„Co to za sępy?” – zapytał znajomy, wskazując grupę dziennikarzy
czekających niecierpliwie w nie najlepszej pogodzie i podobnej
atmosferze pod drzwiami jednego z ważnych państwowych urzędów. Zrobiło
mi się przykro. Sępy nie budzą pozytywnych skojarzeń. Nie cieszą się
ludzką sympatią. Nie tylko nie są lubiane, ale również ich wysiłek na
rzecz dobra świata spotyka się z niezrozumieniem. Negatywny wizerunek
sępa sięga korzeniami mitologii greckiej, która kazała temu całkiem
pożytecznemu zwierzęciu wyżerać wątrobę nie byle komu, ale dobroczyńcy
ludzkości Prometeuszowi. Jak on mógł, ptak niewdzięczny? Obrzydliwość.
Sępy
zasadniczo żywią się padliną. Stąd przekonanie, że żerują na cudzym
nieszczęściu. A w konsekwencji – niechęć. Nawet przerażanie i groza.
Iluż reżyserów skutecznie sprawdziło, że pokazanie krążących na niebie
sępów wywołuje ciarki u widzów i mocniej wbija ich w fotel. Panuje
przeświadczenie, że jeśli pojawiają się w okolicy sępy, to tragedia jest
nieunikniona. Pozostaje tylko kwestią czasu, i to niezbyt długiego.
Czy
ktoś oprócz ornitologów pochyla się nad rzeczywistą, ze wszech miar
korzystną, misją, jaką sępy pełnią w przyrodzie? Nad tym, że czyszczą i
dbają o higienę, zapobiegając licznym chorobom, nie tylko w klimacie
gorącym, ale również w Europie? Raczej rzadko. Sęp to sęp. Padlinożerca,
by nie powiedzieć ścierwojad. Paskudny - nawet z wyglądu - zwiastun
dramatu. Chociaż, są kraje, w których sępy objęto ochroną i nawet
specjalnie dla nich wykłada się padlinę. Tam patrzą na sępa pod innym
kątem.
Kojarzenie dziennikarzy, w ogóle mediów, z sępami to nic
nowego. Tak się składa, że często opisują i pokazują nieszczęścia,
dramaty, wypadki, katastrofy, tragedie, krzywdy, niepowodzenia, zło w
różnych postaciach. Nie da się ukryć, że czerpią z tego profity.
Oczywiście, pokazują też dobro, ale już dawno odkryto, że efekty
„sępienia” spotykają się ze znacznie większym zainteresowaniem odbiorców
niż pogodne opowieści o ludziach, którzy wiodą bogobojne i uczciwe
życie, cieszą się powodzeniem i sukcesami, a nieszczęścia omijają ich
szerokim łukiem.
Myślę, że problem w tym, w jaki sposób i po co
pokazuje się czyjeś nieszczęście. Znam ludzi zatrudnionych w mediach,
którzy robią to z poczuciem głębokiej wewnętrznej satysfakcji, bo
patrzenie na czyjąś krzywdę, ból, epatowanie złem, sprawia im
przyjemność i staje się sposobem dowartościowania samego siebie. Znam
jednak i takich, którzy opowiadają o złu nie po to, aby dobijać
człowieka i napawać się jego upadkiem, lecz aby pomóc, przestrzec,
współczuć.
Ktoś powiedział „Sęp sępowi nierówny”. No właśnie.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
czwartek, 25 lutego 2016
czwartek, 18 lutego 2016
Świat według seriali
W powieści „Świat według Garpa” można znaleźć taki fragment:
„Słuchaj, ta książka jest cholernie dobrze napisana - powiedział Wolf -
ale mimo wszystko to jest jednak serial; aż zanadto "jednak".
Garp westchnął.
- Życie - powiedział - też jest często zanadto jednak”.
Pomijając głęboką refleksję o życiu, zawartą w tej krótkiej wymianie zdań, warto przy jej okazji zastanowić się nad pytaniem: Czy można sobie jeszcze wyobrazić świat bez seriali? Czy taki świat w ogóle jest możliwy?
Podobno najdłuższy z zakończonych już seriali liczył 15762 odcinki i był emitowany w mediach przez 57 lat. Wygląda na to, że do pobicia tego rekordu daleko jest wszystkim z wciąż kontynuowanych tasiemców.
Istnieje pewien rodzaj seriali, którym fascynuje się jeden z moich znajomych. Nie odpuści żadnego odcinka. Niecierpliwie czeka na każdy kolejny epizod, jakby miała się w nim wydarzyć jakaś przełomowa scena. Problem w tym, że podstawową zasadą tego rodzaju produkcji jest powtarzanie w każdym odcinku pewnego schematu, realizacja szablonu. Z góry wiadomo, jak się tym razem skończy przebieg wydarzeń. Zaskoczenia nie będzie. Główni bohaterowie powtórzą nawet pewne kwestie, które już wielokrotnie wypowiadali.
Zapytałem znajomego, dlaczego z takim zaangażowaniem i poświęceniem ogląda te seriale. „Toż to nuda i sztanca, odcinki niczym się nie różnią” – uzasadniłem swoje zdumienie. „Co w tym znajduje człowiek tak inteligentny i ciekaw życia, jak ty?”. Obejrzał mnie od stóp do głów z wyraźnym zatroskaniem i odrzekł: „Nie rozumiesz tego? Właśnie to jest intrygujące, jak twórcy serialu tym razem wypełnią gotowe ramki. To wielka sztuka znajdywać wciąż nowe sposoby na opowiedzenie tej samej, prostej historyjki. Z drugiej strony, schematyzm seriali daje pewne poczucie bezpieczeństwa, niezmienności, ustalonego rytmu i sprawdzonych wartości”. W tym momencie mnie olśniło. „Czy z tego samego powodu namiętnie oglądasz programy publicystyczne?” – zapytałem z miną odkrywcy. Tym razem obrzucił mnie spojrzeniem, w którym zauważyłem cień uznania. „Oczywiście. Przecież z góry wiem, jakie stanowisko zajmie każdy z uczestników. Ale lubię patrzeć, jak się wysilają, aby czymś mnie, jako odbiorcę, zaskoczyć. Aby tę swoją narrację, z góry ustaloną, jakoś uatrakcyjnić. Czuję się wtedy dowartościowany” - wyznał. „Nie nudzi cię to?”. „Ależ skąd! Daje mi przekonanie, że ogarniam rzeczywistość”.
Bohaterka jednej z książek Stephena Kinga tak relacjonuje swoje samopoczucie: „Czułam się, jakbym znów zaczęła oglądać serial, którego przez jakiś czas nie oglądałam. Nawet jeśli masz kilka lat przerwy, natychmiast rozpoznajesz ludzi i ich problemy, ponieważ ludzie i ich problemy prawie nigdy się nie zmieniają. Wrócić do takiego filmu, to jak zdjąć buty i włożyć wygodne, rozdeptane kapcie”.
Wygląda na to, że nie tylko w kwestii seriali głównie chodzi o te wygodne kapcie.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Garp westchnął.
- Życie - powiedział - też jest często zanadto jednak”.
Pomijając głęboką refleksję o życiu, zawartą w tej krótkiej wymianie zdań, warto przy jej okazji zastanowić się nad pytaniem: Czy można sobie jeszcze wyobrazić świat bez seriali? Czy taki świat w ogóle jest możliwy?
Podobno najdłuższy z zakończonych już seriali liczył 15762 odcinki i był emitowany w mediach przez 57 lat. Wygląda na to, że do pobicia tego rekordu daleko jest wszystkim z wciąż kontynuowanych tasiemców.
Istnieje pewien rodzaj seriali, którym fascynuje się jeden z moich znajomych. Nie odpuści żadnego odcinka. Niecierpliwie czeka na każdy kolejny epizod, jakby miała się w nim wydarzyć jakaś przełomowa scena. Problem w tym, że podstawową zasadą tego rodzaju produkcji jest powtarzanie w każdym odcinku pewnego schematu, realizacja szablonu. Z góry wiadomo, jak się tym razem skończy przebieg wydarzeń. Zaskoczenia nie będzie. Główni bohaterowie powtórzą nawet pewne kwestie, które już wielokrotnie wypowiadali.
Zapytałem znajomego, dlaczego z takim zaangażowaniem i poświęceniem ogląda te seriale. „Toż to nuda i sztanca, odcinki niczym się nie różnią” – uzasadniłem swoje zdumienie. „Co w tym znajduje człowiek tak inteligentny i ciekaw życia, jak ty?”. Obejrzał mnie od stóp do głów z wyraźnym zatroskaniem i odrzekł: „Nie rozumiesz tego? Właśnie to jest intrygujące, jak twórcy serialu tym razem wypełnią gotowe ramki. To wielka sztuka znajdywać wciąż nowe sposoby na opowiedzenie tej samej, prostej historyjki. Z drugiej strony, schematyzm seriali daje pewne poczucie bezpieczeństwa, niezmienności, ustalonego rytmu i sprawdzonych wartości”. W tym momencie mnie olśniło. „Czy z tego samego powodu namiętnie oglądasz programy publicystyczne?” – zapytałem z miną odkrywcy. Tym razem obrzucił mnie spojrzeniem, w którym zauważyłem cień uznania. „Oczywiście. Przecież z góry wiem, jakie stanowisko zajmie każdy z uczestników. Ale lubię patrzeć, jak się wysilają, aby czymś mnie, jako odbiorcę, zaskoczyć. Aby tę swoją narrację, z góry ustaloną, jakoś uatrakcyjnić. Czuję się wtedy dowartościowany” - wyznał. „Nie nudzi cię to?”. „Ależ skąd! Daje mi przekonanie, że ogarniam rzeczywistość”.
Bohaterka jednej z książek Stephena Kinga tak relacjonuje swoje samopoczucie: „Czułam się, jakbym znów zaczęła oglądać serial, którego przez jakiś czas nie oglądałam. Nawet jeśli masz kilka lat przerwy, natychmiast rozpoznajesz ludzi i ich problemy, ponieważ ludzie i ich problemy prawie nigdy się nie zmieniają. Wrócić do takiego filmu, to jak zdjąć buty i włożyć wygodne, rozdeptane kapcie”.
Wygląda na to, że nie tylko w kwestii seriali głównie chodzi o te wygodne kapcie.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
czwartek, 11 lutego 2016
Kto niszczy ciekawość?
Jak zapowiedział, tak zrobił. Jeden z moich znajomych zabrał się za
porządki wśród swoich znajomych na fejsbuku. Miał ich sporo, więc
postanowił odchudzić grono. Musiał więc przyjąć jakieś kryteria, kogo
zostawić, a kogo usunąć. Szybko zorientowałem się, że oczyścił listę
przede wszystkim z tych, z którymi wiódł ostatnio gorące spory w
najrozmaitszych kwestiach. „Co robisz?” – zaniepokoiłem się. „Jeśli
pozbędziesz się wszystkich, którzy myślą inaczej niż ty i w inny sposób
postrzegają świat, będziesz się dusił we własnym sosie. To nie jest
twórcze” – przestrzegłem go, szczerze zatroskany. „Nie interesuje mnie,
jak inni patrzą na rzeczywistość. Mam dość jałowych sporów. I uważaj, bo
ciebie też wywalę” – odpowiedział chłodno, jak na luty przystało, nie
kamuflując wcale groźby pod moim adresem.
Lekko zmrożony takim obrotem sprawy przypomniałem sobie niedawną rozmowę z kilkoma znaczącymi w mediach ludźmi. Takimi, których czasem nazywa się „twórcami mediów”, ponieważ to oni w dużej mierze decydują, co odbiorca, widz, słuchacz, telewidz, internauta, otrzymuje.
Rozmowa dotyczyła ciekawości. Uczestnicy dyskusji, chociaż wywodzili się z różnych kręgów, byli zadziwiająco zgodni w opinii, że współczesny odbiorca przestał być ciekawy. „Zupełnie?” – dopytywałem. „Ogół ludzi zdradza nienasyconą ciekawość wszystkiego, z wyjątkiem tego, co warte jest poznania” - zasłonił się cytatem podebranym irlandzkiemu dziewiętnastowiecznemu poecie jeden z dysponentów mediów. „To znaczy?” – drążyłem. „Nie chcą wiedzieć, jak inni widzą świat. Dlatego sięgają tylko do tych mediów, które pokazują rzeczywistość w taki sposób, w jaki oni ją postrzegają” – pospieszył mu w sukurs przedstawiciel dużego czasopisma. „Taką postawę świetnie widać w telewizyjnych programach publicystycznych. Zauważył ksiądz, że ich uczestnicy ostentacyjnie się wzajemnie nie słuchają? Gdy mówi ktoś inny, nie patrzą na niego, tylko najczęściej wpatrują się intensywnie w jakiś element scenografii” – podzielił się obserwacją radiowiec.
Niestety, zabrakło czasu, żeby zapytać, skąd, ich zdaniem, ten brak ciekawości cudzego spojrzenia i czyichś poglądów się bierze. Chociaż mam pewne przypuszczenia, co by odrzekli. Kilka lat temu jeden ze znanych dziennikarzy ogłosił teorię, według której dziś największą słabością mediów jest odbiorca. „Na rynku nie można abstrahować od tego, czego chce widz” – wyjaśnił twardo, odrzucając sugestię, że to media „wychowują” sobie odbiorców.
Ktoś jednak tę ciekawość cudzego spojrzenia na świat w ludziach zabija. Tylko kto? Jakieś sugestie?
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Lekko zmrożony takim obrotem sprawy przypomniałem sobie niedawną rozmowę z kilkoma znaczącymi w mediach ludźmi. Takimi, których czasem nazywa się „twórcami mediów”, ponieważ to oni w dużej mierze decydują, co odbiorca, widz, słuchacz, telewidz, internauta, otrzymuje.
Rozmowa dotyczyła ciekawości. Uczestnicy dyskusji, chociaż wywodzili się z różnych kręgów, byli zadziwiająco zgodni w opinii, że współczesny odbiorca przestał być ciekawy. „Zupełnie?” – dopytywałem. „Ogół ludzi zdradza nienasyconą ciekawość wszystkiego, z wyjątkiem tego, co warte jest poznania” - zasłonił się cytatem podebranym irlandzkiemu dziewiętnastowiecznemu poecie jeden z dysponentów mediów. „To znaczy?” – drążyłem. „Nie chcą wiedzieć, jak inni widzą świat. Dlatego sięgają tylko do tych mediów, które pokazują rzeczywistość w taki sposób, w jaki oni ją postrzegają” – pospieszył mu w sukurs przedstawiciel dużego czasopisma. „Taką postawę świetnie widać w telewizyjnych programach publicystycznych. Zauważył ksiądz, że ich uczestnicy ostentacyjnie się wzajemnie nie słuchają? Gdy mówi ktoś inny, nie patrzą na niego, tylko najczęściej wpatrują się intensywnie w jakiś element scenografii” – podzielił się obserwacją radiowiec.
Niestety, zabrakło czasu, żeby zapytać, skąd, ich zdaniem, ten brak ciekawości cudzego spojrzenia i czyichś poglądów się bierze. Chociaż mam pewne przypuszczenia, co by odrzekli. Kilka lat temu jeden ze znanych dziennikarzy ogłosił teorię, według której dziś największą słabością mediów jest odbiorca. „Na rynku nie można abstrahować od tego, czego chce widz” – wyjaśnił twardo, odrzucając sugestię, że to media „wychowują” sobie odbiorców.
Ktoś jednak tę ciekawość cudzego spojrzenia na świat w ludziach zabija. Tylko kto? Jakieś sugestie?
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
czwartek, 4 lutego 2016
Oszalało miasto całe
Kto jest najważniejszy na obrazie niderlandzkiego malarza Pietera
Bruegla zatytułowanym „Walka karnawału z postem”? Czy opasły
reprezentant karnawału, siedzący okrakiem na wielkiej beczce i uzbrojony
w rożen z nadzianą głową prosięcia, kaczką i kiełbasą? A może jego
adwersarz, wychudzony asceta na lichym krześle, za cały oręż mający
piekarską łopatę, na której widnieją dwa smutne śledzie? Może oni
obydwaj? Wszak artysta umieścił ich na pierwszym planie, ustawiając
niewątpliwie do pojedynku, niczym rycerzy z kopiami walczących w
turnieju ku uciesze widzów.
Otóż nie. Wbrew temu, co najpierw rzuca się w oczy, a nawet wbrew tytułowi dzieła, to nie starcie przedstawicieli postu i karnawału znajduje się w centrum przekazu, jaki skierował malarz do widzów. W samym środku obrazu, w najjaśniejszym jego punkcie, znajduje się błazen. W biały dzień maszeruje on przez rynek z płonącą pochodnią w ręce, prowadząc dwóje ludzi, którzy ani nie biorą udziału w karnawałowej hulance, ani nie oddają się postnym umartwieniom. Kim są wędrowcy, idący krok w krok za błaznem? Wiele profesjonalnych interpretacji dzieła podpowiada, że symbolizują oni tych, którzy właśnie na obraz spoglądają. Widzów. Odbiorców.
Jacek Kaczmarski w piosence „Wojna postu z karnawałem”, która została zainspirowana opisanym przed chwilą obrazem wielkiego niderlandzkiego artysty, umieścił refren, pośrednio uzasadniający, dlaczego to błazen jest najistotniejszy w dziele Breugla.
„Oszalało miasto całe,
Nie wie starzec ni wyrostek
Czy to post jest karnawałem,
Czy karnawał - postem!”
Zagubienie. Nadmiar bodźców, informacji, treści, wiadomości, zachęt. Jedni wzywają do nieograniczonej konsumpcji. Drudzy krzyczą przerażeni, że tylko rózgi, kołatki i woda święcona mają sens na tym łez padole. Jedni bawią, drudzy straszą. Każdy ciągnie w swoją stronę. Przekonuje, że racja jest po jego stronie. Toczą się widowiskowe pojedynki. Ktoś kogoś zmasakrował. Ktoś inny kogoś zaorał. Jeszcze inny zmiażdżył swoich przeciwników. A może nawet rozsmarował. Rynek przestał być agorą, miejscem dialogu, rozmowy. Stał się polem walki. Wydawałoby się ostatecznego zmagania. Albo wygra post, albo triumf odniesie karnawał. I już zawsze będzie post. Albo zawsze będzie karnawał.
A błazen? Błazen i ci nieliczni, którzy podążają za nim, idzie środkiem. I jak niegdyś Diogenes, w jasny dzień niesie zapaloną pochodnię. Interpretatorzy dzieła Breugla nie mają wątpliwości, że błazen nie tylko oprowadza, ale też objaśnia, co się wokół dzieje. Nie opowiada się po żadnej stronie. Nie jest zwolennikiem karnawału ani stronnikiem postu.
Czyż nie takie, jak ten Breuglowski błazen, powinny być dzisiaj mass media? Środki społecznej komunikacji? Prowadzić, opowiadać, wyjaśniać, szukając człowieka, bez opowiadania się za wiecznym karnawałem lub nieustannym postem?
To taki błazeński felieton z okazji „tłustego czwartku”. Smacznego pączka.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Otóż nie. Wbrew temu, co najpierw rzuca się w oczy, a nawet wbrew tytułowi dzieła, to nie starcie przedstawicieli postu i karnawału znajduje się w centrum przekazu, jaki skierował malarz do widzów. W samym środku obrazu, w najjaśniejszym jego punkcie, znajduje się błazen. W biały dzień maszeruje on przez rynek z płonącą pochodnią w ręce, prowadząc dwóje ludzi, którzy ani nie biorą udziału w karnawałowej hulance, ani nie oddają się postnym umartwieniom. Kim są wędrowcy, idący krok w krok za błaznem? Wiele profesjonalnych interpretacji dzieła podpowiada, że symbolizują oni tych, którzy właśnie na obraz spoglądają. Widzów. Odbiorców.
Jacek Kaczmarski w piosence „Wojna postu z karnawałem”, która została zainspirowana opisanym przed chwilą obrazem wielkiego niderlandzkiego artysty, umieścił refren, pośrednio uzasadniający, dlaczego to błazen jest najistotniejszy w dziele Breugla.
„Oszalało miasto całe,
Nie wie starzec ni wyrostek
Czy to post jest karnawałem,
Czy karnawał - postem!”
Zagubienie. Nadmiar bodźców, informacji, treści, wiadomości, zachęt. Jedni wzywają do nieograniczonej konsumpcji. Drudzy krzyczą przerażeni, że tylko rózgi, kołatki i woda święcona mają sens na tym łez padole. Jedni bawią, drudzy straszą. Każdy ciągnie w swoją stronę. Przekonuje, że racja jest po jego stronie. Toczą się widowiskowe pojedynki. Ktoś kogoś zmasakrował. Ktoś inny kogoś zaorał. Jeszcze inny zmiażdżył swoich przeciwników. A może nawet rozsmarował. Rynek przestał być agorą, miejscem dialogu, rozmowy. Stał się polem walki. Wydawałoby się ostatecznego zmagania. Albo wygra post, albo triumf odniesie karnawał. I już zawsze będzie post. Albo zawsze będzie karnawał.
A błazen? Błazen i ci nieliczni, którzy podążają za nim, idzie środkiem. I jak niegdyś Diogenes, w jasny dzień niesie zapaloną pochodnię. Interpretatorzy dzieła Breugla nie mają wątpliwości, że błazen nie tylko oprowadza, ale też objaśnia, co się wokół dzieje. Nie opowiada się po żadnej stronie. Nie jest zwolennikiem karnawału ani stronnikiem postu.
Czyż nie takie, jak ten Breuglowski błazen, powinny być dzisiaj mass media? Środki społecznej komunikacji? Prowadzić, opowiadać, wyjaśniać, szukając człowieka, bez opowiadania się za wiecznym karnawałem lub nieustannym postem?
To taki błazeński felieton z okazji „tłustego czwartku”. Smacznego pączka.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Subskrybuj:
Posty (Atom)