Nie da się przejść przez życie tak, aby nikogo nie dotknąć ani nie potrącić. Nie sposób przejść od poczęcia aż do śmierci w taki sposób, aby nikogo nie zdenerwować, nie wywołać czyjejś agresji, nie stać się dla kogoś problemem, a może nawet ciężarem.
Jest to nierealne tym bardziej, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć reakcji innych ludzi nie tylko na nasze słowa, na nasze zachowania, ale nawet na sam fakt obecności. Podobnie zresztą, jak sami nie do końca kontrolujemy własne reakcje na innych. Bywa, że od samego początku reagujemy na kogoś alergicznie, a na kogoś innego od razu spoglądamy przychylnie i z sympatią. Irracjonalne. Sami sobie nie potrafimy tego wytłumaczyć, że ktoś budzi naszą odrazę, wstręt, obrzydzenie, a ktoś inny bez powodu wyzwala w nas same miłe odczucia, uczucia i poczucia. ;-)
Nawet z pobieżnej lektury Ewangelii widać, że Jezus budził nie tylko łagodne i pobożne reakcje. Wywoływał także irytację, podenerwowanie, wściekłość, agresję. Traktowano Go z miłością i życzliwością, ale też z niechęcią, a nawet z nienawiścią. Wreszcie Go zabito...
Być może, gdyby to się działo dzisiaj, niejeden publicysta zastanawiałby się, czy przynajmniej część winy nie leżała po Jego stronie. Czy swoim zachowaniem, swoimi wypowiedziami, samą obecnością w konkretnych miejscach i sytuacjach, nie prowokował.
Niektórzy tak bardzo boją się nieprzychylnych, nerwowych, złych, a nawet agresywnych reakcji na siebie, na swoje słowa i działania, że starają się tkwić nieruchomo i niedostrzegalnie w najciemniejszym zakątku. Szybko jednak się okazuje, że także tam ktoś ich dostrzega i nieźle się wkurza. Bo na przykład przeszkadzają w zamiataniu...
poniedziałek, 10 października 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz