Od dawna z tym uchem było niedobrze. Robiło się coraz cieńsze. Aż wreszcie, jakieś dziesięć dni temu, pozostała tylko jedna nitka. A jednak nadal dało się rzecz na tym uchu wieszać. Więc wieszałem. Wiedziałem, że trzeba coś z tym zrobić, a jednak dzień po dniu wieszałem rzecz dosłownie na jednej nitce.
No i w końcu nitka nie wytrzymała. Teraz rzecz nie da się powiesić porządnie na haczyku, bo nie ma stosownego uszka. I nie ma odwrotu od naprawy...
Usiłuję sam sobie wytłumaczyć, dlaczego nie zapobiegłem całkowitemu urwaniu uszka, póki jeszcze było kilka nitek. A zwłaszcza wtedy, gdy była już tylko jedna. Na co liczyłem? Wiedziałem przecież, że pojedyncza nitka długo nie wytrzyma.
Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że z moich obserwacji wynika, iż w tego typu zachowaniu nie jestem oryginalny. Raczej pospolity. Mnóstwo ludzi nie zapobiega ostatecznej katastrofie, nieszczęściu, nie powodzeniu, szkodzie, dopóki coś jako tako działa, funkcjonuje, jest użyteczne. Podobnie jest w relacjach międzyludzkich. Choć z daleka widać, że wymagają pilnej naprawy, w nieskończoność utrzymujemy stan "tuż przed zerwaniem". Aż do momentu, kiedy jest za późno, wszystko się sypie...
Także w życiu społecznym pełno takich pojedynczych nitek, które na pewno się w pewnym momencie urwą. I będzie źle. Ale dopóki sprawy dyndają choćby na jednej niteczce, nikt się nie bierze za ich reperowanie.
A w relacjach z Bogiem?
Oooo, w tej materii spowiednicy mogliby opowiedzieć o wielu, wielu zerwanych nitkach...
niedziela, 21 sierpnia 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz