Czasami już na pierwszy rzut oka widać, że człowiek nosi w sobie
jakąś ogromną zgryzotę i trzeba nie tyle się nad nim z troską pochylić,
ile wesprzeć go, bo w przeciwnym razie przygnieciony ciężarem gotów
upaść. Tak właśnie było z pracownikiem sporej, ekspansywnej firmy, który
dołączył do naszego grona, gdy dyskusja znajdowała się już w fazie
poszerzających perspektywę uogólnień. Nawet nie przeprosił za
spóźnienie, usiadł ciężko i jednym haustem wypił dużą szklankę domowej
roboty lemoniady.
„Oni sobie podejmują decyzje, składają
obietnice, a potem ja muszę świecić oczami, gdy wszystko się sypie i nie
ma szans na dotrzymanie terminów” – wyrzucił z siebie, odstawiając
zamaszyście naczynie. Stół się zatrząsł, a pani domu, wykazując
niesamowity refleks, złapała dużą butelkę, która straciła równowagę. Nie
czekając na pytania nowy uczestnik naszego spotkania zreferował
sytuację, która tak bardzo go zestresowała. Poszło o to, że szefowie
jego firmy postanowili poszerzyć działalność na nową branżę, w której
spodziewali się dość znacznych zysków. Podjęli szereg zobowiązań wobec
kontrahentów i między innymi jemu zlecili wprowadzenie pomysłu w życie.
„Ale ani oni ani ja się na tym nie znamy!” – doprecyzował istotę
problemu spóźniony gość i rozejrzał się za dzbankiem z lemoniadą. Pani
domu napełniła mu szklankę, szczerze zatroskana o całość eleganckiego
kompletu, z którego korzystaliśmy.
Siedzący na drugim
końcu prostokątnego stołu licealista zachichotał i z miną telewizyjnego
eksperta ocenił: „Normalne w tym kraju”. „Co normalne? Co normalne?” –
agresywnie zapytał jego ojciec. Przyszły maturzysta zachował ironiczny
uśmiech na twarzy. „Priorytet ambicji przed profesjonalizmem” –
wyjaśnił, oszczędzając słowa i odchylił się razem z krzesłem do tyłu.
„Zachowuj się” – dorzuciła swoje trzy grosze do dyskusji jego matka i
przepraszająco popatrzyła na gospodarzy. W oczach pani domu pojawiło się
współczujące zrozumienie, a pan domu wzruszył ramionami.
Pracownik
sporej firmy nadal był skupiony na własnych problemach. „Już mamy trzy
miesiące opóźnienia” – wyznał głucho. „A będzie jeszcze więcej. I pewnie
to ja będę wszystkiemu winien”.
„Mnie to wygląda na
klasyczne porywanie się z motyką na słońce” – zdiagnozował
przysłuchujący się dotychczas bez słowa właściciel spółki zaliczanej do
małych i średnich przedsiębiorstw. „Na moje oko nie ma to nic wspólnego z
ryzykiem biznesowym” – dodał. „A z czym?” – zaciekawił się licealista.
„Jak trochę pożyjesz, to sam się dowiesz” – wyręczył właściciela spółki
ojciec licealisty, a mnie przypomniało się, że kiedyś pracował on w tej
samej ekspansywnej firmie, co spóźniony uczestnik naszego spotkania. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie radia eM
czwartek, 26 czerwca 2014
czwartek, 19 czerwca 2014
Odwaga myśli
Gdy pewnego razu siedzieliśmy przy odpustowym stole i toczyła się
ożywiona, jak mawiają niektórzy politycy, „niepozbawiona elementów
krytycznych” rozmowa, jeden z biesiadników, wskazując na mnie,
przestrzegł pełnego zapału dyskutanta: „Uważaj, co przy nim mówisz, bo
on to jutro w radiu opowie”. Chociaż uwaga wypowiedziana została w
charakterze wyraźnie sygnalizowanego życzliwego żartu, i tak zrobiło mi
się przykro i poczułem się jak szpieg Szoguna. Tym bardziej, że
ostrzeżony łypnął na mnie i faktycznie mocno spuścił z tonu. Pod jakimś
pozorem przeniosłem się w inny kąt sali.
Tamto, już dość odległe w czasie, wydarzenie wydostało się na powierzchnię mojej pamięci, gdy znajomy zaproponował wspólne wypicie kawy formułując zachętę do spotkania następująco: „Siądziemy w moim ogródku przy przenośnym stoliku, żeby nikt nie nagrał tego, o czym będziemy mówili”. Po takim zaproszeniu nieuniknionym tematem dyskusji stały się wałkowane przez media rewelacje podsłuchane i utrwalone w pewnym zakładzie gastronomicznym.
„Żyjemy w kraju, w którym dużą odwagą jest powiedzenie w prywatnej rozmowie tego, co się naprawdę myśli” – stwierdził z powagą polityk szczebla samorządowego i obejrzał uważnie pobliskie krzaki, bez wątpienia sprawdzając, czy nie kryje się w nich brygada agentów z mikrofonami.
„To prawda” – poparła go znajoma zniżając głos i ujawniła: „U nas w firmie wszyscy są przekonani, że rozmowy prowadzone przez służbowe telefony są nagrywane i odsłuchiwane. Nikt nikomu nie ufa. Jeszcze trochę i chyba w ogóle przestaniemy normalnie gadać między sobą w pracy” – westchnęła.
„To znaczy, że wydajność wzrośnie, bo przestaniecie marnować czas na pogaduszki, plotki i obgadywanie przełożonych za plecami” – uciszył się student, który, jak sam kiedyś oświadczył, uczy się na zawodowego prezesa.
Samorządowiec popatrzył na niego z powątpiewaniem. „Pewnie teraz uczą was, jak podglądać i podsłuchiwać podwładnych” – powiedział niezbyt zaczepnie. „Nie, nie uczą” – student nie tracił dobrego humoru. „Ale to niezły pomysł. Powinni wpisać takie ćwiczenia do planu zajęć” – powiedział z niepokojącym przekonaniem w głosie.
„A ja myślę, że prawdziwa odwaga polega na tym, aby w każdej sytuacji mówić to, co się naprawdę uważa, a nie co innego na pokaz, a co innego na własny użytek” – uogólnił właściciel ogródka, w którym siedzieliśmy. „Można to chyba nazwać dawaniem świadectwa, prawda?” – zapytał, zwracając się w moją stronę. Pokiwałem głową, czując na sobie wyczekujący wzrok wszystkich. Odniosłem wrażenie, że ich oczekiwania mocno się różniły. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie radia eM
Tamto, już dość odległe w czasie, wydarzenie wydostało się na powierzchnię mojej pamięci, gdy znajomy zaproponował wspólne wypicie kawy formułując zachętę do spotkania następująco: „Siądziemy w moim ogródku przy przenośnym stoliku, żeby nikt nie nagrał tego, o czym będziemy mówili”. Po takim zaproszeniu nieuniknionym tematem dyskusji stały się wałkowane przez media rewelacje podsłuchane i utrwalone w pewnym zakładzie gastronomicznym.
„Żyjemy w kraju, w którym dużą odwagą jest powiedzenie w prywatnej rozmowie tego, co się naprawdę myśli” – stwierdził z powagą polityk szczebla samorządowego i obejrzał uważnie pobliskie krzaki, bez wątpienia sprawdzając, czy nie kryje się w nich brygada agentów z mikrofonami.
„To prawda” – poparła go znajoma zniżając głos i ujawniła: „U nas w firmie wszyscy są przekonani, że rozmowy prowadzone przez służbowe telefony są nagrywane i odsłuchiwane. Nikt nikomu nie ufa. Jeszcze trochę i chyba w ogóle przestaniemy normalnie gadać między sobą w pracy” – westchnęła.
„To znaczy, że wydajność wzrośnie, bo przestaniecie marnować czas na pogaduszki, plotki i obgadywanie przełożonych za plecami” – uciszył się student, który, jak sam kiedyś oświadczył, uczy się na zawodowego prezesa.
Samorządowiec popatrzył na niego z powątpiewaniem. „Pewnie teraz uczą was, jak podglądać i podsłuchiwać podwładnych” – powiedział niezbyt zaczepnie. „Nie, nie uczą” – student nie tracił dobrego humoru. „Ale to niezły pomysł. Powinni wpisać takie ćwiczenia do planu zajęć” – powiedział z niepokojącym przekonaniem w głosie.
„A ja myślę, że prawdziwa odwaga polega na tym, aby w każdej sytuacji mówić to, co się naprawdę uważa, a nie co innego na pokaz, a co innego na własny użytek” – uogólnił właściciel ogródka, w którym siedzieliśmy. „Można to chyba nazwać dawaniem świadectwa, prawda?” – zapytał, zwracając się w moją stronę. Pokiwałem głową, czując na sobie wyczekujący wzrok wszystkich. Odniosłem wrażenie, że ich oczekiwania mocno się różniły. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie radia eM
czwartek, 12 czerwca 2014
Znakomita firma
Młody siedział na metalowym krzesełku z tak nieszczęśliwą miną, że
nie sposób było przejść obojętnie. Całym swoim wyglądem budził
współczucie. „Muszę zmienić pracę” – zadeklarował, atakowany pytającymi
spojrzeniami. „Co się stało?!” – spanikowała natychmiast jego
potencjalna teściowa. „Przecież tak się cieszyłeś, że udało ci się
dostać właśnie do tej firmy” – przypomniała mu na wszelki wypadek, gdyby
sam nie pamiętał.
Fakt. Cieszył się jak dziecko, gdy niecały rok temu udało mu się dostać pracę w pewnej znanej, wielkiej firmie. Niektórzy z nas, zebranych pod ogromnym ogrodowym parasolem, pamiętali, jak bardzo mu zależało, aby właśnie tam się dostać. Naprawdę się postarał. „Nie chcę pracować w jakiś byle firemce. Szkoda moich zdolności i wiedzy” – mówił bez fałszywej skromności, gdy niektórzy zarzucali mu, że na zbyt wysokiego konia usiłuje od razu wskoczyć. A ci, którzy mieli pojęcie o branży, w którą się chciał zaangażować, kiwali głowami, że naprawdę jest dobry i nie powinien mieć problemów z zatrudnieniem w dużym, prestiżowym przedsiębiorstwie. Nie miał. Od razu się połapali, że będą mieli z niego pożytek i zatrudnili go na całkiem korzystnych warunkach.
Pamiętam, że wtedy, ponad rok temu, moją uwagę zwróciło, jak bardzo idealizował tę swoją wymarzoną firmę. Cytował całe passusy o tym, jak świetnie jest tam zorganizowana robota, jakie znakomite panują relacje między pracownikami, jak doceniania jest kreatywność i zaangażowanie. Kusiło mnie, żeby mu wylać co najmniej szklankę lodowatej wody realizmu na rozpalony łeb wyobraźni, ale jakoś się na to nie zdobyłem.
„W czym problem? Czemu chcesz odejść?” – zapytał rzeczowo nasz gospodarz, zaliczany do grupy tak zwanych średnich przedsiębiorców. Młody zrobił tak smutną minę, że jego dziewczyna złapała go za dłoń, aby udzielić mu wsparcia.
„Bo to wszystko jest nie tak, jak sobie wyobrażałem. W moim dziale najwięcej do powiedzenia mają niekompetentni lenie, każdy każdego stara się podgryźć, a efektywność mamy na poziomie najwyżej połowy tej, jaka być powinna i jaka by być mogła” – powiedział żałośnie. „Nie chcę tam dalej być. Bardzo się zawiodłem. Poszukam czegoś innego albo założę własną działalność” – oświadczył płaczliwie. Dziewczyna ścisnęła mu dłoń z całej siły. Aż jej kostki zbielały.
„A ja ci radzę, żebyś wytrzymał” – odezwał się nagle profesor, który zgodnie ze swoim zwyczajem milcząco przysłuchiwał się rozmowie i tylko przez cały czas popijał przez słomkę mrożoną kawę, siorbiąc przy tym denerwująco. Młody popatrzył na niego z niedowierzaniem, a mnie się przypomniało, że profesor od lat współpracuje z tą firmą. „Jak tam dłużej pobędziesz, to zrozumiesz, dlaczego mimo wszystko jest to znakomita firma” – dodał profesor i dokończył mrożoną kawę wyjątkowo głośnym siorbnięciem.
Dlaczego postanowiłem opowiedzieć tę historię? Dlatego że ktoś mnie niedawno poprosił: „Mógłby ksiądz kiedyś poruszyć pewną smutną prawidłowość. Dlaczego im człowiek jest bliżej instytucji kościelnej, tym większej potrzebuje wiary w Boga?”. A ja, jak wiadomo, chętnie piszę felietony na zamówienie. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie radia eM
Fakt. Cieszył się jak dziecko, gdy niecały rok temu udało mu się dostać pracę w pewnej znanej, wielkiej firmie. Niektórzy z nas, zebranych pod ogromnym ogrodowym parasolem, pamiętali, jak bardzo mu zależało, aby właśnie tam się dostać. Naprawdę się postarał. „Nie chcę pracować w jakiś byle firemce. Szkoda moich zdolności i wiedzy” – mówił bez fałszywej skromności, gdy niektórzy zarzucali mu, że na zbyt wysokiego konia usiłuje od razu wskoczyć. A ci, którzy mieli pojęcie o branży, w którą się chciał zaangażować, kiwali głowami, że naprawdę jest dobry i nie powinien mieć problemów z zatrudnieniem w dużym, prestiżowym przedsiębiorstwie. Nie miał. Od razu się połapali, że będą mieli z niego pożytek i zatrudnili go na całkiem korzystnych warunkach.
Pamiętam, że wtedy, ponad rok temu, moją uwagę zwróciło, jak bardzo idealizował tę swoją wymarzoną firmę. Cytował całe passusy o tym, jak świetnie jest tam zorganizowana robota, jakie znakomite panują relacje między pracownikami, jak doceniania jest kreatywność i zaangażowanie. Kusiło mnie, żeby mu wylać co najmniej szklankę lodowatej wody realizmu na rozpalony łeb wyobraźni, ale jakoś się na to nie zdobyłem.
„W czym problem? Czemu chcesz odejść?” – zapytał rzeczowo nasz gospodarz, zaliczany do grupy tak zwanych średnich przedsiębiorców. Młody zrobił tak smutną minę, że jego dziewczyna złapała go za dłoń, aby udzielić mu wsparcia.
„Bo to wszystko jest nie tak, jak sobie wyobrażałem. W moim dziale najwięcej do powiedzenia mają niekompetentni lenie, każdy każdego stara się podgryźć, a efektywność mamy na poziomie najwyżej połowy tej, jaka być powinna i jaka by być mogła” – powiedział żałośnie. „Nie chcę tam dalej być. Bardzo się zawiodłem. Poszukam czegoś innego albo założę własną działalność” – oświadczył płaczliwie. Dziewczyna ścisnęła mu dłoń z całej siły. Aż jej kostki zbielały.
„A ja ci radzę, żebyś wytrzymał” – odezwał się nagle profesor, który zgodnie ze swoim zwyczajem milcząco przysłuchiwał się rozmowie i tylko przez cały czas popijał przez słomkę mrożoną kawę, siorbiąc przy tym denerwująco. Młody popatrzył na niego z niedowierzaniem, a mnie się przypomniało, że profesor od lat współpracuje z tą firmą. „Jak tam dłużej pobędziesz, to zrozumiesz, dlaczego mimo wszystko jest to znakomita firma” – dodał profesor i dokończył mrożoną kawę wyjątkowo głośnym siorbnięciem.
Dlaczego postanowiłem opowiedzieć tę historię? Dlatego że ktoś mnie niedawno poprosił: „Mógłby ksiądz kiedyś poruszyć pewną smutną prawidłowość. Dlaczego im człowiek jest bliżej instytucji kościelnej, tym większej potrzebuje wiary w Boga?”. A ja, jak wiadomo, chętnie piszę felietony na zamówienie. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie radia eM
sobota, 7 czerwca 2014
Przepisywacze, streszczacze i interpretatorzy
Oczywiście, są w internecie takie serwisy, które proponują
odbiorcom własne, oryginalne treści. Jest ich całkiem sporo. Budzą
szacunek nakładem sił, czasu i środków poświęconych dla zapewnienia
internautom przyzwoitej strawy, niejednokrotnie całkiem za darmo.
Niestety, serwisy te i ich twórcy przegrywają niejednokrotnie w rankingach z tymi, którzy własnych treści mają niewiele albo wcale. Mnożą się serwisy (nieraz dumnie używające nazwy „portal”), które zapełniają swoją przestrzeń „omówieniami” materiałów zamieszczonych w innych mediach. Mnóstwo w nich zwykłego przepisywania od innych, streszczania, a przede wszystkim „interpretowania” tego, nad czym natrudzili się inni. Myślę, że to bardzo nieuczciwe działanie. To dość paskudny rodzaj pasożytnictwa, ponieważ nie tylko żeruje na wysiłku innych, ale również często wypacza i fałszuje oryginalny przekaz, udając mniej lub bardziej udatnie obiektywizm.
Niedawno wirtualnemedia.pl podały, że według szefów Onetu, Grupy WP, Interii, Gazeta.pl i Google Polska najważniejsze zjawiska i trendy na polskim rynku internetowym to nadpodaż darmowych treści, zacieranie się granic pomiędzy reklamą online i offline, kradzież treści (zwłaszcza wideo), próba zamykania i zarabiania na płatnych treściach oraz mobile jako rewolucja, na którą branża internetowa czeka od kilku lat. A skąd się bierze pierwszy z wymienionych problemów? Czy przypadkiem nie jest w dużej części efektem upowszechniającego się przepisywactwa jednych od drugich?
Powie ktoś, że przecież nikt nie ma czasu ani ochoty odwiedzać iluś serwisów po to, aby dowiedzieć się, o czym one mówią i potrzebne są w Internecie takie miejsca, które dokonają dla nich przeglądu pojawiających się materiałów. Moim zdaniem tak samo można tłumaczyć konieczność masowego tworzenia bryków z lektur szkolnych. No bo przecież który uczeń ma dzisiaj czas i chęć czytać te wszystkie arcydzieła? A z bryków same pożytki. Nie tylko streszczą opasłe tomiaska, ale jeszcze podpowiedzą, co autor miał na myśli i to zgodnie z obowiązującymi w tej materii trendami.
Nie piszę tego, żeby wzywać do jakichś zakazów i ograniczeń. Raczej żeby uświadomić przynajmniej niektórym, że być może nie w pełni świadomie ulegają pewnemu zjawisku. Idą na łatwiznę, nie zdając sobie sprawy, że nie tylko tracą świeżość oryginału, ale również niechcący ktoś za nich decyduje, jaki jest ich pogląd na sprawę. stukam.pl
Niestety, serwisy te i ich twórcy przegrywają niejednokrotnie w rankingach z tymi, którzy własnych treści mają niewiele albo wcale. Mnożą się serwisy (nieraz dumnie używające nazwy „portal”), które zapełniają swoją przestrzeń „omówieniami” materiałów zamieszczonych w innych mediach. Mnóstwo w nich zwykłego przepisywania od innych, streszczania, a przede wszystkim „interpretowania” tego, nad czym natrudzili się inni. Myślę, że to bardzo nieuczciwe działanie. To dość paskudny rodzaj pasożytnictwa, ponieważ nie tylko żeruje na wysiłku innych, ale również często wypacza i fałszuje oryginalny przekaz, udając mniej lub bardziej udatnie obiektywizm.
Niedawno wirtualnemedia.pl podały, że według szefów Onetu, Grupy WP, Interii, Gazeta.pl i Google Polska najważniejsze zjawiska i trendy na polskim rynku internetowym to nadpodaż darmowych treści, zacieranie się granic pomiędzy reklamą online i offline, kradzież treści (zwłaszcza wideo), próba zamykania i zarabiania na płatnych treściach oraz mobile jako rewolucja, na którą branża internetowa czeka od kilku lat. A skąd się bierze pierwszy z wymienionych problemów? Czy przypadkiem nie jest w dużej części efektem upowszechniającego się przepisywactwa jednych od drugich?
Powie ktoś, że przecież nikt nie ma czasu ani ochoty odwiedzać iluś serwisów po to, aby dowiedzieć się, o czym one mówią i potrzebne są w Internecie takie miejsca, które dokonają dla nich przeglądu pojawiających się materiałów. Moim zdaniem tak samo można tłumaczyć konieczność masowego tworzenia bryków z lektur szkolnych. No bo przecież który uczeń ma dzisiaj czas i chęć czytać te wszystkie arcydzieła? A z bryków same pożytki. Nie tylko streszczą opasłe tomiaska, ale jeszcze podpowiedzą, co autor miał na myśli i to zgodnie z obowiązującymi w tej materii trendami.
Nie piszę tego, żeby wzywać do jakichś zakazów i ograniczeń. Raczej żeby uświadomić przynajmniej niektórym, że być może nie w pełni świadomie ulegają pewnemu zjawisku. Idą na łatwiznę, nie zdając sobie sprawy, że nie tylko tracą świeżość oryginału, ale również niechcący ktoś za nich decyduje, jaki jest ich pogląd na sprawę. stukam.pl
piątek, 6 czerwca 2014
Kościół deklarujących
Już dawno zwróciło moją uwagę słowo, które raz po raz pojawia się w
wynikach sondaży i badań religijności w Polsce. To słowo „deklaracja”,
odmieniane w różnych przypadkach. Autorzy badań często podkreślają, że
prezentują one nie tyle stan faktyczny, ile składane przez ankietowanych
deklaracje dotyczące poszczególnych sfer życia wiarą. Na deklaracjach
oparty jest też niezwykle ważny odsetek – chodzi o ludzi, którzy w tego
typu sondażach podają się za katolików. Zazwyczaj jest ich ponad 90
procent.
Coś jest na rzeczy. Polscy katolicy uwielbiają deklarować. Chętnie podają się za członków Kościoła. Ale chyba wielu traktuje deklaracje podobnie jak obietnice. Wiadomo, w kraju nad Wisłą „obiecać nie grzech”. Przecież obietnice nie są po to, aby ich dotrzymywać, lecz po to, aby w danej chwili poprawić temu czy owemu samopoczucie. Niech się cieszy. A potem zapomni.
Nie spotkałem dotychczas kompleksowych badań, z których wynikałoby, na ile ludzie deklarujący się w Polsce jako katolicy, zdają sobie sprawę, że takie oświadczenie jest równocześnie zobowiązaniem. Poważnym zobowiązaniem, które powinno znaleźć odzwierciedlenie w życiu. W każdym jego wymiarze.
Nieodmiennie zażenowanie budzą we mnie politycy, którzy afiszują się jako katolicy, a zarówno swoim działaniem politycznym, jak i życiem prywatnym pokazują, że Ewangelia wcale nie jest ich życiowym drogowskazem. Zdumiewająco łatwo sami się rozgrzeszają i szukają usprawiedliwień, oczekując zrozumienia dla swych słabości. Nie przychodzi im do głowy, że dają demoralizujące i szkodzące Kościołowi antyświadectwo.
Ktoś mnie zapytał w związku z tak rozpalającą ostatnio emocje deklaracją wiary przedstawicieli jednej grupy zawodowej: „A oni tę wiarę deklarują tylko jako pracownicy, czy po prostu jako ludzie? Czy tak samo skrupulatnie przestrzegają zasad wiary na przykład w swoich rodzinach?”. Nie znam odpowiedzi na tak postawione pytanie. Nie przyszło mi do głowy sprawdzać, którzy ze znanych mi przedstawicieli tego zawodu złożyli podpis i konfrontować tego z wiedzą na temat ich życia osobistego. Podobnie, jak nie znam odpowiedzi na (również postawione mi przez kogoś) pytanie, czy wspomniana deklaracja obejmuje, na przykład, uczciwość w rozliczaniu się finansowym albo w relacjach z przedstawicielami firm kuszących rozmaitymi bonusami.
Zaraz mi ktoś wytknie, że i wśród duchownych katolickich sporo postaw typu „puste deklaracje” można wskazać. I będzie miał rację. Kościół deklarujących ma zarówno swój laikat, jak i swój kler.
Nie twierdzę, że deklaracje nie są w ogóle potrzebne. Są potrzebne, a nawet czasami konieczne. Ale muszą one być składane na mocnym fundamencie świadectwa dawanego życiem. W przeciwnym razie są warte tyle, co kartka papieru rzucona na wiatr. stukam.pl
Coś jest na rzeczy. Polscy katolicy uwielbiają deklarować. Chętnie podają się za członków Kościoła. Ale chyba wielu traktuje deklaracje podobnie jak obietnice. Wiadomo, w kraju nad Wisłą „obiecać nie grzech”. Przecież obietnice nie są po to, aby ich dotrzymywać, lecz po to, aby w danej chwili poprawić temu czy owemu samopoczucie. Niech się cieszy. A potem zapomni.
Nie spotkałem dotychczas kompleksowych badań, z których wynikałoby, na ile ludzie deklarujący się w Polsce jako katolicy, zdają sobie sprawę, że takie oświadczenie jest równocześnie zobowiązaniem. Poważnym zobowiązaniem, które powinno znaleźć odzwierciedlenie w życiu. W każdym jego wymiarze.
Nieodmiennie zażenowanie budzą we mnie politycy, którzy afiszują się jako katolicy, a zarówno swoim działaniem politycznym, jak i życiem prywatnym pokazują, że Ewangelia wcale nie jest ich życiowym drogowskazem. Zdumiewająco łatwo sami się rozgrzeszają i szukają usprawiedliwień, oczekując zrozumienia dla swych słabości. Nie przychodzi im do głowy, że dają demoralizujące i szkodzące Kościołowi antyświadectwo.
Ktoś mnie zapytał w związku z tak rozpalającą ostatnio emocje deklaracją wiary przedstawicieli jednej grupy zawodowej: „A oni tę wiarę deklarują tylko jako pracownicy, czy po prostu jako ludzie? Czy tak samo skrupulatnie przestrzegają zasad wiary na przykład w swoich rodzinach?”. Nie znam odpowiedzi na tak postawione pytanie. Nie przyszło mi do głowy sprawdzać, którzy ze znanych mi przedstawicieli tego zawodu złożyli podpis i konfrontować tego z wiedzą na temat ich życia osobistego. Podobnie, jak nie znam odpowiedzi na (również postawione mi przez kogoś) pytanie, czy wspomniana deklaracja obejmuje, na przykład, uczciwość w rozliczaniu się finansowym albo w relacjach z przedstawicielami firm kuszących rozmaitymi bonusami.
Zaraz mi ktoś wytknie, że i wśród duchownych katolickich sporo postaw typu „puste deklaracje” można wskazać. I będzie miał rację. Kościół deklarujących ma zarówno swój laikat, jak i swój kler.
Nie twierdzę, że deklaracje nie są w ogóle potrzebne. Są potrzebne, a nawet czasami konieczne. Ale muszą one być składane na mocnym fundamencie świadectwa dawanego życiem. W przeciwnym razie są warte tyle, co kartka papieru rzucona na wiatr. stukam.pl
czwartek, 5 czerwca 2014
Bunt
Przy okazji rocznicowych relacji, wypełniających media, zebrało się
jednym na wspominki, drugim na oceny oraz daleko idące wnioski. „Ja to
nawet wtedy nie miałem satysfakcji, żeśmy coś wywalczyli” – wyznał
niespodziewanie emerytowany działacz związkowy i przybrał swoją zwykłą,
mocno skwaszoną minę. „Dlaczego?” – wykazał wielkie zainteresowanie
młody pracownik pewnej firmy. „Nie miałem poczucia, że to, co się
dzieje, jest efektem naszego buntu. Mojego buntu i sprzeciwu” – wyjaśnił
działacz, który coraz bardziej wyglądał, jakby popijał sok z cytryny.
„To nie było to, co w roku 1980. Wtedy człowiek czuł, że jego bunt ma
sens” – westchnął z żalem i zapatrzył się w blat stolika.
„No i co osiągnęliście tym swoim buntem? Stan wojenny i generała zamiast Teleranka w telewizorze” – odezwała się zaczepnie kobieta, która w czasach, o których mówiła, miała najprawdopodobniej pięć lat. Emerytowany działacz ani drgnął. „Bunt ma sens, jeśli prowadzi do sukcesu, a nie do klęski” – mówiła dalej domniemana miłośniczka Teleranka tonem nauczycielki nauczania początkowego.
Młody pracownik firmy obrócił się w jej stronę i lekko podnosząc głos złożył uogólniające oświadczenie: „Kobiety zwykle nie rozumieją potrzeby buntu, bo są nastawione na szukanie bezpieczeństwa”. „Kto nie był buntownikiem za młodu, ten będzie świnią na starość” – wsparł go działacz, na próżno usiłując sobie przypomnieć, kto przed nim to powiedział. „O właśnie!” – ucieszył się młody i popatrzył na kobietę z pobłażaniem. „Młody, to głupi” – podsumowała go kobieta. „Na buncie nie da się niczego stabilnego zbudować” – wyłożyła mu kolejną lekcję życia.
„Bunt nie przemija, bunt się ustatecznia;
Jest teraz w locie: dojrzałym, dokolnym,
Jakim kołują doświadczone orły.
Bunt się uskrzydla tak - jak udorzecznia” – odezwał się milczący dotąd profesor, cytując wiersz Stanisława Grochowiaka.
„Udorzecznia?” – zdziwił się szczerze młody pracownik pewnej firmy, a kobieta popatrzyła nieufnie na profesora, usiłując dociec, czy on swoim poetyckim cytatem ją popiera czy wręcz przeciwnie. „Wy przynajmniej mieliście swój pokoleniowy bunt, do którego możecie się przez całe życie odwoływać i który wam się teraz ustatecznia. A my co?” – z rozżaleniem skonstatował młody.
Profesor przez długą chwilę bez słowa kiwał głową. „Nie warto się buntować dla samego buntu” – powiedział wreszcie cicho, jakby zaczynał wykład. „Bo bunt, który polega tylko na odrzuceniu tego, co dotychczas, jest pusty i jałowy. Tak się zbuntowali kiedyś niektórzy aniołowie. Nic dobrego z tego nie wynikło. Bunt musi być twórczy i nastawiony ku przyszłości. Wtedy, jak powiedział Mrożek, bunt jest postępem w fazie potencjalnej”. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie radia eM
„No i co osiągnęliście tym swoim buntem? Stan wojenny i generała zamiast Teleranka w telewizorze” – odezwała się zaczepnie kobieta, która w czasach, o których mówiła, miała najprawdopodobniej pięć lat. Emerytowany działacz ani drgnął. „Bunt ma sens, jeśli prowadzi do sukcesu, a nie do klęski” – mówiła dalej domniemana miłośniczka Teleranka tonem nauczycielki nauczania początkowego.
Młody pracownik firmy obrócił się w jej stronę i lekko podnosząc głos złożył uogólniające oświadczenie: „Kobiety zwykle nie rozumieją potrzeby buntu, bo są nastawione na szukanie bezpieczeństwa”. „Kto nie był buntownikiem za młodu, ten będzie świnią na starość” – wsparł go działacz, na próżno usiłując sobie przypomnieć, kto przed nim to powiedział. „O właśnie!” – ucieszył się młody i popatrzył na kobietę z pobłażaniem. „Młody, to głupi” – podsumowała go kobieta. „Na buncie nie da się niczego stabilnego zbudować” – wyłożyła mu kolejną lekcję życia.
„Bunt nie przemija, bunt się ustatecznia;
Jest teraz w locie: dojrzałym, dokolnym,
Jakim kołują doświadczone orły.
Bunt się uskrzydla tak - jak udorzecznia” – odezwał się milczący dotąd profesor, cytując wiersz Stanisława Grochowiaka.
„Udorzecznia?” – zdziwił się szczerze młody pracownik pewnej firmy, a kobieta popatrzyła nieufnie na profesora, usiłując dociec, czy on swoim poetyckim cytatem ją popiera czy wręcz przeciwnie. „Wy przynajmniej mieliście swój pokoleniowy bunt, do którego możecie się przez całe życie odwoływać i który wam się teraz ustatecznia. A my co?” – z rozżaleniem skonstatował młody.
Profesor przez długą chwilę bez słowa kiwał głową. „Nie warto się buntować dla samego buntu” – powiedział wreszcie cicho, jakby zaczynał wykład. „Bo bunt, który polega tylko na odrzuceniu tego, co dotychczas, jest pusty i jałowy. Tak się zbuntowali kiedyś niektórzy aniołowie. Nic dobrego z tego nie wynikło. Bunt musi być twórczy i nastawiony ku przyszłości. Wtedy, jak powiedział Mrożek, bunt jest postępem w fazie potencjalnej”. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie radia eM
Subskrybuj:
Posty (Atom)