sobota, 26 lutego 2011

Facet, co kochał

Obejrzałem w końcu "Małą Moskwę". Lepiej późno niż wcale. Z drugiej strony zaraz pojawiło mi się poczucie niesprawiedliwości losu. Gdybyż ta historia trafiła w ręce jakiegoś świetnego reżysera, pewnie film zostałby obsypany Oscarami, Złotymi Globami i innymi światowymi nagrodami. A tak dostał co prawda jakieś tam złote zwierzęta w Polsce, ale coś mi się widzi, że na wyrost. Szkoda też wysiłku pani Svietlany Khodchenkovej (bo tak w napisach umieszczono jej nazwisko, a nie tak, jak niechlujnie piszą po specjalistycznych serwisach filmowych Hodczenkowej, a nawet Chodczenkowej), która podjęła się bardzo trudnego zadania i całkiem nieźle sobie z nim poradziła, lecz - na moje oko - głównie dzięki samej sobie, a nie pracy reżysera.

Jest to kolejny film o triumfie zła. Prawdziwy bohater tej historii, mąż Wiery, wypada blado i trzeba się sporo namęczyć, żeby się zorientować, że tak naprawdę nie powinna to być opowieść o ślicznej Rosjance, która w Legnicy zdradza swego męża pilota z płytkim i prymitywnym Polakiem, który jej się w chamski sposób narzuca, utopiona w beznadziejnie zarysowanych i pokazanych "uwarunkowaniach historycznych", tylko porywająca epopeja o absolutnie wiernej i ponad wszystko miłości męża Wiery, Jury. Ten facet nie tylko kochał tę swoją kobietę absolutnie i mimo wszystko, ale też przeniósł miłość na dziecko człowieka, z którym został zdradzony. Tyle, że twórcy filmu nie poszli tą drogą. Dlatego jest to film o triumfie zła, zamiast o wielkim zwycięstwie miłości.

Szkoda, że film kończy się sceną, którą powinien się rozpoczynać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz