Jeszcze tydzień temu pochodzący z diecezji pelplińskiej urzędnik
Kongregacji Nauki Wiary był anonimowym księdzem. Nikt się nim nie
interesował. Nikogo nie obchodził. Nikt nie powoływał się na jego
autorytet.
Ta było do wtorku, gdy pojawiły się pierwsze
informacji o jego tekście na łamach katolickiego tygodnika. Tekście
dotykającym sprawy, która od dawna czekała na poruszenie w sferze
publicznej. Bo to, jakim językiem mówią przedstawiciele Kościoła,
zwłaszcza duchowni, o bardzo istotnych, a równocześnie delikatnych
kwestiach, jest ważne. Brakowało jednak kogoś, kto zdobyłby się na
odwagę i odwołując się do konkretnych przekładów nazwał rzeczy po
imieniu. Dlatego długi wywód jego autorstwa, jaki pojawił się na łamach
katolickiego tygodnika, niejeden przyjął westchnieniem ulgi „Nareszcie”.
Być może niektórzy poczuli ukłucie połączonego z zazdrością podziwu.
Ten i ów już zapewne rozmyślał, jak włączyć się w strumień wypowiedzi,
wywołanych tekstem watykańskiego prałata. Już ubierał w słowa swoje
stanowisko. Budował nadzieje, że temat wreszcie zafunkcjonuje i będzie
można przez jakiś czas ogłaszać długo gromadzone uwagi, opinie, oceny,
oczekiwania i pretensje.
Minęły niespełna trzy dni. W piątek
późnym popołudniem nazwisko polskiego księdza zatrudnionego w bardzo
ważnej kongregacji pojawiło się w zupełnie innym kontekście. Początkowo
nadal w aurze aktu odwagi i przejawu bezkompromisowości. Oto wyjście z
szafy w samym Watykanie. I to tuż przed synodem, który – przynajmniej
według listy życzeń pod jego adresem przez część mediów kierowanej – ma
się nad tego rodzaju problemami pochylić.
Jednak bardzo
szybko w kilku medialnych miejscach, w paru redakcjach, rozległy się
nadzwyczaj głośno dzwonki alarmowe. Coś tu nie grało. Ktoś palił temat.
Zaczął się wyścig. Ale już było za późno. Nie dało się ukryć, że
watykański prałat potraktował media instrumentalnie. Zrobił sobie
darmową reklamę, wykorzystując niemiłosiernie ich pęd do sensacji,
skupienie na wynikach oglądalności, klikalności, liczbie sprzedanych
egzemplarzy. I łapczywość na pewien typ tematów.
Jeszcze w
niedzielę trwała akcja pod hasłem „ratujmy co się da”, ale zasadniczo
już w sobotę wiadomo było, że jest pozamiatane. Uważające się za poważne
i opiniotwórcze media zostały przez księdza-urzędnika (czy jak sam się
określa, funkcjonariusza) bezwzględnie wykorzystane i wystawione do
wiatru. I to w taki sposób, że nie da się tego ukryć ani zatuszować. Ani
udać, że nie ma tematu. Że nigdy nie zaistniał. Mleko się rozlało i z
daleka widać, że prałat okazał się sprytniejszy, niż wielu
przypuszczało.
Nic więc dziwnego, że tej sytuacji, chociaż
poniedziałkowe media wciąż poświęcają mu duże miejsca i uwagi, to jednak
nawet szukając ze świecą trudno znaleźć głosy nie tylko gloryfikujące
go za akt odwagi (co przy innym rozwoju wypadków jest łatwą do
wyobrażenia opcją pewnej części mediów), ale nawet pokazujące go w
pozytywnym świetle. Nikt nie użala się nad ogłoszoną przez watykańskiego
rzecznika decyzją wyrzucenia go z pracy. Można nawet wyczuć
rozczarowanie, że od swojego biskupa dostał póki co tylko upomnienie.
Prezentowany jest raczej jako pełen hipokryzji kłamczuch i hipokryta,
który, nawet jeśli chciał wystąpić w słusznej sprawie, to zdecydowanie
jej zaszkodził, zamiast pomóc.
Media nie wybaczają. Zwłaszcza
tym, którzy uważają się za sprytniejszych i cwańszych niż one. Media
również nie zapominają. Dlatego można się spodziewać, że zapowiadana
przez księdza-urzędnika książka przez dużą część z nich albo wcale nie
będzie zauważona, albo zostanie bardzo powściągliwie odnotowana. Nawet,
jeśli przyniesie niebywałe sensacje, łącznie z nazwiskami.
Za
jakiś (raczej krótszy niż dłuższy) czas pochodzący z diecezji
pelplińskiej urzędnik Kongregacji Nauki Wiary znów będzie anonimowym
księdzem (wszystko jedno, byłym czy nie – to nie będzie miało
znaczenia). Ci, których prestiż najbardziej przez niego ucierpiał,
najprawdopodobniej włożą dużo wysiłku w to, aby został zapomniany. Wszak
proces ewaporacji został już dawno wymyślony przez autora „Roku
1984”...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz