Remont. Właśnie. Po latach mieszkania. Więc najpierw trzeba wszystko wynieść. Tak, żeby tylko ściany, sufit i podłoga. Z każdej szafki wszystko wydostać. Z każdej półki zdjąć. Plątaninę kabli porozłączać. Niektóre meble rozłożyć na czynniki pierwsze, bo inaczej nie da rady ich wytaszczyć.
Opróżniać nie można byle jak. Najlepiej każdą szafkę, każdą półkę do osobnego kosza lub pudła. Tak, żeby potem, już po remoncie, łatwiej było poumieszczać i poustawiać wszystko tak, jak było.
Ale zaraz, czy rzeczywiście po remoncie trzeba, a nawet należy, przywracać stan sprzed? Czy każdy mebel, obraz, przedmiot musi znaleźć się dokładnie w tym samym miejscu, w którym tkwił przez całe lata? Czy książki muszą stać na półkach dokładnie w tej samej, często zupełnie przypadkowej, kolejności, a durnostoje zbierać kurz z powietrza w tych samych zakamarkach, na tych samych blatach, murkach, półeczkach i gzymsikach?
To pytania niebagatelnego znaczenia, ponieważ istnieje przecież siła przyzwyczajenia. Duża, a w pewnym wieku, potężna siła. Remont prowadzi więc do istotnej decyzji, czy cokolwiek w swym otoczenia człowiek chce zmienić. Czy gotów jest na nowo uczyć się, gdzie co leży, w którym kierunku po co sięgnąć, w jaką stronę zwrócić oczy, aby sprawdzić, która godzina albo jaka temperatura. Czy woli nie podejmować tego wysiłku i układać sobie życie głównie w oparciu o odruchy.
Remont wcześniej czy później staje się koniecznością. Ale zakres jego skutków może być bardzo różny. Może być klasycznym dopustem Bożym. A może też być wielką szansą. Początkiem czegoś nowego. Konserwowaniem przeszłości lub iskierką ku przyszłości.
czwartek, 21 lipca 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz