czwartek, 27 lutego 2014

Odpowiedni czas

Siedzieliśmy w niewielkim gronie już od pewnego czasu. W kącie cicho pomrukiwał telewizor, migając w przestrzeń pstrokacizną obrazów. Po omówieniu wszystkich aktualnych tematów, które przy bardziej szczegółowej analizie okazały się zdumiewająco nieistotne, mozolne poszukiwanie nowego przedmiotu rozmowy przerywaliśmy długimi chwilami milczenia. Czuliśmy jak czas nabiera ciężaru i byliśmy przygotowani, aby się z nim zmierzyć.

Chociaż nie wszyscy. Najmłodszy z nas z narastającą częstotliwością spoglądał na zegarek. Wykonywał przy tym szybki, ukradkowy ruch ręką, który nawet najspokojniejszego człowieka doprowadziłby do irytacji.

„Wprowadzasz atmosferę nerwowości” – napomniał w końcu najmłodszego zażywny mężczyzna w średnim wieku, który miał u wszystkich poważanie nie z racji liczby przeżytych lat, ale całościowej postawy i długiej listy osiągnięć, którą mógł się pochwalić.

Najmłodszy zarumienił się, dotknięty naganą. „Ileż można czekać?” – wybuchnął i znów sprawdził, która godzina.

Okazało się, że od razu znalazł sojuszniczkę w osobie studentki, niewiele starszej od niego. „On ma rację. To czekanie może zabić” – powiedziała matowym głosem i wyjęła z torebki telefon komórkowy. „Dowiem się, jak długo jeszcze” – wyjaśniła, chociaż nikt nie pytał.

„Daj spokój. Nie możemy pokazywać, jak bardzo nam zależy” – zabronił jej mężczyzna w średnim wieku i łyknął kawy z filiżanki. „W życiu trzeba umieć czekać” – stwierdził, ale nie zabrzmiało to jak pouczenie. „Samo czekanie jest nadzieją” – dodał nagle, a ja uświadomiłem sobie, że znam te słowa. To Anna Kamieńska. Znałem nawet dalszy ciąg: „Czekam, a więc mam nadzieję. Gorzki smak nadziei”.

Dziewczyna z namysłem schowała telefon.

Nie odzywałem się, choć przedłużające się oczekiwanie denerwowało mnie tak bardzo, że miałem ochotę stukać palcami w blat stołu w rytm zasłyszanej rano melodii. Albo wstać i zacząć wytrwałą wędrówkę tam i z powrotem na dystansie trzech metrów.

Mężczyzna w średnim wieku popatrzył na nas uważnie, jakby chciał zajrzeć w każde serce i przejrzeć myśli w każdej głowie. „Bardzo lubię Goethego” – wyznał nagle. „To mądry człowiek był. Znał życie. Od dawna kieruję się w tym, co robię, dwiema jego myślami. Jedna brzmi: Kto ma słuszność i cierpliwość, dla tego przyjdzie też odpowiedni czas. A druga jest następująca: Nie tylko sztuka i wiedza, ale także cierpliwość musi być częścią dzieła”.

„Nic dziwnego, że masz na koncie tyle sukcesów” – pomyślałem. Ale na głos tego nie powiedziałem. Nie chciałem wyjść na lizusa. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie radia eM

czwartek, 20 lutego 2014

Ufność ma niewielką trwałość?

Czy nie jest tak, że gdy człowiek znajdzie się w trudnej sytuacji, kiedy potrzebuje pomocy kogoś innego, łatwiej zdobywa się na zaufanie? Ze zdecydowanie mniejszymi oporami przyjmuje ryzykowną propozycję od kogoś, kogo widzi pierwszy raz w życiu. Jednak ta ufność ma niewielką trwałość. Przypomina bardziej impuls, zanikający szybko jak kropla wody na rozpalonej blasze, niż stałą postawę, mogącą stanowić fundament, na którym można cokolwiek zbudować. Po chwilowym pozbawionym zahamowań oddaniu swego losu w cudze ręce, człowiek powraca do myślenia opartego na poczuciu zagrożenia. Miejsce zaufania znów zajmują strach, lęk, obawa, ukrywające się pod maską ostrożności i roztropności.

Czy zawsze tak jest? Trudno powiedzieć. Na pewno tak właśnie było między kobietą i mężczyzną, którzy przypadkiem spotkali się w nocnym tramwaju. Mając perspektywę długiego oczekiwania na przystanku, w mroku i chłodzie, kobieta przyjęła propozycję całkiem obcego mężczyzny, który zaproponował jej odwiezienie samochodem do domu. Jednak gdy znalazła się tuż obok niego w pojeździe, gdy poczuła swoją bezbronność wobec człowieka za kierownicą, swoją zależność od niego, zaufanie gdzieś się ulotniło. Coraz bardziej narastało pragnienie ucieczki. A on to zauważył.

„Boi się pani?” – zapytał niespodziewanie mężczyzna, gdy już byli na asfaltowej jezdni. A ona nie zdobyła się na odpowiedź. Nawet na ruch głową. To go jeszcze bardziej poirytowało. Im bardziej on był rozdrażniony, tym bardziej ona mu nie ufała i coraz większy był jej strach.

Jechali w chwilę w pełnym napięcia milczeniu, jakby czekali na wybuch, którego nie dało się uniknąć. Który był tylko kwestią czasu, a wraz z nim całkowite zniszczenie wszelkich relacji między nimi. Mężczyzna zdawał sobie sprawę, że nie tylko jego słowa, gesty, ale również każde spojrzenie, którym obdarzał kobietę, po prostu jego bliskość, stawały się dla niej udręką.

Wpatrując się w mrok dostrzegł obdrapaną wiatę przystanku autobusowego. Gwałtownym ruchem zjechał do niewielkiej zatoczki i zatrzymał auto. Nie patrzył na swoją pasażerkę, ale wiedział, że ona spojrzała na niego z mieszaniną strachu i zdziwienia. Na połamanej ławce wewnątrz wiaty siedziały dwie kobiety, starsza i młodsza. Kierowca przyglądał się im uważnie w oblepiającym wszystko dokoła niczym mgła różowawym świetle latarni. Czekał, ale kobieta wciąż się nie odzywała.

„Proszę” – powiedział wreszcie, wyraźnie wyprowadzony z równowagi. „Może pani wysiąść, jeżeli mi pani nie ufa”.

Dopiero teraz skierował wzrok na kobietę. Patrzył. Obserwował, jak ona kolejny raz podejmuje decyzję. Pomyślał o swojej żonie i dorastającej córce.

Milczeli teraz oboje, a ciszę w samochodzie zakłócał jedynie szum silnika i ich przyspieszone oddechy. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie radia eM

czwartek, 13 lutego 2014

Strach sterowany

Szirin Ebadi, Iranka, laureatka Pokojowej Nagrody Nobla, obrończyni praw człowieka, napisała: „...największym dla mnie zagrożeniem jest mój własny strach. To właśnie nasz strach, (...), daje siłę naszym przeciwnikom”.

Strach jest dla człowieka poważnym problemem. Nie bez powodu Winston Churchill twierdził, że strach jest jedyną rzeczą, której powinniśmy się bać.

Myślę, że jego słowa nabierają szczególnego znaczenia w sytuacjach, gdy naszym strachem zaczynają się zajmować inni. Gdy dla swoich korzyści usiłują w setkach, tysiącach, milionach ludzi strach wywołać. Gdy go podsycają, pielęgnują jak zatrutą roślinę, manipulują nim. Gdy świadomie tworzą atmosferę zagrożenia, gdy straszą Bogu ducha winnych ludzi. Gdy aura przerażenia i braku bezpieczeństwa budowana jest ze strzępków słów, wyrwanych z kontekstu zdań, plotek, domniemań, fragmencików wypowiedzi i wspomnień, emocjonalnych obrazków, krzyków i niedopowiedzeń, a także niezrozumiałych i dla wielu co najmniej niejednoznacznych działań wielu agend i instytucji państwa, ogromnej aktywności polityków i jednotorowej, bezrefleksyjnej działalności mediów.

Teoretycznie nic w tym dziwnego. „Umiejętnie wywołany i sterowany strach przed prawdziwym bądź nieprawdziwym zagrożeniem ma silny walor integrujący grupę w obliczu wspólnego wroga, wspólnego problemu. Wyborcy kierowani tą emocją mogą okazać się bardziej zdyscyplinowani w swych zachowaniach wyborczych, bardziej zmotywowani do działania, a także podatni na podsuwane im jednoznaczne rozwiązania. Wzbudzając wśród słuchaczy poczucie zagrożenia, polityk tworzy jednocześnie pozytywny wizerunek własnej osoby jako męża opatrznościowego z gotową receptą na wszelkie bolączki” – napisała Kamila Miłkowska-Samul ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w artykule „Emocje a skandal polityczny. O sposobach wykorzystania emocji w dyskursie politycznym”.

Nie trzeba zresztą sięgać do opracowań naukowych. Nawet w Wikipedii w haśle o syndromie oblężonej twierdzy, polegającym na wzbudzaniu poczucia zagrożenia ze strony mniej lub bardziej wyimaginowanego wroga, można wyczytać, że grupa społeczna przejawiająca wysoki poziom poczucia zagrożenia o wiele chętniej rezygnuje z indywidualizmu dążąc do homogeniczności i oddaje władzę nad sobą osobom, które deklarują grupie zapewnienie bezpieczeństwa. „Syndrom oblężonej twierdzy jest często wykorzystywany przez polityków, którzy wzbudzają poczucie zagrożenia elektoratu, a następnie oferują ratunek z wyimaginowanej opresji. Elektorat, aby zredukować nieprzyjemne poczucie zagrożenia odda głos na polityka. W tym sensie posługiwanie się syndromem oblężonej twierdzy jest psychomanipulacją” – czytamy w źródle wiedzy, którzy dzisiaj nie tylko uczniom zastąpiło sięganie na półkę po opasły tom encyklopedii.

Można budować sukces polityczny i medialny na masowym sianiu strachu. Ale do czasu. Do momentu, gdy pojawią się odważni. Bo odwaga to panowanie nad strachem, a nie jego brak (Mark Twain). stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie radia eM

czwartek, 6 lutego 2014

Marże są o wiele bardziej atrakcyjne

Chętnie bym się dowiedział, ilu widzów, którzy obejrzeli „Wilka z Wall Street”, zdaje sobie sprawę, że Jordan Belfordt, o którym film opowiada, nie tylko zjawił się z seksowną narzeczoną na premierze najnowszego dzieła Martina Scorsese. On się pojawia na ekranie. I to w końcowej scenie, która według wielu lepszych ode mnie znawców kina, jest kluczowa dla zrozumienia wymowy całego, trzygodzinnego widowiska. Nie będę jej streszczał, ale myślę, że warto o tym istotnym szczególe poinformować zarówno tych, którzy już film widzieli, jak i tych, którzy dopiero się na niego wybierają.

Belfort jest o trzy lata młodszy ode mnie. Jak się dowiedziałem ze strony „Forbesa”, zarabia dziś między innymi na książkach, w których opisuje swój sukces, upadek i powrót do świata biznesu. Podczas rozgrywek Australian Open siedział na trybunach obok miliardera Jamesa Packera. „Jordan Belfort po wyjściu z więzienia radzi sobie nieźle. Ze szkoleń biznesowych uczynił istotne źródło dochodów” – wyczytałem w podpisie do jednego ze zdjęć, wziętego zresztą z Facebooka. Podobno szkolenia prowadzone przez niego przyciągają tysiące głodnych sukcesu ludzi. Nie tylko w Ameryce. Na fotografiach dostępnych w Internecie bohater filmu jest uśmiechnięty i wygląda na człowieka sukcesu. Człowieka zadowolonego z życia. I z siebie. Jak jest naprawdę – nie wiem. Czy budzą go po nocach koszmarne sny, pełne wyrzutów sumienia? Pojęcia nie mam. Choć tego też chętnie bym się dowiedział.

W najnowszym filmie Martina Scorsese jest scena pokazująca, jak istotny okazał się dla granego przez Leonardo DiCaprio Jordana Belforta artykuł na temat jego firmy i niego samego, który ukazał się w poważnym, prestiżowym piśmie. 14 października 1991 roku Roula Khalaf, dziś dziennikarka „Financial Timesa”, opublikowała w „Forbesie” artykuł zatytułowany „Steki, akcje, opcje - co za różnica?”. Napisała w nim, że Belfort przypomina „pokręconego Robin Hooda, który zabiera bogatym, a daje sobie oraz swojej wesołej kompanii maklerów”. Stwierdziła też, że z perspektywy sprzedawcy nie ma różnicy między handlem mięsem a akcjami. To nawiązanie do faktu, że Belfort, zanim został brokerem, próbował między innymi sił w branży mięsnej. „Specjalizuje się we wciskaniu ryzykownych akcji łatwowiernym inwestorom. I, choć towar ten psuje się tak samo jak mięso i ryby, marże są o wiele bardziej atrakcyjne” – pisała w swoim artykule Roula Khalaf, charakteryzując firmę Belforta. Firmę zdemoralizowanych sprzedawców, którzy nie mają żadnych zahamowań, by maksymalizować swój zysk, robiąc krzywdę innym.

Po obejrzeniu „Wilka z Wall Street” z jednego mam cichą satysfakcję. Ucząc skutecznej techniki sprzedaży filmowy Belfort pokazuje trick, jak wcisnąć komuś bezwartościowy długopis. Mnie by go nie wtrynił. Dlaczego? Bo zawsze mam przy sobie coś do pisania. Nie muszę w pośpiechu kupować za duże pieniądze byle jakiego długopisu, żeby, nawet niespodziewanie poproszony, zapisać komuś numer telefonu albo adres mailowy. stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie radia eM