czwartek, 20 czerwca 2013

Deszcz, łzy i trzydzieści lat

Jeśli dobrze pamiętam, 20 czerwca trzydzieści lat temu, to był poniedziałek. Lało wtedy paskudnie. Jako kleryk, a właściwie alumn kończący właśnie pierwszy rok Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego, mokłem w pożyczonej sutannie gdzieś na Giszowcu, w miejscu, którego dziś nie potrafiłbym precyzyjnie wskazać. Nigdy później zresztą nie usiłowałem go odnaleźć, czego trochę żałuję. Wraz ze mną mókł jakiś przywieziony z innych stron Polski ORMO-wiec czy ZOMO-wiec.

Nie do końca rozumiałem wyznaczone mi zadanie. Tkwiłem jednak mężnie mimo deszczu, pozdrawiając uśmiechem, a czasem gestem grupy ludzi, zmierzających pieszo na katowickie lotnisko Muchowiec. Zazdrościłem tym ludziom, podobnie, jak zazdrościłem kolegom, którzy tego dnia mieli zadania wyznaczone o wiele bliżej centrum wydarzeń.

Sterczeliśmy tak wiele godzin. Milicjant próbował mi coś opowiadać o sobie, o swojej rodzinie, ale tematu wiary i religii chyba nie dotknęliśmy. Pamiętam, że mówiłem raczej niewiele. Popijałem gorącą herbatę, przyniesioną przez kogoś z okolicznych mieszkańców.

Gdy wreszcie papież Jan Paweł II przyleciał z Poznania na katowickie lotnisko śmigłowcem, starsza pani z niewielkiego domku zaprosiła mnie do siebie. Tylko mnie. ORMO-wca czy też ZOMO-wca – nie. On zresztą chyba wcale się do takiego zaproszenia nie palił. Zniknął w drzwiach posterunku milicji, który był niedaleko naszego punktu.

W domku, do którego mnie zaproszono, był włączony telewizor. Obraz na ekranie był czarno-biały. Dopiero później, ze zdjęć i filmów, dowiedziałem się, jakiego koloru były wielkie kwiaty, zdobiące ogromny krzyż, górujący nad płytą lotniska i wypełniającymi ją rzeszami ludzi. Mówiło się potem, że było ich ze dwa miliony. Domyślałem się, że wielki stożek, na którym umieszczono krzyż, był biały, a prowadzący na szczyt dywan był czerwony. Pełni emocji w kilka osób wpatrywaliśmy się w pokazywane na telewizyjnym ekranie obrazy. Rozmawialiśmy w stanie jakiegoś uniesienia, pojadając świeże ciasto i popijając herbatę.

Pamiętam, że gdy papież zabrał głos, wszyscy nie tylko umilkli, ale chyba wstrzymali oddechy, bo w pokoju zapanowała niesamowita cisza. Pamiętam łzy, które pojawiły się w moich oczach, gdy Jan Paweł II pytał, czy po tylu godzinach modlitewnego czekania ludzie na Muchowcu mają jeszcze siłę go wysłuchać. I do dziś nie umiem powstrzymać wzruszenia, gdy przypominam sobie, jak mówił: „Otóż pamięć dawniejszych spotkań w Piekarach mówi mi o tym, że Ślązacy i wszyscy ludzie ciężkiej pracy z tego rejonu przemysłowego niełatwo się męczą modlitwą. Prócz tego: potrafią tak „interesująco” się modlić w swojej wielkiej gromadzie, że modlitwa ich nie męczy. Odchodzą ze swojego sanktuarium — może strudzeni — ale nie przemęczeni. Owszem, zabierają z sobą świeże siły ducha do ciężkiej codziennej pracy”... stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz