Zapytał mnie ktoś niedawno, dlaczego, zamiast poruszać w felietonach
gorące aktualne tematy i dawać słuszny odpór, opowiadam drobne
historyjki i przytaczam rozmowy toczone przy kawie z ciastkiem. „Bo ktoś
musi” – wykonałem intelektualny unik. Na twarzy mojego rozmówcy
zagościło rozczarowanie, więc po namyśle dorzuciłem mniej zdawkowo:
„Przecież ludzkie życie nie składa się z samych wielkich problemów. Te
naprawdę duże pojawiają się od czasu do czasu, natomiast na co dzień
zajmujemy się mnóstwem spraw drobnych i na pozór całkowicie
nieistotnych. Okazuje się jednak czasami, że one również mają dla
kształtu naszego życia znaczenie”.
Po tym wstępie, który
wydał mi się bardzo wzniosły i wyczerpujący, streściłem mojemu rozmówcy
wydarzenia sprzed kilku dni, jako ilustrację adekwatną do tematu. A było
tak:
Gdy już wszyscy, którzy byli na imprezie, podzielili
się z resztą towarzystwa swoimi wrażeniami i refleksjami o charakterze
ogólniejszym, niespodziewanie głos zabrał wysokiej rangi pracownik
korporacji, który pojawiał się na naszych spotkaniach niezbyt
systematycznie. „Korzystając z okazji chciałem wszystkich państwa
zaprosić do mnie w najbliższy czwartek na majówkę. Będzie grill, coś do
picia, żona zamierza zrobić kilka sałatek, karkóweczka już się
marynuje...” – kusił. „Będziemy czekali już od siedemnastej” – uzupełnił
niezbędne dane.
„W czwartek czy w piątek?” – upewnił się
wykładowca akademicki. Pracownik wielkiej firmy na moment stracił
pewność siebie, zajrzał do smartfona i odzyskawszy rezon potwierdził
swoje wcześniejsze słowa. „W czwartek” – stwierdził z naciskiem. „W
piątek wyjeżdżamy” – dodał wyjaśniająco.
„Ale w czwartek jest
jeszcze kwiecień” – zauważył nauczyciel akademicki i znacząco podniósł
palec. Przedstawiciel korporacji wpatrywał się w niego bez zrozumienia.
„Więc?” – zapytał niezobowiązująco. „Zaprosił nas pan na majówkę” –
przypomniał z naciskiem wykładowca. „Czepia się pan szczegółów” –
włączył się do dyskusji student. „Popatrzcie” – poprosił i pokazał
wszystkim na ekranie swego telefonu zdjęcie kartki, która kilka dni
wcześniej pojawiła się na bramie jednego z krakowskich kościołów.
„Nabożeństwa majowe rozpoczynają się 30 kwietnia. Codziennie o godz.
17.00” – głosił wydrukowany na komputerze napis. Prawie wszyscy
wybuchnęli śmiechem, tylko wykładowca akademicki zrobił obrażoną minę.
„To
straszne, że schematy życia składają się w poważnej części z elementów
nie tylko nieciekawych, ale również do niczego nieprzydatnych” –
przeczytał nagle na głos zdystansowany jak zwykle profesor. W rękach
trzymał książkę. „Disneyland” Stanisława Dygata.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
czwartek, 30 kwietnia 2015
czwartek, 23 kwietnia 2015
Ludzie mówią
Czekaliśmy na rozpoczęcie imprezy i chcąc nie chcąc słuchaliśmy
rozmów, które toczyły się wokół nas. „Zamiast się cieszyć, że wszystko
zorganizowałam, to jeszcze pretensje. Wiesz co zauważyłam? Że kobieta to
musi pewnymi rzeczami się zajmować, bo inaczej to nikt się nimi nie
zajmie” – mówiła z lekkim przydechem elegancka pani koło trzydziestki w
rzędzie za nami. „Tak się rodzi feminizm” – skomentował wykładowca
akademicki szeptem, nachylając się w naszą stronę.
W rzędzie przed nami młoda matka relacjonowała swoje dokonania podczas jakiejś innej imprezy. „Twarz mi się nie zamykała, taka byłam zdenerwowana tym, co spotkało moją Asię w przedszkolu. Wszystko wywaliłam, bez żadnej cenzury. I nagle popatrzyłam dokoła i mało nie zakopałam się pod ziemię. Bo ja tu gadam i gadam, a obok stoi bliska znajoma przedszkolanki mojej Joasi i gapi się na mnie tak, jakby chciała sobie w mózgu wypalić moją fotografię”. „No i niczego się nie nauczyła” – skomentował wykładowca, efektownie wskazując wzrokiem, o kogo mu chodzi.
„Pan tak nie macha tymi gałkami ocznymi, bo pan zeza dostanie” – upomniał go właściciel firmy z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. Nie bardzo wiadomo, z jakiego powodu, swoją kwestię wygłosił również szeptem.
„Wyglądamy, jakbyśmy mieli coś do ukrycia” – zauważył urzędnik samorządowy, który siedział najbardziej po prawej. Nie szeptał, ale mówił półgłosem, rozglądając się dokoła niczym jakiś przejęty rolą konspirator.
„Nie uważacie, że to wszechogarniające gadulstwo, pozbawione jakichkolwiek zahamowań obgadywanie innych w miejscach publicznych, to znak czasu?” – wysilił się na szerszą refleksję wykładowca akademicki. Mówił głośno, wyraźnie oczekując, że będzie dobrze słyszany zarówno w rzędach przed nami, jak i tymi z tyłu.
„Pozytywny czy negatywny?” – domagał się uściśleń przedsiębiorca. Zanim pracownik wyższej uczelni zdążył odpowiedzieć, tonem znawcy odezwał się urzędnik samorządowy. „To bardzo dobry sposób przekazywania informacji tym, do których powinny dotrzeć, bez potrzeby bezpośredniego kontaktu” – powiedział. „A przy okazji pokazania, że nie ma się nic do ukrycia” – uzupełnił.
„Co pan z tym ukrywaniem co chwilę wyskakuje?” – zirytował się wykładowca akademicki. Urzędnik popatrzył na niego z wyższością. „U was na uczelni każdy mówi przełożonym szczerze, co myśli?” – zapytał tak głośno, że kilka osób spojrzało w naszą stronę. Wykładowca wyraźnie się zmieszał. „Mamy wolność słowa” – odrzekł wymijająco. Urzędnik chciał drążyć dalej, ale impreza właśnie się zaczęła.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
W rzędzie przed nami młoda matka relacjonowała swoje dokonania podczas jakiejś innej imprezy. „Twarz mi się nie zamykała, taka byłam zdenerwowana tym, co spotkało moją Asię w przedszkolu. Wszystko wywaliłam, bez żadnej cenzury. I nagle popatrzyłam dokoła i mało nie zakopałam się pod ziemię. Bo ja tu gadam i gadam, a obok stoi bliska znajoma przedszkolanki mojej Joasi i gapi się na mnie tak, jakby chciała sobie w mózgu wypalić moją fotografię”. „No i niczego się nie nauczyła” – skomentował wykładowca, efektownie wskazując wzrokiem, o kogo mu chodzi.
„Pan tak nie macha tymi gałkami ocznymi, bo pan zeza dostanie” – upomniał go właściciel firmy z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. Nie bardzo wiadomo, z jakiego powodu, swoją kwestię wygłosił również szeptem.
„Wyglądamy, jakbyśmy mieli coś do ukrycia” – zauważył urzędnik samorządowy, który siedział najbardziej po prawej. Nie szeptał, ale mówił półgłosem, rozglądając się dokoła niczym jakiś przejęty rolą konspirator.
„Nie uważacie, że to wszechogarniające gadulstwo, pozbawione jakichkolwiek zahamowań obgadywanie innych w miejscach publicznych, to znak czasu?” – wysilił się na szerszą refleksję wykładowca akademicki. Mówił głośno, wyraźnie oczekując, że będzie dobrze słyszany zarówno w rzędach przed nami, jak i tymi z tyłu.
„Pozytywny czy negatywny?” – domagał się uściśleń przedsiębiorca. Zanim pracownik wyższej uczelni zdążył odpowiedzieć, tonem znawcy odezwał się urzędnik samorządowy. „To bardzo dobry sposób przekazywania informacji tym, do których powinny dotrzeć, bez potrzeby bezpośredniego kontaktu” – powiedział. „A przy okazji pokazania, że nie ma się nic do ukrycia” – uzupełnił.
„Co pan z tym ukrywaniem co chwilę wyskakuje?” – zirytował się wykładowca akademicki. Urzędnik popatrzył na niego z wyższością. „U was na uczelni każdy mówi przełożonym szczerze, co myśli?” – zapytał tak głośno, że kilka osób spojrzało w naszą stronę. Wykładowca wyraźnie się zmieszał. „Mamy wolność słowa” – odrzekł wymijająco. Urzędnik chciał drążyć dalej, ale impreza właśnie się zaczęła.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
czwartek, 16 kwietnia 2015
Polityka kadrowa i Karel Čapek
Na marginesie szumu medialnego, jaki powstał ostatnio wokół
obsadzenia pewnego ważnego stanowiska, zebrało się nam na dyskusję o
szeroko rozumianej polityce kadrowej. Nie tylko w wymiarze państwowym,
ale wszelakim. Nastrój wokół stolika z kawą i ciastem był raczej daleki
od optymizmu.
„Straciłem świetnego specjalistę” – pożalił się biznesmen z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. Zanim zdążył coś więcej powiedzieć, wtrącił się kąśliwie wykładowca akademicki: „Co, konkurencja go podkupiła?”. Właściciel firmy pokręcił głową, ignorując zaczepkę. „Nie, wyjechał za granicę” – powiedział smutno. „Czyli jednak chodziło o kasę” – trzymał się swego pracownik uczelni. „Nie tylko. Były tam jakieś względy rodzinne” – wyjaśnił przedsiębiorca i dorzucił pospiesznie: „Nie mogę znaleźć nikogo na jego miejsce”.
„Bo pan by od razu chciał mistrza świata i to najlepiej za śmieszne pieniądze” – odezwał się niespodziewanie student w podobnym tonie jak przed chwilą adiunkt. Biznesmen podniósł na niego znużone spojrzenie. „A co w tym złego?” – zapytał szczerze. „Nie stać mnie na to, aby nieustannie uczyć moich pracowników fachu. Ja mam firmę produkcyjną, a nie zakład doskonalenia kadr albo uniwersytet” – odciął się przedsiębiorca, tym razem już wyraźnie rozdrażniony.
„Problem jest poważny” – pospieszył z odsieczą właścicielowi firmy urzędnik samorządowy. „Niby tylu ludzi, nawet w wyższym wykształceniem, szuka pracy, ale okazuje się, że znaleźć dobrego pracownika jest bardzo trudno. Mam na myśli takiego, który naprawdę posiadałby potrzebną wiedzę i umiejętności. Przeważają ludzie, w których trzeba bardzo dużo zainwestować. Nie tylko pieniędzy, ale także mnóstwo czasu”.
„Wam się marzy, że szkoły i uczelnie będą produkować gotowych fachowców wysokiej klasy? Z czego?” – wykładowca akademicki starał się brzmieć ironicznie. Wyszło mu nie najlepiej. „No pewnie, najprościej powiedzieć, że materiał do niczego” – student natychmiast poczuł się dotknięty. „To system jest do chrzanu, a nie uczniowie i studenci” – zadeklarował, biorąc na siebie rolę reprezentanta całej młodej generacji.
„Kto chce pomagać ludziom i zbawiać świat, zawsze uderzy w czyjś interes. Wszystkim nie możesz dogodzić, to niemożliwe” – odezwał się nagle ze swego kąta pod oknem profesor. Wpatrywał się z uporem w ekran urządzenia, które było za duże na telefon komórkowy, a za małe na tablet. Nikt poza nim nie wiedział, że cytat pochodził z opowiadania Karela Čapka o pewnym piekarzu, które właśnie sobie czytał.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
„Straciłem świetnego specjalistę” – pożalił się biznesmen z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. Zanim zdążył coś więcej powiedzieć, wtrącił się kąśliwie wykładowca akademicki: „Co, konkurencja go podkupiła?”. Właściciel firmy pokręcił głową, ignorując zaczepkę. „Nie, wyjechał za granicę” – powiedział smutno. „Czyli jednak chodziło o kasę” – trzymał się swego pracownik uczelni. „Nie tylko. Były tam jakieś względy rodzinne” – wyjaśnił przedsiębiorca i dorzucił pospiesznie: „Nie mogę znaleźć nikogo na jego miejsce”.
„Bo pan by od razu chciał mistrza świata i to najlepiej za śmieszne pieniądze” – odezwał się niespodziewanie student w podobnym tonie jak przed chwilą adiunkt. Biznesmen podniósł na niego znużone spojrzenie. „A co w tym złego?” – zapytał szczerze. „Nie stać mnie na to, aby nieustannie uczyć moich pracowników fachu. Ja mam firmę produkcyjną, a nie zakład doskonalenia kadr albo uniwersytet” – odciął się przedsiębiorca, tym razem już wyraźnie rozdrażniony.
„Problem jest poważny” – pospieszył z odsieczą właścicielowi firmy urzędnik samorządowy. „Niby tylu ludzi, nawet w wyższym wykształceniem, szuka pracy, ale okazuje się, że znaleźć dobrego pracownika jest bardzo trudno. Mam na myśli takiego, który naprawdę posiadałby potrzebną wiedzę i umiejętności. Przeważają ludzie, w których trzeba bardzo dużo zainwestować. Nie tylko pieniędzy, ale także mnóstwo czasu”.
„Wam się marzy, że szkoły i uczelnie będą produkować gotowych fachowców wysokiej klasy? Z czego?” – wykładowca akademicki starał się brzmieć ironicznie. Wyszło mu nie najlepiej. „No pewnie, najprościej powiedzieć, że materiał do niczego” – student natychmiast poczuł się dotknięty. „To system jest do chrzanu, a nie uczniowie i studenci” – zadeklarował, biorąc na siebie rolę reprezentanta całej młodej generacji.
„Kto chce pomagać ludziom i zbawiać świat, zawsze uderzy w czyjś interes. Wszystkim nie możesz dogodzić, to niemożliwe” – odezwał się nagle ze swego kąta pod oknem profesor. Wpatrywał się z uporem w ekran urządzenia, które było za duże na telefon komórkowy, a za małe na tablet. Nikt poza nim nie wiedział, że cytat pochodził z opowiadania Karela Čapka o pewnym piekarzu, które właśnie sobie czytał.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
piątek, 10 kwietnia 2015
Między słuchaniem a opowieścią
Pewien autor zaczął w ten sposób: „Opowieść jest zawsze ta sama. O
człowieku, jego nielicznych sukcesach, licznych upadkach, nadziejach,
oczekiwaniach, zawodach i rozczarowaniach. No i o miłości, której
pragnie i nieustannie szuka”. Tu przerwał, bo na sali wciąż panował szum
i nieprzyjemny dla ucha przyciszony hałas, złożony z szurania butów,
przesuwania krzeseł, a przede wszystkim z prowadzonych półgłosem rozmów.
Zdesperowany autor nacisnął klawisz komputera. Wygłoszony przez niego przed chwilą tekst pojawił się na ekranie, a z głośników wydobyła się dość drażniąca muzyka, która skutecznie utrudniała zebranym porozumiewanie się. Wielu z nich zamilkło i wbiło wzrok w widniejące na białej powierzchni litery.
Jeden ze współczesnych duńskich pisarzy (Peter Hong) stwierdził: „Bardzo niewielu ludzi potrafi słuchać. Pośpiech wybija ich ze skupienia albo w duchu próbują polepszyć sytuację lub też zastanawiają się, jakie zrobić wejście, gdy rozmówca się wreszcie zamknie i nadejdzie ich kolej, by pokazać się na scenie”.
Coś jest na rzeczy. Słuchanie nie jest dzisiaj najmocniejszą stroną nie tylko uczniów, tkwiących w szkolnych ławkach. Słuchanie sprawia trudności coraz większej grupie ludzi, także tych, którzy znają wartość słowa i nie tęsknią do kultury obrazkowej. Wielu z nich woli czytać, niż słuchać. Niejednokrotnie z żalem przyznają, że nie potrafią korzystać z audibooków, ponieważ niewiele zostaje im w pamięci po wysłuchaniu nawet najbardziej porywającej książki.
Zmarły niespełna miesiąc temu Terry Pratchett stwierdził, że jeśli ktoś słucha dostatecznie pilnie i długo, ludzie w końcu powiedzą mu więcej, niż sądzą, że sami wiedzieli. Myślę, że miał rację. Jednak takie słuchanie wymaga kolejnej deficytowej w naszych czasach cnoty - cierpliwości.
Gdy niedawno próbowałem podzielić się swoimi spostrzeżeniami w kwestii słuchania w pewnym gronie, ktoś mi przerwał uwagą, że być może problemy ze słuchaniem wynikają z tego, że najpierw zatraciliśmy umiejętność przykuwającego uwagę opowiadania.
Papież Franciszek w orędziu na tegoroczny Światowy Dzień Środków Przekazu napisał, że wyzwaniem, które dzisiaj staje przed nami, jest nauczenie się na nowo opowiadania, a nie po prostu wytwarzania i konsumowania informacji. „W tym właśnie kierunku popychają nas potężne i cenne środki współczesnego przekazu. Informacja jest ważna, ale nie wystarcza, bowiem zbyt często upraszcza, przeciwstawia sobie różnice i odmienne zapatrywania, zachęcając do opowiedzenia się po jednej lub drugiej stronie, zamiast dawać ogólny obraz sytuacji” – stwierdził Następca św. Piotra.
Zastanawiam się, w jaki sposób się do tej nauki opowiadania zabrać...
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Zdesperowany autor nacisnął klawisz komputera. Wygłoszony przez niego przed chwilą tekst pojawił się na ekranie, a z głośników wydobyła się dość drażniąca muzyka, która skutecznie utrudniała zebranym porozumiewanie się. Wielu z nich zamilkło i wbiło wzrok w widniejące na białej powierzchni litery.
Jeden ze współczesnych duńskich pisarzy (Peter Hong) stwierdził: „Bardzo niewielu ludzi potrafi słuchać. Pośpiech wybija ich ze skupienia albo w duchu próbują polepszyć sytuację lub też zastanawiają się, jakie zrobić wejście, gdy rozmówca się wreszcie zamknie i nadejdzie ich kolej, by pokazać się na scenie”.
Coś jest na rzeczy. Słuchanie nie jest dzisiaj najmocniejszą stroną nie tylko uczniów, tkwiących w szkolnych ławkach. Słuchanie sprawia trudności coraz większej grupie ludzi, także tych, którzy znają wartość słowa i nie tęsknią do kultury obrazkowej. Wielu z nich woli czytać, niż słuchać. Niejednokrotnie z żalem przyznają, że nie potrafią korzystać z audibooków, ponieważ niewiele zostaje im w pamięci po wysłuchaniu nawet najbardziej porywającej książki.
Zmarły niespełna miesiąc temu Terry Pratchett stwierdził, że jeśli ktoś słucha dostatecznie pilnie i długo, ludzie w końcu powiedzą mu więcej, niż sądzą, że sami wiedzieli. Myślę, że miał rację. Jednak takie słuchanie wymaga kolejnej deficytowej w naszych czasach cnoty - cierpliwości.
Gdy niedawno próbowałem podzielić się swoimi spostrzeżeniami w kwestii słuchania w pewnym gronie, ktoś mi przerwał uwagą, że być może problemy ze słuchaniem wynikają z tego, że najpierw zatraciliśmy umiejętność przykuwającego uwagę opowiadania.
Papież Franciszek w orędziu na tegoroczny Światowy Dzień Środków Przekazu napisał, że wyzwaniem, które dzisiaj staje przed nami, jest nauczenie się na nowo opowiadania, a nie po prostu wytwarzania i konsumowania informacji. „W tym właśnie kierunku popychają nas potężne i cenne środki współczesnego przekazu. Informacja jest ważna, ale nie wystarcza, bowiem zbyt często upraszcza, przeciwstawia sobie różnice i odmienne zapatrywania, zachęcając do opowiedzenia się po jednej lub drugiej stronie, zamiast dawać ogólny obraz sytuacji” – stwierdził Następca św. Piotra.
Zastanawiam się, w jaki sposób się do tej nauki opowiadania zabrać...
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
czwartek, 2 kwietnia 2015
Poza schematem
Każdy, kto w miarę świadomie używa języka, zdaje sobie sprawę, że to
samo można powiedzieć na wiele sposobów. Można poezją i prozą. Można
uderzyć krzykiem, niczym kijem bejsbolowym, albo wyłożyć rzecz
spokojnie, choć nie mniej przekonująco. Problem leży przede wszystkim w
tym, żeby dobrać odpowiedni sposób przekazu nie tylko do konkretnego
odbiorcy, ale również do sytuacji, okoliczności, uwarunkowań.
Należę do ludzi, którzy preferują przekaz pozytywny. Podobnie, jak biskup Jan Wątroba, który w polskim episkopacie przewodniczy Radzie do spraw Rodziny. Uważam, że chociaż czasem trzeba wytknąć i pokazać, zło, to jednak obecnie, gdy media epatują nim wszystkich dokoła z ogromnym zapałem i skutecznością, warto szukać metod i środków, aby przynajmniej nachalnie nie powiększać jego pola rażenia. Także, a może nawet przede wszystkim w sprawach ogromnej wagi, tych, które zasługują na nazwę fundamentalnych. Tych, w których naprawdę chodzi o życie, bez jakichkolwiek dwuznaczności tego sformułowania.
Tak się złożyło, że obecny od kilku dni na ekranach polskich kin film „Doonby. Każdy jest kimś” obejrzałem akurat wtedy, gdy kończyłem czytać książkę „Kości księżyca”, którą napisał dość dawno temu Jonathan Carroll. W obydwu dziełach pojawia się podobny temat. W obydwu został on pokazany w sposób odbiegający od szablonu, który wielu odbiorcom się z nim kojarzy. Nie ma tu wspomnianej już przeze mnie nachalności.
„Kości księżyca”, to historia kobiety, która w snach przeżywa liczne przygody ze swoim synem, któremu nigdy nie dane było się narodzić. „Doonby” to opowieść o tym, jak jeden człowiek wpłynął na życie wielu innych, niemal na życie całej miejscowości. Dopiero pod koniec widz dowiaduje się, że tak naprawdę ma do czynienia z wielką przenośnią i relacją opartą niekoniecznie na tym, co się faktycznie wydarzyło. Choć odkrycie przesłania filmu nie jest trudne, wymaga jednak ze strony odbiorcy pewnej własnej aktywności. Według mnie, to dobrze.
Muszę wyznać, że jako osobnik dostający do głowy na widok polskich tłumaczeń tytułów zagranicznych filmów, także tu mam pewien problem z dopowiedzeniem dodanym przez polskiego dystrybutora do oryginału. Moim zdaniem ono i tak nie oddaje ani jasno nie wskazuje zawartego w angielskim, zawierającym dokładnie jedno słowo tytule, anagramu. Ale to tylko takie moje czepialstwo.
Powiem wprost. W czasach, w których podobno mimo genialnego wypracowania można nie zdać egzaminu z powodu braku w tekście wymaganych przez komisję słów kluczowych, każda twórczość, wymagająca od odbiorcy ruszenia głową i wyjścia poza myślowy schemat, wydaje mi się niezwykle potrzebna. Wręcz konieczna.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Należę do ludzi, którzy preferują przekaz pozytywny. Podobnie, jak biskup Jan Wątroba, który w polskim episkopacie przewodniczy Radzie do spraw Rodziny. Uważam, że chociaż czasem trzeba wytknąć i pokazać, zło, to jednak obecnie, gdy media epatują nim wszystkich dokoła z ogromnym zapałem i skutecznością, warto szukać metod i środków, aby przynajmniej nachalnie nie powiększać jego pola rażenia. Także, a może nawet przede wszystkim w sprawach ogromnej wagi, tych, które zasługują na nazwę fundamentalnych. Tych, w których naprawdę chodzi o życie, bez jakichkolwiek dwuznaczności tego sformułowania.
Tak się złożyło, że obecny od kilku dni na ekranach polskich kin film „Doonby. Każdy jest kimś” obejrzałem akurat wtedy, gdy kończyłem czytać książkę „Kości księżyca”, którą napisał dość dawno temu Jonathan Carroll. W obydwu dziełach pojawia się podobny temat. W obydwu został on pokazany w sposób odbiegający od szablonu, który wielu odbiorcom się z nim kojarzy. Nie ma tu wspomnianej już przeze mnie nachalności.
„Kości księżyca”, to historia kobiety, która w snach przeżywa liczne przygody ze swoim synem, któremu nigdy nie dane było się narodzić. „Doonby” to opowieść o tym, jak jeden człowiek wpłynął na życie wielu innych, niemal na życie całej miejscowości. Dopiero pod koniec widz dowiaduje się, że tak naprawdę ma do czynienia z wielką przenośnią i relacją opartą niekoniecznie na tym, co się faktycznie wydarzyło. Choć odkrycie przesłania filmu nie jest trudne, wymaga jednak ze strony odbiorcy pewnej własnej aktywności. Według mnie, to dobrze.
Muszę wyznać, że jako osobnik dostający do głowy na widok polskich tłumaczeń tytułów zagranicznych filmów, także tu mam pewien problem z dopowiedzeniem dodanym przez polskiego dystrybutora do oryginału. Moim zdaniem ono i tak nie oddaje ani jasno nie wskazuje zawartego w angielskim, zawierającym dokładnie jedno słowo tytule, anagramu. Ale to tylko takie moje czepialstwo.
Powiem wprost. W czasach, w których podobno mimo genialnego wypracowania można nie zdać egzaminu z powodu braku w tekście wymaganych przez komisję słów kluczowych, każda twórczość, wymagająca od odbiorcy ruszenia głową i wyjścia poza myślowy schemat, wydaje mi się niezwykle potrzebna. Wręcz konieczna.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Subskrybuj:
Posty (Atom)