Czy w Polsce wraca kwestia wolności słowa? Czy to, co na naszych
ziemiach potwierdził już Kazimierz Wielki w zbiorze praw nazwanym
statutami wiślickimi, znalazło się znów w stanie zagrożenia? Niektórzy
twierdzą, że tak. Inni wskazują, że to zagrożenie pojawiło się już dość
dawno i że gotowość do specyficznego pojmowania wolności słowa wykazują
politycy najrozmaitszych opcji.
Często można spotkać się z opinią,
że odzyskanie wolności słowa to jedna z największych naszych zdobyczy
po roku 1989. O wiele rzadziej pojawiają się tacy, którzy traktują ją w
kategoriach zadania i zobowiązania.
Dwa lata po przełomie roku
1989 Jan Paweł II podczas pielgrzymki do Ojczyzny wygłosił wielką, moim
zdaniem wciąż czekającą na rzeczywiste przyjęcie, przetrawienie i
wprowadzenie w życie, katechezę poświęconą Dekalogowi – dziesięciu
przykazaniom. Być może ten i ów pamięta, z jakim emocjonalnym
zaangażowaniem Papież-Polak zwracał się wówczas, w 1991 roku, do swoich
rodaków.
Wśród wielu tematów, które wówczas poruszył, znalazła się
również sprawa wolności słowa. Przy omawianiu którego przykazania Jan
Paweł II ją poruszył? Ósmego. Tego wiążącego się z prawdą, która
obowiązuje człowieka w relacjach z innymi ludźmi i w całym życiu
społecznym. Tego, które w najprostszej wersji brzmi „Nie mów fałszywego
świadectwa”.
Papież zrobił wówczas coś zaskakującego. Zauważając,
że w odnowionej Polsce nie ma już urzędu cenzury, różne stanowiska i
poglądy mogą być przedstawiane publicznie, że została przywrócona —
jakby powiedział Cyprian Norwid — „wolność mowy”, Jan Paweł II
stwierdził zdecydowanie: „Wolność publicznego wyrażenia swoich poglądów
jest wielkim dobrem społecznym, ale nie zapewnia ona wolności słowa”.
Jak
uzasadnił to rozróżnienie między swobodą wypowiedzi a wolnością słowa?
„Niewiele daje wolność mówienia, jeśli słowo wypowiadane nie jest wolne.
Jeśli jest spętane egocentryzmem, kłamstwem, podstępem, może nawet
nienawiścią lub pogardą dla innych — dla tych na przykład, którzy różnią
się narodowością, religią albo poglądami. Niewielki będzie pożytek z
mówienia i pisania, jeśli słowo będzie używane nie po to, aby szukać
prawdy, wyrażać prawdę i dzielić się nią, ale tylko po to, by zwyciężać w
dyskusji i obronić swoje — może właśnie błędne — stanowisko” –
powiedział, wskazując realne i nieustanne zagrożenia dla wolności słowa.
Wkrótce
minie 25 lat od wypowiedzenia tych słów przez świętego Papieża
urodzonego w Wadowicach. Skierował je do nas, do Polaków, z głębokim
zatroskaniem o to, co zrobimy z odzyskaną wolnością. Nie tylko w tej
sferze, która odnosi się do mediów.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
czwartek, 31 grudnia 2015
czwartek, 24 grudnia 2015
Mediów świąteczne problemy
Nie trzeba być szpiegiem ani agentem służb specjalnych, żeby
zauważyć, że święta to okres, który media znoszą nie najlepiej. Tak,
jakby sobie nie potrafiły poradzić z odmiennością tego czasu. Z jego
wyjątkowością i radykalną różnicą wobec tego, co nazywamy codziennością i
powszedniością. I chyba jeszcze z czymś. Z pozytywnym przekazem, który
niesie w sobie świętowanie. Wciąż szukają sposobu, jak włączyć się w
sytuacje, w których dobro daje o sobie znać bez triumfalizmu, a jednak
zdecydowanie i konsekwentnie. To nie jest łatwe.
Panuje dość powszechna opinia, przypominająca przesąd, że dobro jest nudne, natomiast zło to coś naprawdę ciekawego. Coś, czym warto się zająć, na czym warto skupić uwagę. To nieprawda. Zło wydaje się o wiele bardziej medialne, nie tylko dlatego, że jest łatwe w pokazywaniu i opisywaniu, a więc wymaga o wiele mniej wysiłku niż dobro. Zło wydaje się interesujące, bo jest krzykliwe i lubi skupiać na sobie uwagę. Ono wdziera się w naszą rzeczywistość, chce być najważniejsze.
Dlaczego tak wielu ludziom dobro wydaje się nudne? Pewną wskazówkę do znalezienia odpowiedzi na to pytanie można znaleźć u Nikołaja Bierdiajewa, rosyjskiego filozofa, zaliczanego do największych myślicieli prawosławnych XX wieku. Zauważył on, że dobro jest śmiertelnie nudne, jeśli nie jest twórcze. Czy dobro może nie być twórcze? Myślę, że jest ono twórcze z natury. Jednak jego kreatywność nie jest nachalna i narzucająca się. Nie ma w nim efekciarstwa. Niektórzy uważają nawet, że dobro jest ukryte i trzeba go szukać. Myślę, że wystarczy po prostu chcieć je dostrzec, a zobaczy się go całe mnóstwo. Także w sobie.
Ks. Józef Tischner stwierdził, że „Człowiek jest takim drzewem, które czuje w sobie dobro i dlatego nie chce złych owoców rodzić”. Mówił też, że dobro istnieje jako konkretna dobroć i wolność konkretnego człowieka. Nie jest abstrakcyjne. Nie jest wydumaną ideą, wokół której trzeba gromadzić zwolenników, aby zbudowali na jej podstawie ideologię służącą im do objaśniania świata, a potem szerzyli ją, narzucali innym, bronili jej przed zagrożeniami.
Konkretność dobra – paradoksalnie - powoduje, że jest ono trudne do pokazywania w mediach. Jest oryginalne, nieschematyczne, nieszablonowe. Ale jakże przez to atrakcyjne! Jeśli się to zechce wydobyć.
Już za kilka dni będzie można usłyszeć z wielu ust: „Święta, święta i po świętach”. Jedni będą to mówili z ulgą, inni z żalem. Ale to nie musi się stać. Pewna amerykańska pisarka zauważyła: „Święta nigdy się nie kończą, jeśli nie chcesz”. Dlaczego? Bo „Święta to stan umysłu”.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Panuje dość powszechna opinia, przypominająca przesąd, że dobro jest nudne, natomiast zło to coś naprawdę ciekawego. Coś, czym warto się zająć, na czym warto skupić uwagę. To nieprawda. Zło wydaje się o wiele bardziej medialne, nie tylko dlatego, że jest łatwe w pokazywaniu i opisywaniu, a więc wymaga o wiele mniej wysiłku niż dobro. Zło wydaje się interesujące, bo jest krzykliwe i lubi skupiać na sobie uwagę. Ono wdziera się w naszą rzeczywistość, chce być najważniejsze.
Dlaczego tak wielu ludziom dobro wydaje się nudne? Pewną wskazówkę do znalezienia odpowiedzi na to pytanie można znaleźć u Nikołaja Bierdiajewa, rosyjskiego filozofa, zaliczanego do największych myślicieli prawosławnych XX wieku. Zauważył on, że dobro jest śmiertelnie nudne, jeśli nie jest twórcze. Czy dobro może nie być twórcze? Myślę, że jest ono twórcze z natury. Jednak jego kreatywność nie jest nachalna i narzucająca się. Nie ma w nim efekciarstwa. Niektórzy uważają nawet, że dobro jest ukryte i trzeba go szukać. Myślę, że wystarczy po prostu chcieć je dostrzec, a zobaczy się go całe mnóstwo. Także w sobie.
Ks. Józef Tischner stwierdził, że „Człowiek jest takim drzewem, które czuje w sobie dobro i dlatego nie chce złych owoców rodzić”. Mówił też, że dobro istnieje jako konkretna dobroć i wolność konkretnego człowieka. Nie jest abstrakcyjne. Nie jest wydumaną ideą, wokół której trzeba gromadzić zwolenników, aby zbudowali na jej podstawie ideologię służącą im do objaśniania świata, a potem szerzyli ją, narzucali innym, bronili jej przed zagrożeniami.
Konkretność dobra – paradoksalnie - powoduje, że jest ono trudne do pokazywania w mediach. Jest oryginalne, nieschematyczne, nieszablonowe. Ale jakże przez to atrakcyjne! Jeśli się to zechce wydobyć.
Już za kilka dni będzie można usłyszeć z wielu ust: „Święta, święta i po świętach”. Jedni będą to mówili z ulgą, inni z żalem. Ale to nie musi się stać. Pewna amerykańska pisarka zauważyła: „Święta nigdy się nie kończą, jeśli nie chcesz”. Dlaczego? Bo „Święta to stan umysłu”.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
czwartek, 17 grudnia 2015
Selfie, którego nie było
Ktoś mnie zapytał, dlaczego od pewnego czasu przestałem w
cotygodniowych felietonach relacjonować pogaduszki przy grillu albo
kawie i herbacie z ciastkiem, a skupiłem się niemal całkowicie na
kwestiach związanych z mediami. Powodów jest kilka.
Jeden z nich dotyczy samych spotkań, których przebieg relacjonowałem. W opisywanym przeze mnie gronie doszło w minionych tygodniach do radykalnej polaryzacji stanowisk w wielu kwestiach. Wzrósł przy tym gwałtownie poziom emocji, co znalazło wyraz w stosowanym przez uczestników języku i argumentacji. W rezultacie część stałych bywalców spotkań się wykruszyła, co wpłynęło z kolei na częstotliwość zgromadzeń. Z tego, co słyszałem, wynika, że życie towarzyskie większości omawianej grupy toczy się obecnie w kręgach bardziej jednolitych pod względem poglądowym.
Wśród wielu powodów jest również ten dotyczący mediów. Ich rola nie tylko w opisywaniu i opowiadaniu rzeczywistości, ale także w jej kształtowaniu i formowaniu dotyczących jej ocen i opinii odbiorców jest nie tylko ogromna, ale też coraz bardziej specyficzna.
Coraz częściej ze świata mediów słychać, że obiektywizm jest tam mitem i w związku powyższym dziennikarz nie musi być obiektywny. Problem jest elementem szerszego zagadnienia dotyczącego statusu dziennikarza – czy jest on obserwatorem czy uczestnikiem zdarzeń. Zapewne dyskusje w tej materii będą się toczyć długo i z różnym natężeniem.
Mnie jednak coraz bardziej interesuje sprawa rzetelności w działaniach mediów. Prawo prasowe nakłada na dziennikarzy obowiązek szczególnej staranności i rzetelności przy zbieraniu i wykorzystaniu materiałów prasowych. Po czym poznać, że dziennikarz jest rzetelny? Według słownika po tym, że wypełnia należycie swe obowiązki, a także po tym, że efekt jego pracy jest zgodny z prawdą, wiarygodny.
I tu zaczynają się poważne schody na naszym podwórku. W ciągu kilku dni natknąłem się na dwa przykłady potwierdzające taką diagnozę. Pierwszy dotyczy 13 grudnia. Dziennikarze o całkiem znanych nazwiskach zaczęli kolportować wiadomość, że w jednym kanałów informacyjnych właśnie tego dnia nadano wywiad z człowiekiem, który w dniu wprowadzenia stanu wojennego był rzecznikiem ówczesnego rządu. Okazało się, że to nieprawda. Jednak iluś ludzi pierwszą informację poznało, a jej sprostowania nie.
Droga sprawa jest może mniej oburzająca, ale jednak mocno wstydliwa. Sporo mediów, w tym także kościelnych, upowszechniło z entuzjazmem, radosną fotę papieża Franciszka, opisują ją jako pierwsze w dziejach selfie zrobione przez Następcę św. Piotra. Niestety, rychło wyszło na jaw, że rzekomy profil Stolicy Apostolskiej na Instagramie jest nieprawdziwy, jak i samo zdjęcie nie zostało zrobione własnoręcznie przez Papieża.
Zjawisko bezmyślnego kopiowania i powielania niesprawdzonych informacji zaczyna być w mediach poważnym problemem, a dla odbiorców dotkliwym i groźnym utrapieniem. Wygląda na to, że tylko oni są w stanie wymóc na pracownikach mediów powrót do kryterium prawdy, jako podstawowej zasady pozwalającej upowszechnić jakąś wiadomość.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Jeden z nich dotyczy samych spotkań, których przebieg relacjonowałem. W opisywanym przeze mnie gronie doszło w minionych tygodniach do radykalnej polaryzacji stanowisk w wielu kwestiach. Wzrósł przy tym gwałtownie poziom emocji, co znalazło wyraz w stosowanym przez uczestników języku i argumentacji. W rezultacie część stałych bywalców spotkań się wykruszyła, co wpłynęło z kolei na częstotliwość zgromadzeń. Z tego, co słyszałem, wynika, że życie towarzyskie większości omawianej grupy toczy się obecnie w kręgach bardziej jednolitych pod względem poglądowym.
Wśród wielu powodów jest również ten dotyczący mediów. Ich rola nie tylko w opisywaniu i opowiadaniu rzeczywistości, ale także w jej kształtowaniu i formowaniu dotyczących jej ocen i opinii odbiorców jest nie tylko ogromna, ale też coraz bardziej specyficzna.
Coraz częściej ze świata mediów słychać, że obiektywizm jest tam mitem i w związku powyższym dziennikarz nie musi być obiektywny. Problem jest elementem szerszego zagadnienia dotyczącego statusu dziennikarza – czy jest on obserwatorem czy uczestnikiem zdarzeń. Zapewne dyskusje w tej materii będą się toczyć długo i z różnym natężeniem.
Mnie jednak coraz bardziej interesuje sprawa rzetelności w działaniach mediów. Prawo prasowe nakłada na dziennikarzy obowiązek szczególnej staranności i rzetelności przy zbieraniu i wykorzystaniu materiałów prasowych. Po czym poznać, że dziennikarz jest rzetelny? Według słownika po tym, że wypełnia należycie swe obowiązki, a także po tym, że efekt jego pracy jest zgodny z prawdą, wiarygodny.
I tu zaczynają się poważne schody na naszym podwórku. W ciągu kilku dni natknąłem się na dwa przykłady potwierdzające taką diagnozę. Pierwszy dotyczy 13 grudnia. Dziennikarze o całkiem znanych nazwiskach zaczęli kolportować wiadomość, że w jednym kanałów informacyjnych właśnie tego dnia nadano wywiad z człowiekiem, który w dniu wprowadzenia stanu wojennego był rzecznikiem ówczesnego rządu. Okazało się, że to nieprawda. Jednak iluś ludzi pierwszą informację poznało, a jej sprostowania nie.
Droga sprawa jest może mniej oburzająca, ale jednak mocno wstydliwa. Sporo mediów, w tym także kościelnych, upowszechniło z entuzjazmem, radosną fotę papieża Franciszka, opisują ją jako pierwsze w dziejach selfie zrobione przez Następcę św. Piotra. Niestety, rychło wyszło na jaw, że rzekomy profil Stolicy Apostolskiej na Instagramie jest nieprawdziwy, jak i samo zdjęcie nie zostało zrobione własnoręcznie przez Papieża.
Zjawisko bezmyślnego kopiowania i powielania niesprawdzonych informacji zaczyna być w mediach poważnym problemem, a dla odbiorców dotkliwym i groźnym utrapieniem. Wygląda na to, że tylko oni są w stanie wymóc na pracownikach mediów powrót do kryterium prawdy, jako podstawowej zasady pozwalającej upowszechnić jakąś wiadomość.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
czwartek, 10 grudnia 2015
Nie kolportujmy zła
Podobno prestiżowy amerykański tygodnik „Time”, który od 1927 roku
przyznaje tytuł „Człowieka roku” w tym roku wśród kandydatów całkiem
poważnie rozważał samozwańczego kalifa i lidera tzw. Państwa
Islamskiego. Jest jednym z siedmiu kandydatów. Oprócz niego szanse na
tytuł mieli ponoć między innymi kanclerz Niemiec (która tytuł
otrzymała), prezydent Rosji i najbardziej kontrowersyjny kandydat w
przyszłorocznych wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych.
Pomysł uwzględnienia kalifa wśród pretendentów do tytułu „Człowiek roku” wywołał tu i ówdzie oburzenie. Okazuje się jednak, że niesłusznie, bo tu podobno wcale nie o wyróżnianie, a tym bardziej nie o nagradzanie i dowartościowywanie, chodzi. Zgodnie z ideą tytuł przyznawany jest temu, kto w minionych dwunastu miesiącach miał, zdaniem redaktorów, największy wpływ na wydarzenia w Ameryce i na świecie w pozytywnym lub negatywnym znaczeniu. Tak właśnie. Pozytywnym lub negatywnym. Dlatego w liczącej prawie dziewięćdziesiąt lat historii uznawania kogoś przez „Time” za „Człowieka roku” znajdziemy nie tylko Jana XXIII, Jana Pawła II, papieża Franciszka, Martina Luthera Kinga czy walczących z epidemią eboli, ale również Adolfa Hitlera i dwukrotnie Józefa Stalina. Jeden mój znajomy o dość paskudnym charakterze poznawszy przedstawione wyżej wyjaśnienia i uzasadnienia zaraz zaczął sprawdzać, czy prestiżowe czasopismo nie przyznało tytułu „Człowieka roku” organizatorowi zamachów terrorystycznych z 2001 roku. A gdy się trochę uspokoił zapytał bezradnie: „Czy media naprawdę muszą kolportować i promować zło, znajdując do tego pokrętne uzasadnienia?”.
Ks. prof. Marek Lis, teolog, a także filmoznawca i specjalista w dziedzinie środków komunikowania kilka dni temu umieścił w jednym z portali społecznościowych post następującej treści: „Mam prośbę. Nie retłitujmy kłamstw. Oszczerstw. Insynuacji. Niby-dowcipnych memów. Cudzej głupoty, świadomej albo nie. Nie kolportujmy zła”. Jego apel spotkał się z bardzo umiarkowanym entuzjazmem wśród internautów. Zaraz ktoś sugerował udzielenie dyspensy dla memów poświęconych jednemu z poprzednich lokatorów Pałacu Prezydenckiego. Ktoś inny zaniepokoił się, że gdyby propozycję wprowadzić w życie, to ruch na społecznościówce zaniknie.
Nie od dziś wiadomo, że zło jest bardziej medialne niż dobro. Dawniej mogliśmy o jego upowszechnianie obwiniać przede wszystkim redakcje i właścicieli gazet, stacji radiowych i telewizyjnych. W dobie Internetu to się już nie sprawdza. O tym, co się pojawia w komentarzach, w serwisach społecznościowych, jakie profile obserwujemy, które wpisy lajkujemy, dodajemy do ulubionych, opatrujemy kciukiem w górę czy serduszkiem, które posyłamy dalej, aby poznali je inni, decydujemy osobiście.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM. Tu wersja lekko poprawiona, bo w tzw. międzyczasie (między napisaniem tekstu a jego emisją na antenie) "Time" ogłosił, kogo wybrał.
Pomysł uwzględnienia kalifa wśród pretendentów do tytułu „Człowiek roku” wywołał tu i ówdzie oburzenie. Okazuje się jednak, że niesłusznie, bo tu podobno wcale nie o wyróżnianie, a tym bardziej nie o nagradzanie i dowartościowywanie, chodzi. Zgodnie z ideą tytuł przyznawany jest temu, kto w minionych dwunastu miesiącach miał, zdaniem redaktorów, największy wpływ na wydarzenia w Ameryce i na świecie w pozytywnym lub negatywnym znaczeniu. Tak właśnie. Pozytywnym lub negatywnym. Dlatego w liczącej prawie dziewięćdziesiąt lat historii uznawania kogoś przez „Time” za „Człowieka roku” znajdziemy nie tylko Jana XXIII, Jana Pawła II, papieża Franciszka, Martina Luthera Kinga czy walczących z epidemią eboli, ale również Adolfa Hitlera i dwukrotnie Józefa Stalina. Jeden mój znajomy o dość paskudnym charakterze poznawszy przedstawione wyżej wyjaśnienia i uzasadnienia zaraz zaczął sprawdzać, czy prestiżowe czasopismo nie przyznało tytułu „Człowieka roku” organizatorowi zamachów terrorystycznych z 2001 roku. A gdy się trochę uspokoił zapytał bezradnie: „Czy media naprawdę muszą kolportować i promować zło, znajdując do tego pokrętne uzasadnienia?”.
Ks. prof. Marek Lis, teolog, a także filmoznawca i specjalista w dziedzinie środków komunikowania kilka dni temu umieścił w jednym z portali społecznościowych post następującej treści: „Mam prośbę. Nie retłitujmy kłamstw. Oszczerstw. Insynuacji. Niby-dowcipnych memów. Cudzej głupoty, świadomej albo nie. Nie kolportujmy zła”. Jego apel spotkał się z bardzo umiarkowanym entuzjazmem wśród internautów. Zaraz ktoś sugerował udzielenie dyspensy dla memów poświęconych jednemu z poprzednich lokatorów Pałacu Prezydenckiego. Ktoś inny zaniepokoił się, że gdyby propozycję wprowadzić w życie, to ruch na społecznościówce zaniknie.
Nie od dziś wiadomo, że zło jest bardziej medialne niż dobro. Dawniej mogliśmy o jego upowszechnianie obwiniać przede wszystkim redakcje i właścicieli gazet, stacji radiowych i telewizyjnych. W dobie Internetu to się już nie sprawdza. O tym, co się pojawia w komentarzach, w serwisach społecznościowych, jakie profile obserwujemy, które wpisy lajkujemy, dodajemy do ulubionych, opatrujemy kciukiem w górę czy serduszkiem, które posyłamy dalej, aby poznali je inni, decydujemy osobiście.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM. Tu wersja lekko poprawiona, bo w tzw. międzyczasie (między napisaniem tekstu a jego emisją na antenie) "Time" ogłosił, kogo wybrał.
czwartek, 3 grudnia 2015
W dwie strony
Z Internetu dowiedziałem się, że w jednym z miast w Polsce rekolekcje
adwentowe będą miały miejsce nie w kościele, nawet nie w kaplicy przy
jakiejś instytucji, ale po prostu w galerii sztuki. Przez trzy dni
ksiądz będzie prowadził medytacje z obrazami w tle. Zastanowiło mnie to.
Czy takie działanie ma sens? Czy to jest duszpasterstwo?
Wiele lat minęło od pewnej rozmowy, w której bardzo zatroskany o swych parafian proboszcz z żalem odnotowywał, że liczba uczestników parafialnych rekolekcji zaczyna powoli maleć. „Ja już niewiele wymyślę, ale wy musicie znaleźć nowe sposoby docierania z Ewangelią do ludzi. Kończy się czas czekania na nich w kościele. Trzeba będzie iść i głosić Chrystusa tam, gdzie oni są” – mówił ów wiekowy kapłan.
Gdy jakiś czas później ostrożnie zamieszczałem rekolekcyjne rozważania w sieci, nie bardzo miałem odwagę nazywać je w rekolekcjami w sensie ścisłym. Myślałem raczej, że to rodzaj namiastki dla tych, którzy chcieliby w parafialnej świątyni uczestniczyć w spotkaniach rekolekcyjnych, ale po prostu nie mają możliwości. Bo brak czasu, bo terminy nie pasują, bo jakieś inne przeszkody piętrzą się na drodze do kościoła.
Dzisiaj globalna sieć, zwłaszcza w Adwencie i Wielkim Poście, wypełnia się mnóstwem rekolekcyjnych propozycji w najróżniejszych formach. Są bogate, świetnie i profesjonalnie przygotowane. Przeznaczone dla różnych grup. Trudno je nazwać namiastką. Jeśli ktoś chce, może dzięki nim doświadczyć rzeczywistych, nie wirtualnych, duchowych przeżyć. Może się nawrócić, wzmocnić swoją wiarę, podbudować religijnie, zebrać w sobie.
Oczywiście, nie da się w Internecie wyspowiadać i przyjąć Komunii świętej. Trzeba iść do kościoła. Ale coraz częściej spotykam ludzi, którzy twierdzą, że dzięki sieci doświadczają poczucia wspólnoty z innymi, a nawet odkrywają obecność sacrum w świecie. I trafiają do świątyni.
Papież Franciszek przypomina katolikom, że otwarte drzwi kościołów zakładają ruch w dwie strony. Można nimi nie tylko wchodzić, ale również wychodzić po to, aby zanieść Jezusa, Jego Dobrą Nowinę o zbawieniu, tam, gdzie jej nie ma, gdzie być może wcale o niej nie słyszeli lub zapomnieli, że kiedyś ją poznali. Myślę, że rekolekcje w galerii sztuki, wiele innych podobnych działań, a także to, co się coraz intensywniej dzieje w globalnej sieci, to właśnie jest wychodzenie na peryferie.
Inna sprawa, że jak zwrócił uwagę pewien misjonarz-franciszkanin, powoli zaczyna się okazywać, że centrum w rzeczywistości jest właśnie tam. A nie w jakimś faktycznie niemożliwym do odnalezienia punkcie środkowym, jak się wciąż niejednemu wydaje.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Wiele lat minęło od pewnej rozmowy, w której bardzo zatroskany o swych parafian proboszcz z żalem odnotowywał, że liczba uczestników parafialnych rekolekcji zaczyna powoli maleć. „Ja już niewiele wymyślę, ale wy musicie znaleźć nowe sposoby docierania z Ewangelią do ludzi. Kończy się czas czekania na nich w kościele. Trzeba będzie iść i głosić Chrystusa tam, gdzie oni są” – mówił ów wiekowy kapłan.
Gdy jakiś czas później ostrożnie zamieszczałem rekolekcyjne rozważania w sieci, nie bardzo miałem odwagę nazywać je w rekolekcjami w sensie ścisłym. Myślałem raczej, że to rodzaj namiastki dla tych, którzy chcieliby w parafialnej świątyni uczestniczyć w spotkaniach rekolekcyjnych, ale po prostu nie mają możliwości. Bo brak czasu, bo terminy nie pasują, bo jakieś inne przeszkody piętrzą się na drodze do kościoła.
Dzisiaj globalna sieć, zwłaszcza w Adwencie i Wielkim Poście, wypełnia się mnóstwem rekolekcyjnych propozycji w najróżniejszych formach. Są bogate, świetnie i profesjonalnie przygotowane. Przeznaczone dla różnych grup. Trudno je nazwać namiastką. Jeśli ktoś chce, może dzięki nim doświadczyć rzeczywistych, nie wirtualnych, duchowych przeżyć. Może się nawrócić, wzmocnić swoją wiarę, podbudować religijnie, zebrać w sobie.
Oczywiście, nie da się w Internecie wyspowiadać i przyjąć Komunii świętej. Trzeba iść do kościoła. Ale coraz częściej spotykam ludzi, którzy twierdzą, że dzięki sieci doświadczają poczucia wspólnoty z innymi, a nawet odkrywają obecność sacrum w świecie. I trafiają do świątyni.
Papież Franciszek przypomina katolikom, że otwarte drzwi kościołów zakładają ruch w dwie strony. Można nimi nie tylko wchodzić, ale również wychodzić po to, aby zanieść Jezusa, Jego Dobrą Nowinę o zbawieniu, tam, gdzie jej nie ma, gdzie być może wcale o niej nie słyszeli lub zapomnieli, że kiedyś ją poznali. Myślę, że rekolekcje w galerii sztuki, wiele innych podobnych działań, a także to, co się coraz intensywniej dzieje w globalnej sieci, to właśnie jest wychodzenie na peryferie.
Inna sprawa, że jak zwrócił uwagę pewien misjonarz-franciszkanin, powoli zaczyna się okazywać, że centrum w rzeczywistości jest właśnie tam. A nie w jakimś faktycznie niemożliwym do odnalezienia punkcie środkowym, jak się wciąż niejednemu wydaje.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Subskrybuj:
Posty (Atom)