Właśnie sfilmowano powieść, pokazującą świat w niezbyt odległej przyszłości. Ziemia jest w niej okropnym miejscem. Zasoby ropy się wyczerpały. Klimat się rozregulował. Na planecie panują głód, bieda i choroby. Większość ludzi ucieka od przytłaczającej rzeczywistości, prowadząc wirtualne życie w pełnej rozmachu utopii online, gdzie można być, kim się chce i spokojnie funkcjonować, grać i zakochiwać się na jednej z tysiąca planet.
Czy faktycznie da się wszystko przenieść do internetu? Z lektury wspomnianej książki wynika, że nie, bo świat rzeczywisty wciąż się dopomina o swoje. I wcale nie chodzi o tak przyziemne problemy, jak umieszczenie ubrań w pralce oraz ich wyjęcie, gdy już są czyste.
Ostatnio obserwuję w jednym z portali społecznościowych próby tworzenia grup ludzi razem, „na żywo” się modlących. Czy w ten sposób powstają modlitewne wspólnoty XXI wieku? Trudno powiedzieć. Na świecie jest coraz więcej ludzi, dla których komunikacja z innymi za pośrednictwem globalnej sieci jest równie oczywista, jak bezpośrednie spotkanie twarzą w twarz. Niektórzy nawet wolą tę formę kontaktu. Uważają, że jest prostsza, wygodniejsza, może nawet bezpieczniejsza...
Przyszło mi na myśl, czy - jeśli trend internetowych nabożeństw się utrzyma - pojawią się próby zorganizowania w sieci nie tylko adoracji Najświętszego Sakramentu, ale również procesji Bożego Ciała. Myślę, że jest to nierealne. Wiara wymaga bezpośredniego zaangażowania całej osoby ludzkiej. Potrzebuje bliskości, bezpośredniości. Klęcząc przed Jezusem obecnym pod postacią Chleba, doświadczamy jednego i drugiego. Idąc w procesji ulicami swojej miejscowości uczestniczymy w unikalnym wydarzeniu w formie, której nie da się zastąpić patrzeniem w ekran.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM