Jeśli dobrze pamiętam, 20 czerwca trzydzieści lat temu, to był
poniedziałek. Lało wtedy paskudnie. Jako kleryk, a właściwie alumn
kończący właśnie pierwszy rok Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego,
mokłem w pożyczonej sutannie gdzieś na Giszowcu, w miejscu, którego dziś
nie potrafiłbym precyzyjnie wskazać. Nigdy później zresztą nie
usiłowałem go odnaleźć, czego trochę żałuję. Wraz ze mną mókł jakiś
przywieziony z innych stron Polski ORMO-wiec czy ZOMO-wiec.
Nie
do końca rozumiałem wyznaczone mi zadanie. Tkwiłem jednak mężnie mimo
deszczu, pozdrawiając uśmiechem, a czasem gestem grupy ludzi,
zmierzających pieszo na katowickie lotnisko Muchowiec. Zazdrościłem tym
ludziom, podobnie, jak zazdrościłem kolegom, którzy tego dnia mieli
zadania wyznaczone o wiele bliżej centrum wydarzeń.
Sterczeliśmy
tak wiele godzin. Milicjant próbował mi coś opowiadać o sobie, o swojej
rodzinie, ale tematu wiary i religii chyba nie dotknęliśmy. Pamiętam,
że mówiłem raczej niewiele. Popijałem gorącą herbatę, przyniesioną przez
kogoś z okolicznych mieszkańców.
Gdy wreszcie papież Jan
Paweł II przyleciał z Poznania na katowickie lotnisko śmigłowcem,
starsza pani z niewielkiego domku zaprosiła mnie do siebie. Tylko mnie.
ORMO-wca czy też ZOMO-wca – nie. On zresztą chyba wcale się do takiego
zaproszenia nie palił. Zniknął w drzwiach posterunku milicji, który był
niedaleko naszego punktu.
W domku, do którego mnie
zaproszono, był włączony telewizor. Obraz na ekranie był czarno-biały.
Dopiero później, ze zdjęć i filmów, dowiedziałem się, jakiego koloru
były wielkie kwiaty, zdobiące ogromny krzyż, górujący nad płytą lotniska
i wypełniającymi ją rzeszami ludzi. Mówiło się potem, że było ich ze
dwa miliony. Domyślałem się, że wielki stożek, na którym umieszczono
krzyż, był biały, a prowadzący na szczyt dywan był czerwony. Pełni
emocji w kilka osób wpatrywaliśmy się w pokazywane na telewizyjnym
ekranie obrazy. Rozmawialiśmy w stanie jakiegoś uniesienia, pojadając
świeże ciasto i popijając herbatę.
Pamiętam, że gdy papież
zabrał głos, wszyscy nie tylko umilkli, ale chyba wstrzymali oddechy,
bo w pokoju zapanowała niesamowita cisza. Pamiętam łzy, które pojawiły
się w moich oczach, gdy Jan Paweł II pytał, czy po tylu godzinach
modlitewnego czekania ludzie na Muchowcu mają jeszcze siłę go wysłuchać.
I do dziś nie umiem powstrzymać wzruszenia, gdy przypominam sobie, jak
mówił: „Otóż pamięć dawniejszych spotkań w Piekarach mówi mi o tym, że
Ślązacy i wszyscy ludzie ciężkiej pracy z tego rejonu przemysłowego
niełatwo się męczą modlitwą. Prócz tego: potrafią tak „interesująco” się
modlić w swojej wielkiej gromadzie, że modlitwa ich nie męczy. Odchodzą
ze swojego sanktuarium — może strudzeni — ale nie przemęczeni. Owszem,
zabierają z sobą świeże siły ducha do ciężkiej codziennej pracy”... stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie Radia eM
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz