Teoretycznie nic nadzwyczajnego. W dziejach Kościoła duchowni
niejednokrotnie obrzucali się publicznie inwektywami i wyzywali od
najgorszych. Tyle, że nigdy nie wynikło z tego nic dobrego i zwykle był
to symptom poważnego wewnętrznego kryzysu danej wspólnoty, w myśl
zasady, że ryba psuje się od głowy.
Właśnie jesteśmy w
Polsce świadkami niskich lotów pyskówki między katolickimi duchownymi. Z
jednej strony padają oskarżenia o "rozbijanie ewangelizacji", o
kolaborację z władzami, porównywalną z działalnością tzw.
księży-patriotów w czasach PRL-u i sprzeciwienia się nauczaniu Ojca
świętego. Z drugiej pojawiają się ataki mówiące o "rojeniach i
zniewoleniu umysłu", wizji świata oderwanej od rzeczywistości i obsesji.
Ten swoisty "dialog" odbywa się nie w zaciszu jakiejś kościelnej
kruchty, lecz publicznie, za pośrednictwem mediów.
Ludzie
zatroskani o Kościół (świeccy i duchowni) mówią coś nieśmiało po kątach
o zgorszeniu, dawaniu złego przykładu, nawet wspominają o
antyświadectwie. Dziwią się brakiem jakichkolwiek oficjalnych reakcji
ze strony przełożonych kościelnych.
"Każde królestwo,
wewnętrznie skłócone, pustoszeje. I żadne miasto ani dom, wewnętrznie
skłócony, się nie ostoi" - przestrzegał Jezus Chrystus. Ale czy
przypominanie Jego słów jest wystarczającym argumentem, który uświadomi
komu trzeba, że obrzucanie się przez duchownych niewybrednymi epitetami to prosta, szeroka i wygodna droga donikąd? I że nie wolno na nią spychać dla czyichkolwiek ambicji wspólnoty Kościoła? stukam.pl
środa, 2 stycznia 2013
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz