Pamiętam sprzed lat dyskusję w dziennikarskim gronie na temat
upraszczania języka w mediach. Padało wiele argumentów za tym, żeby
pisząc teksty, używać pojęć zrozumiałych dla tak zwanego ogółu. „Ależ to
oznacza, że będziemy używać mniej niż trzystu słów!” – obruszył się
przedstawiciel średniego pokolenia, który znany był z tego, że woli
przeczytać książkę niż obejrzeć jej filmową adaptację. „No i właśnie o
to chodzi” – powiedział redaktor odpowiedzialny za zawartość jednej z
gazet. „Dziś prawdziwy profesjonalizm polega na tym, aby za pomocą tych
niewielu słów, które rozumieją nasi odbiorcy, wyrazić całą treść, jaką
mamy do przekazania” – stwierdził autorytatywnie, zapominając, że
prowadzimy towarzyską rozmowę w przypadkowym gronie, a nie jesteśmy u
niego w gabinecie na kolegium redakcyjnym. „Świetnie. To oznacza, że
najpierw do tych trzystu słów musimy sprowadzić nasze myślenie” –
skwitował wspomniany miłośnik książek, który – jak się niedawno
dowiedziałem – porzucił zawód dziennikarza i zajął się wytwarzaniem
pewnych przydatnych w gospodarstwie domowym detali.
Całą
ta dyskusja wydostała się na powierzchnię pamięci podczas rozmowy z
jednym bardzo dobrze ułożonym gimnazjalistą. Okazał się całkowitym
zaprzeczeniem tego, co popularnie określa się dziś obrzydliwym i
poniżającym słowem „gimbaza”. Słowem, którego – podobnie jak wielu
innych, modnych dziś epitetów i etykiet, mających zastąpić oparty na
jakiejkolwiek refleksji opis świata i człowieka – nie znoszę.
Wspomniany
chłopak nie był człowiekiem o mentalności gimnazjalisty w potocznym
dziś rozumieniu tego pojęcia. Nie był osobnikiem nieskomplikowanym,
ślepo podążającym za modą i popkulturą. Bardzo szybko wyszło na jaw, że
choć z matematyką ma poważne problemy, to jednak czyta książki, zamiast
ich streszczeń. Jego zasób leksykalny zdecydowanie i szeroko wykraczał
poza, tak ulubione przez niektórych speców od docierania do masowego
odbiorcy, trzysta słów. I to w kilku językach.
Zapytany
niezobowiązująco o to, co zamierza robić po ukończeniu gimnazjum,
przedstawił mi przemyślany plan dalszego życia. Przeanalizował również
swoją aktualną sytuację, wypunktował możliwości, jakimi dysponuje,
omówił szanse, przed jakimi stoi, doprecyzował marzenia i oczekiwania.
Słuchałem z zapartym tchem i szeroko otwartymi oczami. I z narastającym
smutkiem.
Dlaczego ze smutkiem? Ponieważ cała bardzo
sensowna koncepcja życia, cały projekt, który mi przedstawił, oparty był
na fundamentalnym założeniu. Aby go zrealizować, nastolatek postanowił
wyjechać jak najprędzej za granicę. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie Radia eM
czwartek, 30 stycznia 2014
czwartek, 23 stycznia 2014
Nigdy nie chciej wiedzieć więcej
Był taki przejęty i rozemocjonowany, że aż krew napłynęła mu do uszu,
które w bladym świetle przedzierającego się przez chmury słońca z
daleka wyróżniały się czerwienią. Zapewne były nie tylko czerwone, ale
też gorące. Co najmniej tak gorące, jak zapał, z jakim tłumaczył mi
nieograniczone możliwości współczesnej nauki. „Nie ma żadnych granic dla
ludzkiego umysłu. Żadnych. Odkryjemy wszystkie tajemnice. Rozgryziemy
wszystkie zagadki. Będziemy wiedzieć wszystko” – zapewniał mnie,
wykonując zamaszyste ruchy długimi rękami. Jego młoda twarz nabrała
takiego wyrazu, jakby właśnie zaglądał w niedostępną dla innych
przyszłość. Zsunięte na szyję słuchawki wyglądały jak dziwaczny
kołnierz.
„Nigdy nie chciej wiedzieć więcej, niż wiedzieć jest ci dane” – zacytowałem mu jedną z piosenek rapera Greena, bo wiedziałem, że słucha hip hopu. Spojrzał na mnie zaskoczony. „Ksiądz słucha takich rzeczy?” – bardziej skomentował niż zapytał i zaraz dodał: „Ale skąd wiadomo, ile jest mi dane?”. Znów wpadł w coś w rodzaju transu, dowodząc, że stawianie ograniczeń ludzkiemu dążeniu do wiedzy jest działaniem szkodliwym i niszczącym cywilizację. Nie omieszkał przy okazji wytknąć Kościołowi, że niejednokrotnie w dziejach usiłował rzucać kłody pod nogi wielkim umysłom, które otwierały kolejne drzwi nauki.
„Najpierw trzeba nauczyć się korzystania z informacji, a następnie używania jej z umiarem” – przerwałem mu nagle w taki sposób, żeby się zorientował, że to nie moje słowa. „Mówił ktoś kiedyś księdzu, że przesadza z cytatami?” – spytał rozdrażniony. „Któż to taki mądry?” – poddał się jednak swojemu pędowi do wiedzy. Wszelakiej wiedzy. „Umberto Eco. Trzecie zapiski na pudełku od zapałek” – zaspokoiłem jego ciekawość.
Przez chwilę trawił tę wiadomość. „Mało pobożnych autorów ksiądz cytuje” – zauważył złośliwie po minucie. „Może być i pobożny. Proszę bardzo. ‘Nie poniżaj się ani nie wywyższaj, nie pędź naprzód, nie rozpychaj się wszerz. W środku znajduje się miara, a miara jest cnotą’...” – wyrecytowałem starannie. „Kto to? Pachnie starością” – powiedział bez szacunku. „Fakt, to prawie tysiąc lat temu powiedział św. Bernard z Clairvaux” – pokiwałem głową. „Ale aktualne, jak zawsze”.
„Bardziej mi już pasuje ten Eco” – mruknął. „Tylko co to znaczy używać informacji z umiarem? Kto wyznacza granice? Skąd mam wiedzieć, gdzie one są? Z czego wynikają? Może przekraczam je nieświadomie?” – mnożył pytania, jakby chciał mnie nimi zasypać po czubek głowy. „Nigdy nie chciej wiedzieć więcej, niż wiedzieć jest ci dane” – powtórzyłem słowa rapera. „Przemyślę to” – powiedział młody entuzjasta nauki i nałożył słuchawki. Rozmowa była skończona. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie Radia eM
„Nigdy nie chciej wiedzieć więcej, niż wiedzieć jest ci dane” – zacytowałem mu jedną z piosenek rapera Greena, bo wiedziałem, że słucha hip hopu. Spojrzał na mnie zaskoczony. „Ksiądz słucha takich rzeczy?” – bardziej skomentował niż zapytał i zaraz dodał: „Ale skąd wiadomo, ile jest mi dane?”. Znów wpadł w coś w rodzaju transu, dowodząc, że stawianie ograniczeń ludzkiemu dążeniu do wiedzy jest działaniem szkodliwym i niszczącym cywilizację. Nie omieszkał przy okazji wytknąć Kościołowi, że niejednokrotnie w dziejach usiłował rzucać kłody pod nogi wielkim umysłom, które otwierały kolejne drzwi nauki.
„Najpierw trzeba nauczyć się korzystania z informacji, a następnie używania jej z umiarem” – przerwałem mu nagle w taki sposób, żeby się zorientował, że to nie moje słowa. „Mówił ktoś kiedyś księdzu, że przesadza z cytatami?” – spytał rozdrażniony. „Któż to taki mądry?” – poddał się jednak swojemu pędowi do wiedzy. Wszelakiej wiedzy. „Umberto Eco. Trzecie zapiski na pudełku od zapałek” – zaspokoiłem jego ciekawość.
Przez chwilę trawił tę wiadomość. „Mało pobożnych autorów ksiądz cytuje” – zauważył złośliwie po minucie. „Może być i pobożny. Proszę bardzo. ‘Nie poniżaj się ani nie wywyższaj, nie pędź naprzód, nie rozpychaj się wszerz. W środku znajduje się miara, a miara jest cnotą’...” – wyrecytowałem starannie. „Kto to? Pachnie starością” – powiedział bez szacunku. „Fakt, to prawie tysiąc lat temu powiedział św. Bernard z Clairvaux” – pokiwałem głową. „Ale aktualne, jak zawsze”.
„Bardziej mi już pasuje ten Eco” – mruknął. „Tylko co to znaczy używać informacji z umiarem? Kto wyznacza granice? Skąd mam wiedzieć, gdzie one są? Z czego wynikają? Może przekraczam je nieświadomie?” – mnożył pytania, jakby chciał mnie nimi zasypać po czubek głowy. „Nigdy nie chciej wiedzieć więcej, niż wiedzieć jest ci dane” – powtórzyłem słowa rapera. „Przemyślę to” – powiedział młody entuzjasta nauki i nałożył słuchawki. Rozmowa była skończona. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie Radia eM
czwartek, 16 stycznia 2014
Boi się pani?
„Mamy obowiązek dotrzymywać obietnic, nawet najtrudniejszych” –
napisał Philip Pullman, nauczyciel i wykładowca literatury angielskiej,
wybitny autor powieści dla dzieci i młodzieży, w książce „Bursztynowa
luneta”, czyli ostatniej części popularnej na całym świecie i sprzedanej
w milionach egzemplarzy trylogii „Mroczne materie”. A ja obiecałem, że
przedstawię dalszy ciąg dziejów bohaterów mojej opowieści o wielkich
wydarzeniach, które dokonują się w miejscach tak zwykłych i ogólnie
dostępnych, jak nocny tramwaj czy przystanek autobusowy. Opowieści o
kobiecie i mężczyźnie, których właśnie w takich zwyczajnych, by nie rzec
pospolitych, miejscach, połączyło zaufanie.
Oczywiście nie chodzi tu wcale o prosty sequel historii, która zainteresowała odbiorców, lecz o pokazanie obok następstwa wypadków, także konsekwencji i skutków wydarzeń i decyzji, podjętych przez ludzi, którzy z jakiejś przyczyny znaleźli się w konkretnej sytuacji.
Zostawiliśmy naszych bohaterów w chwili, gdy oboje przekroczyli jezdnię i skręcili w najbliższą przecznicę. Wcześniej mężczyzna zaproponował pierwszy raz spotkanej kobiecie, której uciekł nocny autobus, że ją zawiezie do domu samochodem. Dlaczego jechał tramwajem, skoro miał samochód? Po prostu do pracy dojeżdżał komunikacją publiczną.
Skręciwszy na rogu oboje w słabym świetle latarni przeszli kawałek chodnikiem, minęli jeszcze jedno skrzyżowanie i znaleźli się wśród garaży, zbudowanych zgodnie z dawną modą na skraju osiedla. Tu było prawie całkiem ciemno. Kobieta poczuła, że ogarnia ją lęk. Nagle przestała się czuć bezpiecznie, w jej głowie zapaliła się maleńka lampka ostrzegawcza, która migając nerwowo nawoływała do ucieczki. Niedoszła pasażerka autobusu rozejrzała się niepewnie, ale jednak nie ruszyła się z miejsca. Nie wiedziała, w którą stronę uciekać.
W tym czasie mężczyzna hałaśliwie otwierał drzwi garażu. Po chwili wyprowadził z niego dość stary model fiata. Gdy zabłysły światła samochodu kobieta zmrużyła oczy, ale poczuła pewną ulgę. Lecz ta szybko się ulotniła. „Niech pani wsiada” – powiedział mężczyzna dziwnie cicho i z trzaskiem, brutalnie zamknął drzwi garażu.
Przez chwilę wahała się, czy usiąść obok kierowcy czy z tyłu. Decyzję podjął za nią mężczyzna. Otworzył przednie prawe drzwi pojazdu i mruknął „Proszę”. Wsiadła. On zajął miejsce za kierownicą i spojrzał na nią pytająco, raczej z pewnym zniecierpliwieniem. Chwilę siedzieli w milczeniu. Mdłe światło w samochodzie zgasło. Mężczyzna wyciągnął rękę i dotknął dłoni kobiety. Wyczuł drżenie i lekko, ale zdecydowanie ścisnął jej palce. „Więc dokąd jedziemy?” – zapytał półgłosem i chwycił kierownicę obydwoma rękami. Szeptem podała adres. Ruszyli. Samochód kolebał się na dziurach pozbawionej asfaltu drogi między garażami. Wyczuła, że w mężczyźnie dokonała się jakaś zmiana. Był napięty i rozdrażniony. „Boi się pani?” – zapytał niespodziewanie, gdy już byli na asfaltowej jezdni. Nie zdobyła się na odpowiedź. Nawet na ruch głową. To go jeszcze bardziej poirytowało.
Jak to jest? Co sprawia, że w ciągu zaledwie kilku minut kobieta obdarza mężczyznę zaufaniem, a potem w równie krótkim czasie, to zaufanie zamienia się w lęk? I czy dotyczy to tylko relacji damsko-męskich? stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie Radia eM
Oczywiście nie chodzi tu wcale o prosty sequel historii, która zainteresowała odbiorców, lecz o pokazanie obok następstwa wypadków, także konsekwencji i skutków wydarzeń i decyzji, podjętych przez ludzi, którzy z jakiejś przyczyny znaleźli się w konkretnej sytuacji.
Zostawiliśmy naszych bohaterów w chwili, gdy oboje przekroczyli jezdnię i skręcili w najbliższą przecznicę. Wcześniej mężczyzna zaproponował pierwszy raz spotkanej kobiecie, której uciekł nocny autobus, że ją zawiezie do domu samochodem. Dlaczego jechał tramwajem, skoro miał samochód? Po prostu do pracy dojeżdżał komunikacją publiczną.
Skręciwszy na rogu oboje w słabym świetle latarni przeszli kawałek chodnikiem, minęli jeszcze jedno skrzyżowanie i znaleźli się wśród garaży, zbudowanych zgodnie z dawną modą na skraju osiedla. Tu było prawie całkiem ciemno. Kobieta poczuła, że ogarnia ją lęk. Nagle przestała się czuć bezpiecznie, w jej głowie zapaliła się maleńka lampka ostrzegawcza, która migając nerwowo nawoływała do ucieczki. Niedoszła pasażerka autobusu rozejrzała się niepewnie, ale jednak nie ruszyła się z miejsca. Nie wiedziała, w którą stronę uciekać.
W tym czasie mężczyzna hałaśliwie otwierał drzwi garażu. Po chwili wyprowadził z niego dość stary model fiata. Gdy zabłysły światła samochodu kobieta zmrużyła oczy, ale poczuła pewną ulgę. Lecz ta szybko się ulotniła. „Niech pani wsiada” – powiedział mężczyzna dziwnie cicho i z trzaskiem, brutalnie zamknął drzwi garażu.
Przez chwilę wahała się, czy usiąść obok kierowcy czy z tyłu. Decyzję podjął za nią mężczyzna. Otworzył przednie prawe drzwi pojazdu i mruknął „Proszę”. Wsiadła. On zajął miejsce za kierownicą i spojrzał na nią pytająco, raczej z pewnym zniecierpliwieniem. Chwilę siedzieli w milczeniu. Mdłe światło w samochodzie zgasło. Mężczyzna wyciągnął rękę i dotknął dłoni kobiety. Wyczuł drżenie i lekko, ale zdecydowanie ścisnął jej palce. „Więc dokąd jedziemy?” – zapytał półgłosem i chwycił kierownicę obydwoma rękami. Szeptem podała adres. Ruszyli. Samochód kolebał się na dziurach pozbawionej asfaltu drogi między garażami. Wyczuła, że w mężczyźnie dokonała się jakaś zmiana. Był napięty i rozdrażniony. „Boi się pani?” – zapytał niespodziewanie, gdy już byli na asfaltowej jezdni. Nie zdobyła się na odpowiedź. Nawet na ruch głową. To go jeszcze bardziej poirytowało.
Jak to jest? Co sprawia, że w ciągu zaledwie kilku minut kobieta obdarza mężczyznę zaufaniem, a potem w równie krótkim czasie, to zaufanie zamienia się w lęk? I czy dotyczy to tylko relacji damsko-męskich? stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie Radia eM
czwartek, 9 stycznia 2014
Franciszek i potwory
Dzisiaj będzie o potworach. Ale najpierw niezbędna jest krótka refleksja o charakterze ogólnym, dotycząca kwestii niebagatelnej, bo wpływu jednostki na losy wielkich grup i całych społeczności. Zastanowienie o takim charakterze jest konieczne, bo raz po raz słyszę, wśród narzekań i utyskiwań na rzeczywistość, która nie tylko nas otacza, ale której również jesteśmy częścią, brzmiące jak wszystko usprawiedliwiająca mantra zdanie: „A cóż ja sam mogę?”.
Otóż zgadzam się całkowicie z poglądem, który Tomasz Mann wyraził w powieści „Czarodziejska góra”. Napisał: „Człowiek nie żyje wyłącznie swoim życiem osobistym, jako jednostka, ale świadomie lub nieświadomie, również życiem swojej epoki i swojego pokolenia” Dodałbym, że świadomie lub nie świadomie na życie swej epoki i swego pokolenia wpływa, niczym maleńki kamyczek, który potrafi uruchomić lawinę. A można ją wywołać łatwo i niejako mimochodem, nawet jednym niezrozumianym czy też źle przetłumaczonym zdaniem. Ba, nawet fragmentem zdania, jednym słowem pominiętym, dodanym albo przestawionym nie tam, gdzie tkwić powinno.
Wróćmy jednak do potworów. Ich obecność jest tu tym bardziej frapująca, że pojawiają się w ścisłym związku z osobą aktualnego biskupa Rzymu. Kilka dni temu media krajowe obiegły krzyczące tytuły i następujące po nich materiały prasowe, które w usta Franciszka wkładały słowa następujące: „Jeśli nie kształtujemy serc wiernych, są „małymi potworami”…”. „Trzeba kształtować serca, w przeciwnym razie kształtujemy małe potwory. A potem te małe potwory tworzą Lud Boży. Na myśl o tym naprawdę dostaję gęsiej skórki” – umieszczano w cudzysłowach, sugerując, że tak właśnie Papież wypowiedział się na pewnym zamkniętym spotkaniu dla przełożonych zakonnych pod koniec listopada ubiegłego roku.
Cytowane wyżej słowa wywołały w kraju wielkie poruszenie, które w sposób szczególny uwydatniło się w Internecie. Komentarzy było co niemiara. Wierzący katolicy brali te słowa do siebie, doszukując się we własnych osobach przejawów potworności lub wręcz przeciwnie, starali się je przypiąć w charakterze łatki tym, za którymi akurat nie przepadają. Do sprawy odnieśli się nawet ateiści, wyciągając tu i ówdzie daleko idące wnioski, jakoby dotykały one w szczególny sposób ich pociech, decyzją rodziców kształtowania religijnego pozbawionych.
A wszystko przez to, że ktoś, pojedynczy, anonimowy, ale w medialnej sferze aktywny, niedokładnie i bez kontekstu słowa Franciszka upowszechnił.
Jak wynika z udostępnionej w trzech językach relacji z ubiegłorocznego spotkania, Papież powiedział: „Formacja w seminariach jest dziełem artysty, nie policjanta. Zadaniem jest formować serca. Inaczej tworzymy małe potwory. I później te małe potwory formują Lud. Coś takiego wywołuje u mnie efekt „gęsiej skórki”…”.
Niby podobnie, a jednak całkiem inaczej niż rozgłoszono i powielono w krajowych mediach. Franciszek mówił o potworach, ale nie wiernych obdarzył tym określeniem.
Muszę wyznać, że u mnie takie na pozór drobne przeinaczenia i niedokładności w podawaniu informacji też wywołują efekt „gęsiej skórki”. A raczej skóra mi cierpnie. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie Radia eM
Otóż zgadzam się całkowicie z poglądem, który Tomasz Mann wyraził w powieści „Czarodziejska góra”. Napisał: „Człowiek nie żyje wyłącznie swoim życiem osobistym, jako jednostka, ale świadomie lub nieświadomie, również życiem swojej epoki i swojego pokolenia” Dodałbym, że świadomie lub nie świadomie na życie swej epoki i swego pokolenia wpływa, niczym maleńki kamyczek, który potrafi uruchomić lawinę. A można ją wywołać łatwo i niejako mimochodem, nawet jednym niezrozumianym czy też źle przetłumaczonym zdaniem. Ba, nawet fragmentem zdania, jednym słowem pominiętym, dodanym albo przestawionym nie tam, gdzie tkwić powinno.
Wróćmy jednak do potworów. Ich obecność jest tu tym bardziej frapująca, że pojawiają się w ścisłym związku z osobą aktualnego biskupa Rzymu. Kilka dni temu media krajowe obiegły krzyczące tytuły i następujące po nich materiały prasowe, które w usta Franciszka wkładały słowa następujące: „Jeśli nie kształtujemy serc wiernych, są „małymi potworami”…”. „Trzeba kształtować serca, w przeciwnym razie kształtujemy małe potwory. A potem te małe potwory tworzą Lud Boży. Na myśl o tym naprawdę dostaję gęsiej skórki” – umieszczano w cudzysłowach, sugerując, że tak właśnie Papież wypowiedział się na pewnym zamkniętym spotkaniu dla przełożonych zakonnych pod koniec listopada ubiegłego roku.
Cytowane wyżej słowa wywołały w kraju wielkie poruszenie, które w sposób szczególny uwydatniło się w Internecie. Komentarzy było co niemiara. Wierzący katolicy brali te słowa do siebie, doszukując się we własnych osobach przejawów potworności lub wręcz przeciwnie, starali się je przypiąć w charakterze łatki tym, za którymi akurat nie przepadają. Do sprawy odnieśli się nawet ateiści, wyciągając tu i ówdzie daleko idące wnioski, jakoby dotykały one w szczególny sposób ich pociech, decyzją rodziców kształtowania religijnego pozbawionych.
A wszystko przez to, że ktoś, pojedynczy, anonimowy, ale w medialnej sferze aktywny, niedokładnie i bez kontekstu słowa Franciszka upowszechnił.
Jak wynika z udostępnionej w trzech językach relacji z ubiegłorocznego spotkania, Papież powiedział: „Formacja w seminariach jest dziełem artysty, nie policjanta. Zadaniem jest formować serca. Inaczej tworzymy małe potwory. I później te małe potwory formują Lud. Coś takiego wywołuje u mnie efekt „gęsiej skórki”…”.
Niby podobnie, a jednak całkiem inaczej niż rozgłoszono i powielono w krajowych mediach. Franciszek mówił o potworach, ale nie wiernych obdarzył tym określeniem.
Muszę wyznać, że u mnie takie na pozór drobne przeinaczenia i niedokładności w podawaniu informacji też wywołują efekt „gęsiej skórki”. A raczej skóra mi cierpnie. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie Radia eM
czwartek, 2 stycznia 2014
Gdyby czas nie płynął
Sekundy, minuty, kwadranse mijały monotonnie, chociaż w nierównym
tempie. Siedzieliśmy już od wielu godzin, przyglądając się kwestii
czasu. Gdyby ktoś nam wówczas powiedział, że go w ten sposób marnujemy,
bylibyśmy w najwyższym stopniu oburzeni.
Dzisiaj, z perspektywy wielu tygodni, miesięcy, lat, pewnie już nie bylibyśmy tacy pewni swego. Być może faktycznie mogliśmy spędzić tamte chwile zupełnie inaczej. Chociaż nie należy zapominać, że wtedy, wśród licznych pytań, które stawialiśmy, niekoniecznie znajdując i formułując odpowiedzi, było również to: „Czy jest jakaś różnica między marnowaniem czasu a jego zabijaniem?”.
Od czasu do czasu popatrywaliśmy na zegarki. Z różnych powodów. Jedni ze względu na to, co przed nimi, co dopiero miało się wydarzyć, na co być może czekali albo czego woleli uniknąć. Inni raczej chcieli sprawdzić, o jaki odcinak zdążyła się wydłużyć przeszłość, ile historii przybyło, gdy my siedzieliśmy, zgromadzeni w jednym miejscu i badaliśmy problem czasu.
Ktoś zauważył nagle, że czas składa się z nieustannie następujących po sobie końców i początków. „Popatrzcie” – dowodził, rozemocjonowany swoim odkryciem – „My, ludzie, dzielimy czas na mnóstwo mniej lub bardziej umownych kawałków. Robimy to po to, aby mieć możliwość jak najczęściej zaczynać od nowa. Bo każdy początek wiąże się z nadzieją, natomiast koniec przynosi ulgę, a nawet poczucie wyzwolenia” – przekonywał dobitnie, aby zakończyć swój wywód pytaniem: „Ile razy słyszeliście na przełomie lat: Niech się już ten rok skończy, a zacznie następny, lepszy?”. „Dużo” – odpowiedzieliśmy głośno lub tylko w myślach.
„A ja to się często zastanawiam” – odezwał się miękki, kobiecy głos. „Zastanawiam się, co by było, gdyby czas nie płynął. Gdyby stał w miejscu i nie mijał. Gdyby nie było przeszłości ani przyszłości, lecz mielibyśmy do dyspozycji wyłącznie teraźniejszość”. Spora część naszego grona przyjęła te słowa z poruszeniem, może nawet z niepokojem.
„Byłoby trudniej” – odezwała się niepewnie druga kobieta, gdy już wybrzmiała cisza. „Wtedy przecież nie byłoby czasu” – zaryzykował młody, znany wszystkim z ambicji naukowych i przypomniał, że jednak w klasycznym rozumieniu istotą czasu jest następowanie wydarzeń po sobie oraz odstępy między nimi, gdy dokonują się w tym samym miejscu. „Czas musi upływać” – powiedział stanowczo. „To należy do istoty naszego świata”.
Chwile mijały rzeczywiście, a my coraz bardziej zbliżaliśmy się do sytuacji, w której przed wiekami znalazł się już św. Augustyn, który w swych „Wyznaniach” zapisał: „Czymże jest czas? Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem”. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie Radia eM
Dzisiaj, z perspektywy wielu tygodni, miesięcy, lat, pewnie już nie bylibyśmy tacy pewni swego. Być może faktycznie mogliśmy spędzić tamte chwile zupełnie inaczej. Chociaż nie należy zapominać, że wtedy, wśród licznych pytań, które stawialiśmy, niekoniecznie znajdując i formułując odpowiedzi, było również to: „Czy jest jakaś różnica między marnowaniem czasu a jego zabijaniem?”.
Od czasu do czasu popatrywaliśmy na zegarki. Z różnych powodów. Jedni ze względu na to, co przed nimi, co dopiero miało się wydarzyć, na co być może czekali albo czego woleli uniknąć. Inni raczej chcieli sprawdzić, o jaki odcinak zdążyła się wydłużyć przeszłość, ile historii przybyło, gdy my siedzieliśmy, zgromadzeni w jednym miejscu i badaliśmy problem czasu.
Ktoś zauważył nagle, że czas składa się z nieustannie następujących po sobie końców i początków. „Popatrzcie” – dowodził, rozemocjonowany swoim odkryciem – „My, ludzie, dzielimy czas na mnóstwo mniej lub bardziej umownych kawałków. Robimy to po to, aby mieć możliwość jak najczęściej zaczynać od nowa. Bo każdy początek wiąże się z nadzieją, natomiast koniec przynosi ulgę, a nawet poczucie wyzwolenia” – przekonywał dobitnie, aby zakończyć swój wywód pytaniem: „Ile razy słyszeliście na przełomie lat: Niech się już ten rok skończy, a zacznie następny, lepszy?”. „Dużo” – odpowiedzieliśmy głośno lub tylko w myślach.
„A ja to się często zastanawiam” – odezwał się miękki, kobiecy głos. „Zastanawiam się, co by było, gdyby czas nie płynął. Gdyby stał w miejscu i nie mijał. Gdyby nie było przeszłości ani przyszłości, lecz mielibyśmy do dyspozycji wyłącznie teraźniejszość”. Spora część naszego grona przyjęła te słowa z poruszeniem, może nawet z niepokojem.
„Byłoby trudniej” – odezwała się niepewnie druga kobieta, gdy już wybrzmiała cisza. „Wtedy przecież nie byłoby czasu” – zaryzykował młody, znany wszystkim z ambicji naukowych i przypomniał, że jednak w klasycznym rozumieniu istotą czasu jest następowanie wydarzeń po sobie oraz odstępy między nimi, gdy dokonują się w tym samym miejscu. „Czas musi upływać” – powiedział stanowczo. „To należy do istoty naszego świata”.
Chwile mijały rzeczywiście, a my coraz bardziej zbliżaliśmy się do sytuacji, w której przed wiekami znalazł się już św. Augustyn, który w swych „Wyznaniach” zapisał: „Czymże jest czas? Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem”. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie Radia eM
Subskrybuj:
Posty (Atom)