardzo istotnych, a  równocześnie delikatnych kwestiach, jest ważne. Brakowało jednak kogoś, kto zdobyłby się na odwagę i odwołując się do konkretnych przekładów nazwał rzeczy po imieniu. Dlatego długi wywód jego autorstwa, jaki pojawił się na łamach katolickiego tygodnika, niejeden przyjął westchnieniem ulgi „Nareszcie”. Być może niektórzy poczuli ukłucie połączonego z zazdrością podziwu. Ten i ów już zapewne rozmyślał, jak włączyć się w strumień wypowiedzi, wywołanych tekstem watykańskiego prałata. Już ubierał w słowa swoje stanowisko. Budował nadzieje, że temat wreszcie zafunkcjonuje i będzie można przez jakiś czas ogłaszać długo gromadzone uwagi, opinie, oceny, oczekiwania i pretensje.
Minęły niespełna trzy dni. W piątek późnym popołudniem nazwisko polskiego księdza zatrudnionego w bardzo ważnej kongregacji pojawiło się w zupełnie innym kontekście. Początkowo nadal w aurze aktu odwagi i przejawu bezkompromisowości. Oto wyjście z szafy w samym Watykanie. I to tuż przed synodem, który – przynajmniej według listy życzeń pod jego adresem przez część mediów kierowanej – ma się nad tego rodzaju problemami pochylić.
Jednak bardzo szybko w kilku medialnych miejscach, w paru redakcjach, rozległy się nadzwyczaj głośno dzwonki alarmowe. Coś tu nie grało. Ktoś palił temat. Zaczął się wyścig. Ale już było za późno. Nie dało się ukryć, że watykański prałat potraktował media instrumentalnie. Zrobił sobie darmową reklamę, wykorzystując niemiłosiernie ich pęd do sensacji, skupienie na wynikach oglądalności, klikalności, liczbie sprzedanych egzemplarzy. I łapczywość na pewien typ tematów.
Jeszcze w niedzielę trwała akcja pod hasłem „ratujmy co się da”, ale zasadniczo już w sobotę wiadomo było, że jest pozamiatane. Uważające się za poważne i opiniotwórcze media zostały przez księdza-urzędnika (czy jak sam się określa, funkcjonariusza) bezwzględnie wykorzystane i wystawione do wiatru. I to w taki sposób, że nie da się tego ukryć ani zatuszować. Ani udać, że nie ma tematu. Że nigdy nie zaistniał. Mleko się rozlało i z daleka widać, że prałat okazał się sprytniejszy, niż wielu przypuszczało.
Nic więc dziwnego, że tej sytuacji, chociaż poniedziałkowe media wciąż poświęcają mu duże miejsca i uwagi, to jednak nawet szukając ze świecą trudno znaleźć głosy nie tylko gloryfikujące go za akt odwagi (co przy innym rozwoju wypadków jest łatwą do wyobrażenia opcją pewnej części mediów), ale nawet pokazujące go w pozytywnym świetle. Nikt nie użala się nad ogłoszoną przez watykańskiego rzecznika decyzją wyrzucenia go z pracy. Można nawet wyczuć rozczarowanie, że od swojego biskupa dostał póki co tylko upomnienie. Prezentowany jest raczej jako pełen hipokryzji kłamczuch i hipokryta, który, nawet jeśli chciał wystąpić w słusznej sprawie, to zdecydowanie jej zaszkodził, zamiast pomóc.
Media nie wybaczają. Zwłaszcza tym, którzy uważają się za sprytniejszych i cwańszych niż one. Media również nie zapominają. Dlatego można się spodziewać, że zapowiadana przez księdza-urzędnika książka przez dużą część z nich albo wcale nie będzie zauważona, albo zostanie bardzo powściągliwie odnotowana. Nawet, jeśli przyniesie niebywałe sensacje, łącznie z nazwiskami.
Za jakiś (raczej krótszy niż dłuższy) czas pochodzący z diecezji pelplińskiej urzędnik Kongregacji Nauki Wiary znów będzie anonimowym księdzem (wszystko jedno, byłym czy nie – to nie będzie miało znaczenia). Ci, których prestiż najbardziej przez niego ucierpiał, najprawdopodobniej włożą dużo wysiłku w to, aby został zapomniany. Wszak proces ewaporacji został już dawno wymyślony przez autora „Roku 1984”...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz