środa, 22 czerwca 2011

W zderzeniu

W zderzeniu z nawarstwionym ludzkim nieszczęściem, z realną ludzką nędzą, nie tylko tą materialną, ale również tą obejmującą wszystkie dziedziny życia człowieka, rodzi się poczucie strasznej bezradności. Bo nie da się w takich sytuacjach szybko pomóc. Nie wystarczy dać, nawet bardzo wiele, w sferze materialnej, bo taki dar ostatecznie trafia w pustkę. Ci ludzie nie są w stanie skorzystać z udzielonej im pomocy.

W takim zderzeniu rodzi się chęć ucieczki. Odwrócenia głowy. Odgrodzenia. A przede wszystkim zrzucenia z siebie odpowiedzialności za tych ludzi. Po iluś tam nieskutecznych wysiłkach, przychodzi myśl: „Nie da się uszczęśliwić na siłę. Niech sobie sami radzą. Niech sami zaczną chcieć”.

W zderzeniu z taką rzeczywistością pojawia się pokusa rozwiązań radykalnych i ogólnych. Porządkowania świata według własnego poczucia sprawiedliwości. Wcielania w życie nie tyle myśli: „Wszyscy ludzie są równi”, ile „Wszyscy mamy takie same żołądki”. A szerzej: „Wszyscy mamy takie same potrzeby i takie samo prawo do ich zaspokojenia”. Mało kto pamięta, że już w czasach apostolskich przy rozdawaniu jałmużny dochodziło w pierwszych gminach chrześcijańskich do awantur.

W zderzeniu z własną niemocą gubi się gdzieś świadomość, że Jezus Chrystus, Boży Syn, nie sprawił nawet na najmniejszym skrawku globu, że znikły podziały na biednych i bogatych, zaradnych i niezaradnych, wielkich spryciarzy i tych mniej bystrych. Nie zrobił czegoś takiego. Powiedział natomiast: „Ubogich zawsze mieć będziecie”.

Co jest ważniejsze dla Kościoła: doprowadzić do sytuacji, w której każdy będzie miał w miarę przyzwoite warunki życia czy doprowadzić jak najwięcej ludzi do Chrystusa? Do zbawienia. Do życia wiecznego w możliwością oglądania Boga twarzą w twarz?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz