poniedziałek, 20 grudnia 2010

Przegrana, czyli pochwała zakupów

Coś zwróciło moją uwagę w związku z przedbożonarodzeniowym obłędem zakupów. Wygląda na to, że katoliccy publicyści w Polsce się poddali. Że wobec baraniego pędu, któremu ulegają miliony współrodaków i współwyznawców (kto nie wierzy, że miliony, niech spróbuje w tych dniach znaleźć wolne miejsce na parkingu przy hipermarkecie), doszli do wniosku, że sprawa jest przegrana.

Nie wiem, czy wszyscy, ale dwóch ważnych na pewno. Zamiast grzmieć na szał kupowania na potęgę pod dyktando speców od wciskania naiwnym kompletnie im zbędnych towarów, postanowili poszukać w zjawisku pozytywów.

Szymon Hołownia, w przerwach między promowaniem życia i twórczości samego Boga, napisał w "Newsweeku" m. in. "Zaprawdę powiadam – zamiast kopać się z koniem, trzeba nim mądrze zarządzać. Wczesny start świątecznych promocji to okazja, by kupić prezenty bardziej przemyślane i tańsze niż na tydzień przed Wigilią. Nawet do wszechobecnych George’a Michaela i Cliffa Richardsa można przywyknąć. Czyż nie lepiej słuchać tych cudownie oklepanych banałów, niż poznawać twórczość Lady Gagi?". A wcześniej oświadczył, że z komercyjnym prysznicem "nie ma co walczyć, wystarczy pilnować temperatury i ciśnienia lejącej się na nas wody".

Ksiądz Adam Boniecki natomiast w "Tygodniku Powszechnym" już w leadzie wstępniaka wytłuścił, że "Przedświąteczne szaleństwo to dobre szaleństwo, bo jego motorem nie jest ponury konsumeryzm, ale po prostu miłość". A potem zapewnił: "Przecież obmyślanie gwiazdkowych podarunków, szukanie ich po sklepach, wydawanie ciężko zarobionych pieniędzy na coś, co obdarowanemu nie jest do życia konieczne, lecz tylko życie czyni przyjemniejszym – jest konkretnym wyjściem (przynajmniej na moment) z okopów egoizmu. Wyjątkowo piękne jest zaaferowanie pytaniem, czym mogę naprawdę ucieszyć bliźniego, zmusza do skupienia uwagi na najbliższych, których mamy koło siebie i może dlatego nie poświęcamy im dość uwagi i nie bardzo ich naprawdę znamy. Troska o wspólny świąteczny stół, do którego często się zaprasza także samotnych znajomych, barszcz i karp po żydowsku mają przecież wymiar duchowy, całkiem inny niż dobry obiad w restauracji".

Hmmm, coś w tym sposobie myślenia jest. Szukanie pozytywów na pewno ma sens. Na pewno jest lepsze niż tylko narzekanie. Ale...

Może znów okażę się marudą. Ale coraz częściej mam wrażenie, że naczelną zasadą działania w Kościele katolickim w Polsce, staje się wskazówka "Nie kopać się z koniem". Z tendencją do pójścia krok dalej: Nie tylko się z koniem nie kopać, ale pozwolić, by to koń narzucał swoje zwyczaje, menu i warunki.

No i znowu wyszedłem na osła, prawda? Upartego osła, który nic nie rozumie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz