środa, 27 października 2010

Zemsta pana R. (12)

Opowieść bez klucza

Jeżeli ktoś chce zobaczyć, co mają na myśli pisarze i dziennikarze, gdy twierdzą, że ktoś jest czerwony ze złości, powinien zobaczyć wiceprzewodniczącego dwie i pół minuty po tym, jak Maruś wrócił z "Dzikiej Orchidei". Przy okazji dowiedziałby się, o co chodzi autorom, gdy piszą, że ktoś ryczał. Bo wiceprzewodniczący ryczał na Marusia w sensie ścisłym i dosłownym.

- Jak to nie poruszyłeś sprawy nagrania?! - strasznym głosem wyrażał niezrozumienie połączone ze zdziwieniem wiceprzewodniczący. - To po co tam poszedłeś?!

Maruś kulił się w kącie gabinetu wiceprzewodniczącego, tuż przy stojącej tam nie wiadomo po co dziwacznej ni to rzeźbie ni to pamiątce z wakacji, w postaci idealnie pionowego i chudego jak świecznik psa. Pies miał prawie metr wysokości, siedem centymetrów średnicy w najszerszym miejscu i oczy, które drgały długo, gdy się nim poruszyło. Poruszyć go jednak nie było łatwo, bo pies był, mimo na pozór filigranowej postaci, niesłychanie ciężki. Nikt nie wiedział, z czego został zrobiony.

- Żeby przynieść nananagranie - jąkał Maruś, usiłując się schować za niestandardową ozdobą gabinetu. Był jednak za gruby.

- I nawet o nie nie poprosiłeś?! - zaryczał wiceprzewodniczący partii, powtarzając własne słowa Marusia, który przed wybuchem swojego przełożonego nie zdążył wyłuszczyć całego misternie przygotowanego w drodze powrotnej z knajpy streszczenia faktów, jakie nastąpiły. - Dlaczego?! - zahuczało w gabinecie tak głośno, że Maruś postanowił poczekać z odpowiedzią, aż pogłos (a może echo?) zamilknie. Nie był to dobry pomysł, bo zniecierpliwiony brakiem odpowiedzi wiceprzewodniczący powtórzył pytanie z tym samym natężeniem i wywołując ten sam efekt dodatkowy.

- Bo nam ktoś przeszkodził - zapiszczał Maruś, tym razem nakładając swój głos na brzmiące jeszcze w powietrzu pytanie. - Nie byliśmy sami - dodał, wykorzystując niespodziewaną chwilę ciszy.

Wiceprzewodniczący właśnie nabierał potężny haust powietrza, aby zagrzmieć jednym, ale zdecydowanym "Kto?!", gdy drzwi jego gabinetu otwarły się na całą szerokość.

- To on! - krzyknął cienko Maruś, wyciągając palec w stronę wchodzącego, bez świadomości, że właśnie odpowiada na pytanie, którego wiceprzewodniczący jeszcze nie zadał.

Polityk, wiszący dotąd połową swego ciała nad skulonym asystentem, odwrócił się z niesamowitą zwinnością.

- O, czyżby problemy w związku? - z szerokim uśmiechem na twarzy zapytał nowo przybyły. - Może zadzwonić na "Niebieską Linię"? - zapytał z nieszczerą troską w głosie.

Wiceprzewodniczący przypomniał sobie, że przed chwilą posłał sekretarkę po zakupy, więc nie miał kto bronić drzwi jego gabinetu. Poza tym nie mógł skojarzyć, czy zna swojego gościa czy nie. Coś w nim wydawało mu się znajome, ale nie mógł zidentyfikować ani tego czegoś, ani faceta stojącego we wciąż szeroko otwartych drzwiach.

- Dzień dobry, witam, serwus, jestem spokojny nerwus - powiedział gość i zostawiając otwarte drzwi żwawym krokiem zbliżył się do biurka, ominął je i usiadł w fotelu właściciela gabinetu. Wypróbował mebel, pokiwał głową z uznaniem, dopasował ustawienia do siebie i wywindował nogi na biurko. Przyjrzał się z tej pozycji wiceprzewodniczącemu.

- Pan mnie nie kojarzy? - zapytał. I nie czekając na odpowiedź wskazał na barek. - Na odpowiedź chwila, lecz najpierw promila - zrymował kolejny raz.

I wtedy Maruś pisnął ze swojego kąta, psując cały nastrój:

- To jest Tomcio!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz