środa, 30 listopada 2011

Rejestr oczekiwań

Gdy Jezus chodził po ziemi raz po raz zderzał się z oczekiwaniami, jakie ludzie mieli wobec Niego, jako Mesjasza. Oczekiwaniami, których absolutnie nie spełniał. Doszło do tego, że nakazywał uczniom, aby publicznie nie przyznawali się, do tego, że uważają Go za Mesjasza. Nie chciał być identyfikowany z pojęciem, które w niejednym umyśle miało jeden wyjątkowo precyzyjny i pozbawiony alternatywy desygnat.

Bez specjalnej spostrzegawczości można zauważyć, że ludzi, którzy postrzegają Jezusa w bardzo podobnych kategoriach jak ci, których oczekiwań Chrystus nie spełniał podczas swej bytności na ziemi, nadal nie brakuje. Tyle że teraz najczęściej można ich napotkać w Kościele. Za wszelką ceną, czasami bardzo hałaśliwie, usiłują przeforsować to widzenie Mesjasza, z którym On nie ma nic wspólnego. A swoje oczekiwania i wynikające z rozczarowania pretensje kierują nie tylko (a może nawet nie tyle) wobec Niego, ile wobec wspólnoty i instytucji Kościoła.

Zadziwiająca jest trwałość pewnych absolutnie przyziemnych oczekiwań wobec Bożego Syna. Wydawać by się mogło, że po tylu wiekach obsadzanie Go po konkretnych stronach naszych ludzkich sporów nie ma sensu, a jednak wciąż na nowo tworzą się grupy i grupki usiłujące taki plan za wszelką cenę przeprowadzić. Dokładnie wiedzą jaki ten ich mesjasz powinien być, jakie mieć poglądy, jak reagować na różne zdarzenia i zjawiska, kogo potępić, a kogo współcześnie pobłogosławić. Mają starannie opracowany rejestr oczekiwań, a każdy, kto usiłuje im wskazać, że są w błędzie, natychmiast zostaje dopisany do listy wrogów i zaprzańców, którzy z ich (a nie Boskiego) wyroku trafią na wieczność w ogień piekielny.

Wobec takiego obciosywania, przykrawania, dopasowywania do z góry założonego wzorca i schematu, Jezus w każdych czasach jest bezbronny. Także Kościół pozostaje wobec nich bezradny. Może tylko wciąż na nowo głosić Chrystusa prawdziwego i rzeczywistego, takiego jakim był, jest i będzie. Ale nikomu nie jest w stanie wbrew jego woli "wepchnąć" Go do serca i umysłu. Jezusa, który powiedział o sobie 'jestem Drogą, Prawdą i Życiem", można tylko dobrowolnie przyjąć. Lub odrzucić, zastępując Go ukształtowanym według własnych potrzeb idolem.

wtorek, 29 listopada 2011

Fioletowa radość

"Niech mi ksiądz wytłumaczy, jak to jest z tym Adwentem. Jest czasem pokuty czy nie?". "Wystarczy zajrzeć do Kodeksu Prawa Kanonicznego. Kanon 1250 - W Kościele powszechnym dniami i okresami pokutnymi są poszczególne piątki całego roku i czas wielkiego postu". "No to dlaczego Msza święta w Adwencie wygląda tak, jak w Wielkim Poście - fiolet, w niedzielę nie ma Chwała?...".

Kiedyś było jasne, że Adwent to taki jakby drugi, krótszy, Wielki Post. Wiadomo było, że zarówno jeden, jak i drugi, to "czasy zakazane", podczas których "zabaw hucznych" urządzać nie należy. A teraz? Można w Adwencie ostro imprezować na andrzejkach albo z okazji Barbórki?

Rzut oka na dzieje Adwentu pokazują, że od samego początku ścierały się dwie koncepcje przeżywania tego czasu w Kościele. Jedna, bardziej radosna, skupiała się na przygotowaniach do świętowania Bożego Narodzenia, pierwszego przyjścia Chrystusa. Druga, bardziej ascetyczna, koncentrowała się na powtórnym przyjściu Jezusa na końcu czasów. Dopiero w dwunastym stuleciu, pod wpływem liturgii galijskiej, na długie lata przeważać zaczął ten drugi sposób podejścia do Adwentu.

A co dzisiaj? "Okres Adwentu ma podwójny charakter. Jest okresem przygotowania do uroczystości Narodzenia Pańskiego, przez którą wspominamy pierwsze przyjście Syna Bożego do ludzi. Równocześnie jest okresem, w którym przez wspomnienie pierwszego przyjścia Chrystusa kieruje się dusze ku oczekiwaniu Jego powtórnego przyjścia na końcu czasów. Z obu tych względów Adwent jest okresem pobożnego i radosnego oczekiwania" - informują "Ogólne normy roku liturgicznego i kalendarza".

Wygląda na to, że sobie z tą podwójnością nie za bardzo radzimy i wymiar ascetyczny oraz pokutny Adwentu coraz bardziej zanika. Chociaż ostatnio w Polsce można dostrzec tu i ówdzie próby przywrócenia, jeśli nie w pełni pokutnego charakteru tego okresu liturgicznego, to przynajmniej niektórych pokutnych elementów czy akcentów oprócz fioletu szat liturgicznych i braku Gloria.

Pojawiają się na przykład głosy, aby nie wpadać w szał zakupów, do którego w medialnych przekazach czas przed świętami Narodzenia Pańskiego został sprowadzony. Takie akcje, jak Wigilijne Dzieło Pomocy Dzieciom czy Szlachetna Paczka - choć nie wprost - przypominają o praktyce pokutnej, jaką jest dawanie jałmużny. A co z postem w sensie ścisłym? Tu nic mi nie przychodzi do głowy. Oprócz tego szczątkowego akcentu w postaci zwyczaju potraw wigilijnych bez mięsa.

No i pozostaje kwestia modlitwy. Czy poza Roratami mamy jeszcze jakieś szczególne formy adwentowej modlitwy?

Być może się starzeję, ale mnie osobiście większe podkreślanie eschatologicznego i ascetycznego wymiaru Adwentu wydaje się czymś trafnym i pożądanym. Wręcz znakiem czasów...

poniedziałek, 28 listopada 2011

Z duchem, czyli o psalmach i smartfonie

Przeczytałem w "Rzeczpospolitej", że można mieć w naszych czasach cały księgozbiór w kieszeni, a największa księgarnia internetowa sprzedaje więcej e-booków niż książek papierowych. A tak w ogóle, to czytniki są do lektury czasopism i książek lepsze niż tablety. Bo mają matowy ekran.

Nic w tym tekście nie było o audiobookach, bo to nie był tekst dla takich leniuchów jak ja, którzy ostatnio gdy tylko mają do wyboru czytać książkę własnymi oczami albo jej wysłuchać, wybierają to drugie. Ale zarówno używanie e-booków, czytników, tabletów, jak i smartfonów, audiobooków itp. jest dowodem, że się idzie z tak zwanym duchem czasów (lub czasu). Jest to duch nowoczesny i nastawiony na to, aby osobie ludzkiej życie czynić maksymalnie wygodnym.

A propos wygody zaraz mi się przypomniało, jak to niedawno w sporej gromadce polskich księży i nie tylko mieliśmy przystąpić do odmawiana jednej z godzin brewiarzowych. Patrzę, a tu znaczna część moich konfratrów nie trzyma w rękach wielkich tomisk "Liturgii Godzin", tylko niewielkie telefony komórkowe, z tym że raczej w wersji smartfonowej (albo właśnie wspomniane wyżej czytniki e-booków). I wpatrując się w dotykowe ekrany, przesuwając po nich delikatnie palcami, odmawiali w wielowiekowym charakterystycznym rytmie, psalmy sprzed kilku tysięcy lat. "Ot, duch czasów" - pomyślałem.

Sam zresztą muszę przyznać, że od dawna odmawiam brewiarz patrząc w ekran komputera i z całą szczerością mogę powiedzieć, że gdyby mnie kto prosił o wskazanie największych sukcesów Kościoła katolickiego w Polsce w globalnej sieci, bez wahania wymieniłbym w pierwszej trójce Internetową Liturgię Godzin (brewiarz.pl). Ludziom, którzy ją w tym konkretnym kształcie wymyślili i od lat z uporem prowadzą, z pewnością będzie to policzone w kontekście nagrody wiecznej, choć tak po ludzku sądząc, to i jakąś ziemską też by może wypadało im dać (nic nie wiem o tym, aby jakąś dostali). Choć na moje oko, to oni, idąc absolutnie z duchem czasu nie tylko w sensie czynienia sobie życia wygodniejszym, ale w sensie wykorzystywania najnowszych możliwości dla dobra Kościoła i jego misji ewangelizacyjnej, kierują się starą chrześcijańską i kościelną zasadą "ad maiorem Dei gloriam".

Fajnie, że są w Kościele w Polsce tacy ludzie jak ci od ILG, a nie tylko tacy jak ja, którzy potrafią zapytać wybitnych liturgistów, czy jeśli by kolejne godziny brewiarzowe odczytał za nich głośno komputerowy czytacz, to by się liczyło... ;-)

niedziela, 27 listopada 2011

Samoobsługa

Wśród prezentowanych dzisiaj w czasie telewizyjnego programu "Między ziemią a niebem" głosów z czatu mignął mi jeden na tyle długotrwale, że przeczytałem go w całości. Ktoś wpisał wielkimi literami, a więc wedle internetowych zwyczajów wykrzyczał: "NIECH SIĘ KOŚCIÓŁ SAM EWANGELIZUJE".

Nie znam intencji piszącego, nie zapamiętałem nawet jego nicka, ale wydaje mi się, że nie był to wpis mający wyrażać szczególnie wielką sympatię i przychylność wobec Kościoła katolickiego. Choć oczywiście mogę się mylić.

Tak czy inaczej, niezależnie od intencji nadawcy tej krótkiej i emocjonalnej frazy, poczułem ogromne zaskoczenie jej dobitnością i stopniem skondensowania przekazu.

W moim odczuciu wyjątkowo celnego głosu w pełzającej (bo chyba jednak trudno jeszcze mówić, że się naprawdę toczy) dyskusji o nowej ewangelizacji. Ponieważ to Kościół jest pierwszy jej adresatem. Kościół jako wspólnota wiary.

W dziedzinie nowej ewangelizacji pierwszym krokiem jest według mnie właśnie pewien rodzaj samoobsługi. Nie tylko autorefleksja, ale również szereg działań ewangelizacyjnych "na własnym organizmie". Bez nich nie ma co nie tylko mówić o jakichkolwiek działaniach na zewnątrz. Nie ma co o nich nawet marzyć. A co dopiero próbować podejmować.

To jasne jak stuwatowa żarówka (energooszczędna oczywiście), że autoewangelizacja Kościoła to działanie, które nie ma i nie może mieć końca. Jednak w pewnym jej momencie ewangelizacyjne nasycenie wewnątrz Kościoła będzie na tyle duże, że wyjście na zewnątrz będzie czymś naturalnym, pożądanym, a także skutecznym. Nie mogą skutecznie ewangelizować świata ci, którzy sami nie są w wystarczającym stopniu zewangelizowani. Wszystko jedno, który szczebelek w hierarchicznej strukturze Kościoła obsadzają...

sobota, 26 listopada 2011

Po prostu tak

Jezus powiedział do swoich uczniów: "Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie przypadł na was znienacka jak potrzask. Przyjdzie on bowiem na wszystkich, którzy mieszkają na całej ziemi. Czuwajcie więc i módlcie się w każdym czasie, abyście mogli uniknąć tego wszystkiego, co ma przyjść, i stanąć przed Synem Człowieczym". (Łk 21, 34-36)

Niejednokrotnie słowa Jezusa, zapisane w Ewangelii, są tak jasne i jednoznaczne, że komentowanie ich może niejednemu słuchającemu ich raczej zaciemnić i utrudnić odbiór.

Dzisiaj usłyszeliśmy nie tylko, że nikt nie zna dnia ani godziny, gdy przyjdzie mu stanąć przed Bogiem. Usłyszeliśmy, że mamy czuwać i się modlić. I to w każdym czasie. A więc zawsze. A więc nieustannie. Bez wymawiania się tysiącami pretekstów. Po prostu tak, jak Jezus powiedział.

Niektórzy odbierają słowa Jezusa jako straszenie, mające na celu zmianę ludzkich postaw. Jezus Chrystus, Boże Syn, nie przyszedł na świat, aby nas straszyć. Przemiana życia chrześcijanina nie wynika z lęku przed surowością Boga. Na strachu nie da się zbudować niczego trwałego. Dlatego nie należy go mylić z tym, co po polsku nazywane jest niezbyt zrozumiale dla wielu „bojaźnią Bożą”. Ona nie ma ze strachem, lękiem, przerażeniem, którego przyczyną miałby być sam Bóg, nic wspólnego.

Poszerzona wersja komentarza dla Radia eM

piątek, 25 listopada 2011

Zlo złem

"W odniesieniu do kary śmierci święty Tomasz w ramach refleksji teologiczno-moralnej dotyczącej cnoty sprawiedliwości dopuszczał jej stosowanie argumentując to stanowisko teorią tak zwanej obrony własnej (Sth. II-II q 64). Jego argumentacja w tym zakresie opierała się na przekonaniu, że skoro społeczeństwo jest pewną całością, to wszystko, co zagraża owej społeczności – a więc w tym wypadku także przestępca –może być dla dobra całej owej społeczności z niej wyeliminowane. Opowiadając się za prawem do obrony własnej społeczeństwa występował więc także w obronie życia, ale tylko "porządnych" członków owej społeczności, którzy stanowili większość, nie bronił on zaś życia ludzkiego w ogóle, skoro dopuszczał karę śmierci wobec przestępcy" - napisał kilka lat temu ks. Piotr Nitecki.

Streszczając i upraszczając można powiedzieć, że pewna akceptacja ze strony Kościoła katolickiego wynika z przyjęcia czegoś w rodzaju "strategii eliminacji". Strategii uzasadnianej prawem do obrony własnej. "Uprawniona obrona osób i społeczności nie jest wyjątkiem od zakazu zabijania niewinnego człowieka, czyli dobrowolnego zabójstwa. "Z samoobrony... może wyniknąć dwojaki skutek: zachowanie własnego życia oraz zabójstwo napastnika... Pierwszy zamierzony, a drugi nie zamierzony" - przypomina Katechizm Kościoła Katolickiego. Mówi też wyraźnie: "Kiedy tożsamość i odpowiedzialność winowajcy są w pełni udowodnione, tradycyjne nauczanie Kościoła nie wyklucza zastosowania kary śmierci, jeśli jest ona jedynym dostępnym sposobem skutecznej ochrony ludzkiego życia przed niesprawiedliwym napastnikiem".

Wiadomo powszechnie, że Jan Paweł II był przeciwnikiem kary śmierci. Zdarzało mu się apelować do władz państw o rezygnację z wykonania wyroków śmierci.

Analizując stanowisko Papieża-Polaka wobec kary śmierci ks. Nitecki napisał: "Ojciec Święty zdecydowanie wystąpił tu przeciwko fałszywemu racjonalizmowi i relatywizmowi moralnemu zwolenników kary śmierci, dowodząc, iż nie godzi się nawet dla osiągnięcia niewątpliwie dobrego celu, jakim jest zapewnienie spokoju i bezpieczeństwa porządnej części społeczeństwa, posługiwać się złym środkiem, jakim jest pozbawienie życia człowieka, którego postępowanie stanowi zagrożenie owego pokoju społecznego. Stanowisko Ojca Świętego nie wypływało, oczywiście, z wyboru dokonanego między obserwowanymi w życiu publicznym postawami zwolenników czy przeciwników kary śmierci, ale z głębokiej i prostej wiary w ewangeliczną prawdę, iż zła popełnionego przez przestępcę nie niweluje się innym złem, jakim jest pozbawienie życia człowieka, zaś wierne respektowanie prawa Bożego nie zagraża nikomu, gdyż zło w swej najgłębszej istocie zwycięża się tylko dobrem".

To zupełnie inny sposób myślenia i inna strategia budowania społeczności. To odrzucenie kategorii świadomej eliminacji zagrażającego napastnika. Patrząc czysto po ludzku - strategia bardzo ryzykowna. Nie daje ona łatwego poczucia bezpieczeństwa.

Mnie osobiście w dyskusjach katolików o karze śmierci najczęściej brakuje przypomnienia jednego bardzo trudnego i niewygodnego nakazu Jezusa: "Miłujcie waszych nieprzyjaciół". Chyba, że uznamy, iż odebranie komuś życia może być aktem i wyrazem miłości...

czwartek, 24 listopada 2011

Ukrywacze

Ktoś na Facebooku wyznał, a nie zaprzeczył, że przepytał swoich bliskich i znajomych pod kątem głosowania w niedawnych wyborach parlamentarnych na pewne konkretne ugrupowanie. „Nikt się nie przyznał!” – ogłosił całemu globowi wyniki swych badań. I dodał retorycznie: „No to kto na nich głosował?”.

Przypomniało mi się podobne zdarzenie sprzed iluś tam lat, gdy sam usiłowałem dociec, kto z moich znajomych oddał głos na zwycięską wówczas partię, która – wydawałoby się – ze względu na swe korzenie zwycięstwa odnieść po roku 1989 nie powinna. Rezultaty dociekań miałem dokładnie takie same, jak ów fejsbukowicz. W ogóle nikt nawet nie pomyślał, żeby udzielić poparcia tej partii. No to dlaczego dorwała się do władzy?

Dopiero po latach ten i ów z moich znajomych w niezobowiązujących rozmowach zaczął dawać do zrozumienia, że on jednak wtedy...

Według ogłoszonych kilka dni temu wyników sondażu TNS OBOP, w wyborach 9 października w tym roku wzięło udział od 61 aż do nawet 69 procent uprawnionych. „Jak to?” – zdziwi się zapewne niejeden pamiętający, że w rzeczywistości frekwencja nie przekroczyła pięćdziesięciu procent. „Badani starają się przedstawić jako "dobrzy obywatele" biorący udział w głosowaniu - tłumaczą autorzy sondażu”.

Z tego samego sondażu wynika też, że wielu głosowało na inną partię niż wcześniej deklarowało i niż później się przyznawało. Na przykład głosowanie na partie, które odniosły wyborczy sukces w sondażu zadeklarowało więcej ludzi, niż w istocie na nich oddało głos. A na te, co poniosły klęskę, mniej niż ogłosiła Państwowa Komisja Wyborcza. „Wyniki sondażu TNS OBOP pokazują, że zjawisko ukrywania niektórych preferencji politycznych nie zniknęło po wyborach. W opinii autorów badania prawdopodobnie jest jeszcze silniejsze” – przeczytałem zawarty w informacji komentarz.

Mówiąc wprost, kolejny raz okazuje się, że wielu z nas kłamie. Nie ma odwagi przyznać się do własnych decyzji, do swoich prawdziwych myśli i poglądów. I to nawet w anonimowych ankietach! Mówiąc wprost, to przecież zwyczajne tchórzostwo i koniunkturalizm.

Nie tylko dość powszechnie udajemy lepszych, niż w rzeczywistości jesteśmy, ale również staramy się, choćby po fakcie i w sprzeczności z własnym zdaniem, dołączyć do silniejszych. Rzec można, że w naszych czasach posiadanie własnych poglądów nie jest niczym nadzwyczajnym. Ale jeśli dalej pójdzie tak, jak wynika z przedstawionych przede chwilą opowieści, to przyznawanie się do nich wobec innych będzie uznawane za heroizm.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 23 listopada 2011

Pasek

Jeszcze kilka dni temu wypowiadał się w telewizyjnym studiu jako ekspert od czegoś tam. Redaktor odnosił się do niego jeśli nie z szacunkiem (to akurat towar dość deficytowy na tej niwie), to przynajmniej bez napastliwości, traktując go jako źródło informacji i komentarzy, a nie obiekt, na którym może wyładować swoją napastliwość i odreagować życiowe niepowodzenia.

Jeszcze rano we wszystkich mediach wraz z wyciągniętym pospiesznie z materiałów archiwalnych (choć wcale nie tak bardzo starych) wizerunkiem, pojawiało się (poprzedzone tytułem, który powinien budzić co najmniej respekt, jeśli nie szacunek) jego pełne imię i nazwisko, jako część informacji o tym, że wczoraj zatrzymała go jedna ze służb specjalnych.

Po południu w mediach zmieniło się właściwie niewiele. Z jego nazwiska zostały tylko dwie litery, uzupełnione kropką. A w wizerunkach albo na oczy nałożono mu jakiś pasek albo tę część twarzy "spikselowano".

To się komuś może wydawać śmieszne. Przecież i tak wszyscy wiedzą, komu te zarzuty postawiono i jak wygląda. Ale "ochrona danych" obowiązuje.

Tyle, że o ile takie coś ma sens w odniesieniu do tzw. zwykłego człowieka, czyli kogoś, kto poza gronem znajomych nie jest powszechnie znany i faktycznie jakoś tam chroni prywatność jego i jego najbliższych (choć bez przesady z tą ochroną), to w przypadku tzw. osób publicznych, których twarze i nazwiska są powszechnie znane, nabiera zupełnie innego wymiaru. Staje się faktycznym, błyskawicznym napiętnowaniem i upokorzeniem...

To jeden z wielu przykładów dowodzących, że ludzkie prawo tylko pozornie traktuje wszystkich równo. Jeden z wielu dowodów, jak bardzo sobie nie radzimy z tak prostymi sprawami, jak ludzka godność. Jak pełni szlachetnych idei i zamiarów, przez mylenie równości z szablonem, sprawiamy ludziom (np. rodzinie takiego "zapaskowanego") dodatkowe cierpienie.

Swoją drogą, ciekaw jestem, jak będą wyglądać jutro pierwsze strony gazet. Także tych tzw. kolorowych...

wtorek, 22 listopada 2011

Bez histerii

"Napięcia między państwem a Kościołem i w ogóle chrześcijaństwem nie da się sprowadzić do bieżącej polityki. Jego źródło leży głębiej, w odmiennej naturze tych społeczności. Dopiero stąd wynikają doraźne konflikty" - napisał przed ośmiu laty Michał Wojciechowski. Sądząc po tym, co się ostatnio w Polsce w tej materii dzieje, przypomnienie słów pierwszego katolika świeckiego, który w naszym kraju otrzymał tytuł naukowy profesora teologii, wydaje się bardzo na czasie.

Relacje między państwem a Kościołem to relacje między dwoma społecznościami. Radykalnie różnymi społecznościami, chociaż ich członkowie w dużej części są ci sami. Ale nie są to zbiory tożsame w granicach żadnego kraju. Właśnie dlatego uporządkowanie i właściwe ustawienie ich wzajemnych stosunków to rzecz trudna i delikatna. Każda sytuacja, w której jedna ze społeczności jest "górą" nad drugą, wcześniej czy później doprowadzi do zadrażnień, stanów zapalnych, a nawet podjazdowych lub otwartych wojen. Sfer, w których trzeba jasno ustalić zasady współistnienia państwa i Kościoła, jest dużo. Niebezpieczeństw, że ich wzajemne oczekiwania i zakresy działania, będą się przecinać i nakładać, również. Dlatego niesłychanie istotne jest doprowadzenie do jednakowego rozumienia przez obie strony pojęcia "autonomia".

Nie da się w warunkach doczesności raz na zawsze ustalić szczegółowych zasad, porządkujących relacje między państwem a Kościołem na jakimś konkretnym terenie. Nawet pobieżna znajomość historii, w tym dziejów Kościoła, pozwala zrozumieć, że wynika to ze zmian, jakie wraz z upływem czasu w obydwu społecznościach się dokonują. Dlatego niezbędne jest okresowe przeglądanie istniejących uregulowań, ich korekta, wprowadzanie nowych ustaleń i rezygnacja z tych, które w zaistniałych warunkach utraciły rację bytu i aktualność.

Moim zdaniem w Polsce od co najmniej kilku lat sytuacja dojrzewa do tego, aby w kilku bardzo istotnych sferach i dziedzinach relacje państwo-Kościół dostosować do rzeczywistości. Zwłaszcza tam, gdzie wciąż w praktyce stosowane są rozwiązania w rozmaite sposoby zakorzenione w PRL-u. Rozwiązania zupełnie nieadekwatne do otaczającej nas rzeczywistości. A niejednokrotnie krzywdzące dla członków obydwu społeczności.

Jestem przekonany, że takie dostosowywanie nie może się odbywać w atmosferze histerii, wynikającej z założenia, że któraś ze stron zamierza przeforsować rozwiązania niekorzystne dla drugiej. Cytowany wcześniej prof. Wojciechowski stwierdził również: "Jeśli państwo nie chce zajmować się wszystkim ani zmieniać zasad moralnych, zaś przedstawiciele Kościoła nie próbują wyznaczać radnych itp., zupełnie możliwe i pożądane jest dopełnianie się tych autonomicznych społeczności".

W przytoczonym zdaniu prof. Wojciechowskiego mieści się niezwykle istotna wskazówka, na czym powinny się opierać relacje państwo-Kościół nie tylko w Polsce. Chociaż mają one struktury przeciwstawne, to jednak ich wzajemne stosunki powinny się koncentrować na dopełnianiu, a nie na zwalczaniu czy zapanowaniu jednej strony nad drugą. Dziś gołym okiem widać, że w wielu sferach tego dopełniania brakuje. Takie braki powodują zachwiania, a w dłuższej perspektywie, zaburzenia niezbędnej równowagi. Konieczne jest więc, aby jak najszybciej im zaradzić. Dla dobra zarówno Kościoła, jak i państwa.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Obowiązek

Ludzie często nie zdają sobie sprawy, że to tak jest. Zaczynają po prostu, zwyczajnie, gdzieś tam w kąciku, bez wielkiego zadęcia. Robią, bo dochodzą do wniosku, że trzeba, a oni akurat to potrafią. Bo czują potrzebę. Bo coś ich mobilizuje, żeby się zająć, żeby po prostu było zrobione, skoro być powinno.

Nie wpadają w euforię, ani w zachwyt, gdy ktoś z tego, że oni się wzięli i robią, korzysta, że się to komuś przydaje, że jest pożyteczne. W końcu o to chodzi.

Bardzo często jest tak, że ludzie w takich sytuacjach, zabierając się za robienie tego czy tamtego dla innych (choć nie bez satysfakcji dla siebie), nie zdają sobie sprawy, że właśnie wzięli na siebie obowiązek. Że przyjęli zobowiązanie. A niejednokrotnie brzemię.

Póki człowiek robi, to co zaczął i nie przestaje, właściwie wszystko sobie jakoś funkcjonuje. Chociaż stopniowo zaczynają się pojawiać jakieś bardziej sprecyzowane oczekiwania, jakieś propozycje, czasami jakiś głos krytyczny, a nawet pretensja.

Problem wybucha wtedy, gdy człowiek z jakiegoś powodu raz czy drugi nie zrobi tego, co zawsze (jak sądzi wielu) robił. Nagle okazuje się, że mnóstwo ludzi poczuło się zawiedzionych, zlekceważonych, rozczarowanych, a nawet skrzywdzonych. "Jak to nie ma? Przecież zawsze było!" - wołają z oburzeniem. Nie ma dla nich znaczenia, z jakiego powodu ktoś przestał czy też na jakiś czas przerwał robienie, tego, co dotychczas wykonywał. Oni są przekonani, że ten człowiek, który samorzutnie i dobrowolnie robił coś, z czego oni korzystali, do czego się przyzwyczaili, co stało się w jakiś sposób częścią ich życia, fragmentem codzienności.

Naprawdę, niejednokrotnie nie zdajemy sobie sprawy, jak łatwo podjąć poważne zobowiązanie wobec innych. Ale gdyby to tak nie działało, wielu ludzi nigdy by się nie dowiedziało, jak bardzo są potrzebni. Innym.Ludzie często nie zdają sobie sprawy, że to tak jest. Zaczynają po prostu, zwyczajnie, gdzieś tam w kąciku, bez wielkiego zadęcia. Robią, bo dochodzą do wniosku, że trzeba, a oni akurat to potrafią. Bo czują potrzebę. Bo coś ich mobilizuje, żeby się zająć, żeby po prostu było zrobione, skoro być powinno.

Nie wpadają w euforię, ani w zachwyt, gdy ktoś z tego, że oni się wzięli i robią, korzysta, że się to komuś przydaje, że jest pożyteczne. W końcu o to chodzi.

Bardzo często jest tak, że ludzie w takich sytuacjach, zabierając się za robienie tego czy tamtego dla innych (choć nie bez satysfakcji dla siebie), nie zdają sobie sprawy, że właśnie wzięli na siebie obowiązek. Że przyjęli zobowiązanie. A niejednokrotnie brzemię.

Póki człowiek robi, to co zaczął i nie przestaje, właściwie wszystko sobie jakoś funkcjonuje. Chociaż stopniowo zaczynają się pojawiać jakieś bardziej sprecyzowane oczekiwania, jakieś propozycje, czasami jakiś głos krytyczny, a nawet pretensja.

Problem wybucha wtedy, gdy człowiek z jakiegoś powodu raz czy drugi nie zrobi tego, co zawsze (jak sądzi wielu) robił. Nagle okazuje się, że mnóstwo ludzi poczuło się zawiedzionych, zlekceważonych, rozczarowanych, a nawet skrzywdzonych. "Jak to nie ma? Przecież zawsze było!" - wołają z oburzeniem. Nie ma dla nich znaczenia, z jakiego powodu ktoś przestał czy też na jakiś czas przerwał robienie, tego, co dotychczas wykonywał. Oni są przekonani, że ten człowiek, który samorzutnie i dobrowolnie robił coś, z czego oni korzystali, do czego się przyzwyczaili, co stało się w jakiś sposób częścią ich życia, fragmentem codzienności.

Naprawdę, niejednokrotnie nie zdajemy sobie sprawy, jak łatwo podjąć poważne zobowiązanie wobec innych. Ale gdyby to tak nie działało, wielu ludzi nigdy by się nie dowiedziało, jak bardzo są potrzebni. Innym.

niedziela, 20 listopada 2011

Drugi plan

Zafascynowani "jedynkami", pierwszymi albo głównymi stronami, headline'ami, tym, co nie tylko widać od razu, co samo rzuca się w oczy, ale co też często jest nam przed nie rozmyślnie podtykane, zapominamy, że prawdziwą robotę wykonują ci, których albo wcale nie widać, albo przynajmniej nie pchają się przed obiektywy. To oni tworzą historię, chociaż ich nazwisk w podręcznikach najczęściej nie ma, albo są poupychane gdzieś w tłoku, w apendyksach i suplementach.

To ludzie drugiego planu. Paradoksalnie nie znaczy to, że nie stoją w pierwszej linii frontu, gdy trzeba nastawiać głowy albo przyjmować na siebie ciosy. Wtedy ich obecność jest czymś oczywistym i nikt się na niej nie skupia. Potem, gdy przychodzi zbierać laury i nadstawić pierś nie pod ciosy, ale dla orderów, znów stają się mało ważni, niedostrzegalni, nawet nie drugo, ale trzeciorzędni.

Tak toczą się dzieje. Dzieje państw, narodów, kontynentów. Tak toczą się dzieje Kościoła. Tak toczą się dzieje rodzaju ludzkiego.

Zapewne temu i owemu wyda się to głęboko niesprawiedliwe i w imię sprawiedliwości rzuci się nie tyle, by owym ludziom drugiego planu stawiać pomniki, co spychać w zapomnienie tych z czołówek gazet i telewizyjnych ekranów. Czy zdoła cokolwiek naprawić taką działalnością? Jedyne, co osiągnie, to pustkę... A jeszcze się niepotrzebnie zgrzeje i spoci...

Sprawiedliwość jednak nie przegra. Wszak jest jeszcze sąd zwany ostatecznym. Tam wszyscy znajdą się na pierwszym planie. A raczej nie będzie się liczyło, czy na pierwszym czy na dziesiątym. Będzie się liczyło wyłącznie to, po której stronie. Po stronie tych, którzy usłyszą "Pójdźcie", czy po stronie tych, którzy usłyszą "Idźcie precz".

sobota, 19 listopada 2011

Życie bis?

Podeszło do Jezusa kilku saduceuszów, którzy twierdzą, że nie ma zmartwychwstania, i zagadnęli Go w ten sposób: "Nauczycielu, Mojżesz tak nam przepisał: «Jeśli umrze czyjś brat, który miał żonę, a był bezdzietny, niech jego brat weźmie wdowę i niech wzbudzi potomstwo swemu bratu». Otóż było siedmiu braci. Pierwszy wziął żonę i umarł bezdzietnie. Wziął ją drugi, a potem trzeci, i tak wszyscy pomarli, nie zostawiwszy dzieci. W końcu umarła ta kobieta. Przy zmartwychwstaniu więc którego z nich będzie żoną? Wszyscy siedmiu bowiem mieli ją za żonę".

Jezus im odpowiedział: "Dzieci tego świata żenią się i za mąż wychodzą. Lecz ci, którzy uznani są za godnych udziału w świecie przyszłym i w powstaniu z martwych, ani się żenić nie będą, ani za mąż wychodzić. Już bowiem umrzeć nie mogą, gdyż są równi aniołom i są dziećmi Bożymi, będąc uczestnikami zmartwychwstania.

A że umarli zmartwychwstają, to i Mojżesz zaznaczył tam, gdzie jest mowa o krzaku, gdy Pana nazywa «Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba». Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych; wszyscy bowiem dla Niego żyją". Na to rzekli niektórzy z uczonych w Piśmie: "Nauczycielu, dobrze powiedziałeś", bo o nic nie śmieli Go już pytać. (Łk 20,27-40)


„Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują”. A jednak my, ludzie, nie zaprzestajemy prób wyobrażania sobie na naszą, ludzką modłę i na naszą ludzką miarę owych rzeczy przyszłych, które nas czekają. Wciąż sami łapiemy się na myśleniu o wieczności niczym klienci w sklepie. Tak, jakby Bóg był zobowiązany realizować w tej materii nasze oczekiwania i zamówienia.

Dość częste jest spodziewanie się, że życie wieczne to tylko wersja druga, poprawiona, naszej ziemskiej egzystencji. Że to takie życie bis, albo 2.0. Że wszelkie nasze przyzwyczajenia i nawyki, nasze ziemskie zasady i reguły, znajdą w nim zastosowanie, tyle że opatrzone Bożą, zatwierdzającą je pieczątką. Że to my narzucimy samemu Boga, jak ma wyglądać szczęście wieczne. Jakby to Bóg został stworzony dla naszej przyjemności i satysfakcji.

Jezus, Boży Syn, powiedział wyraźnie, że to tak nie działa. Dlaczego? Ponieważ „Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych; wszyscy bowiem dla Niego żyją”. To my żyjemy dla Boga. To On nas stworzył, nie odwrotnie.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 18 listopada 2011

Mały Książę chce władzy

Nachodzi mnie nieodparte wrażenie, że coraz intensywniej zapomina się dzisiaj w rozmaitych dysputach, że nie da się poruszyć kwestii posłuszeństwa, nie dotykając równocześnie kwestii władzy. To tak, jakby mówić o bucie w kompletnym oderwaniu od stopy, która w nim tkwi. A przecież każdy, kto kiedykolwiek obstalował sobie buty wie, że nie tylko stopa kształtuje buta, ale but także wywiera istotny wpływ na stopę.

W temacie władzy (i posłuszeństwa) powiedziano dziejach ludzkości mnóstwo zdań mniej lub bardziej rozsądnych. Ja jednak nie potrafię się uwolnić od przekonania, że jednym z fundamentalnych wykładów na ten temat jest fragment "Małego Księcia", opisujący spotkanie głównego bohatera z królem.

"Należy wymagać tego, co można otrzymać. Autorytet opiera się na rozsądku. Jeśli rozkażesz twemu ludowi rzucić się do morza, lud się zbuntuje. Ja mam prawo żądać posłuszeństwa, ponieważ moje rozkazy są rozsądne" - tłumaczył król Małemu Księciu istotę władzy, która nie znosi nieposłuszeństwa. Wcześniej zresztą okazało się, że Mały Książę doskonale mechanizmy skutecznej władzy, która cieszy się posłuszeństwem, rozumie, bo na królewskie pytanie:

"Jeśli rozkażę generałowi, aby jak motyl przeleciał z jednego kwiatka na drugi, albo rozkażę mu napisać tragedię, albo zmienić się w morskiego ptaka, a generał nie wykona otrzymanego rozkazu, kto z nas nie będzie miał racji: ja czy on?"

bez wahania i stanowczo odpowiedział, że winy będzie król.

Król podał Małemu Księciu jeszcze jedną zasadę władzy skutkującej posłuszeństwem: "Będziesz miał twój zachód słońca. Zarządzę go. Lecz zaczekam, w mądrości rządzenia, aż warunki będą przychylne".

Król, którego opisał Antoine de Saint-Exupéry rozumiał, że nie da się skutecznie i sensownie rządzić, opierając się na zasadzie "Bo tak", a tym bardziej mając na uzasadnienie swych decyzji tylko jeden argument: "Bo ja tak chcę".

Być może ostatnio czytelnictwo "Małego Księcia" spadło, bo wygląda na to, że coraz więcej ludzi wokół, którzy sprawują jakąś cząstkę władzy (o tym też zapominają, że na ziemi władza w rękach ludzkich jest zawsze cząstkowa), gdziekolwiek, w państwie, firmie, w samorządzie, w domu, w kościelnych instytucjach także, zachowują się tak, jakby oczywistych zasad nie tylko zupełnie nie znali, ale nawet nie przeczuwali ich istnienia...

czwartek, 17 listopada 2011

Co było, a nie jest

Z zafascynowaniem, ale też z głęboką zadumą, czytam od czasu do czasu (albo słucham w radiu lub w telewizji) wywiady z byłymi. Na przykład z byłymi działaczami tego czy innego ugrupowania, chociaż zjawisko, które mam na myśli, nie dotyczy tylko polityki.

Taki były albo była (bo rzecz dotyczy zarówno kobiet, jak i mężczyzn), jawi się najczęściej jako człowiek niezwykle spostrzegawczy i krytyczny. Ze swadą, ale też ogromnym zatroskaniem, opowiada, jak to w grupie, w instytucji, w społeczności albo wspólnocie, w której był jeszcze niedawno, działo się mnóstwo zła. Potrafi godzinami, precyzyjnie i szczegółowo relacjonować, co niedobrego miało miejsce, kto personalnie i osobiście za to odpowiadał, a kto był bezpośrednim sprawcą lub ostateczną przyczyną. Mało tego. Niejednokrotnie taki były albo była bezbłędne wskazuje środki zaradcze i naprawcze, których wdrożenie mogłoby radykalnie poprawić sytuację. Można odnieść wrażenie, że oto wypowiada się człowiek opatrznościowy, który niestety na skutek zmowy wrażych sił nie został dopuszczony do dzieł wiekopomnych, ratujących jeśli nie świat cały, to przynajmniej losy sporego jego kawałka. Wśród tych mocy przeciwnych niemal zawsze pojawia się przynajmniej jeden człowiek, który dzierżąc władzę, okazuje się niespotykaną kwintesencją cech negatywnych i szkodliwych, który ponosi lwią część odpowiedzialności za nieprawidłowości, o jakich mowa.

Posiadam odruch, aby czytając albo słuchając tego typu wywodów, poszukać wypowiedzi delikwenta albo delikwentki z czasów, zanim stał się byłym albo byłą.

Mam chyba pecha, bo dotychczas w takich razach znajdowałem w przepastnych czeluściach Internetu lub w archiwalnych gazetach prawie zawsze podpisane nazwiskiem owych krytycznych ludzi sformułowania pełne zachwytu i ukontentowania stanem grupy, instytucji czy społeczności, której część składową stanowili. Pech mój się pogłębia, gdy natrafiam na wyrazy adoracji i pozbawione jakiegokolwiek krytycyzmu zdania poświęcone owym sprawującym we wspomnianych miejscach władzę. A bywa, że znajduję przesycone potępieniem gromy rzucane przez aktualnych byłych na rozmaitych krytyków, którzy z odwagą lub desperacją ośmielili się wskazać jeden czy drugi błąd albo pomyłkę w działaniach zarówno całego przedsięwzięcia, jak i ludzi pełniących rolę przywódczą albo kierowniczą.

Ogarnia mnie wtedy zafrasowanie i chęć zadania kilku pytań, które zwykle w takich wywiadach nie padają. Pytań typu: Skoro tam było tak źle, to czemu tkwiłeś albo tkwiłaś tam tak długo? Czemu tak nagle cię oświeciło i dodało odwagi? Czy nie jest tak, że póki miałeś albo miałaś z tego korzyść, to całe zło ci nie przeszkadzało?

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 16 listopada 2011

Nie udało mi się

Nie udało mi się przekonać jednego jezuity, żeby podzielił moje argumenty, które wyraziłem na łamach "Rzeczpospolitej", omawiając pewne inicjatywy pojawiające się po ograniczeniach medialnych nałożonych na ks. Adama Bonieckiego. O tym, że mi się nie udało, wspomniany jezuita zawiadomił ogól na łamach najnowszego "Tygodnika Powszechnego".


Odniosłem jednak wrażenie, że fakt, iż mi się nie udało wynika nie tyle ze słabości mojej argumentacji, co z nieuważnej lektury tego, co na łamach Rzepy napisałem. Tak, jakby czytał tylko niektóre akapity i to nie w całości.


I tak, odnosząc się do mojej uwagi, że "inicjatywa stworzenia naklejek z wizerunkiem ks. Adama, zmierzająca do znakowania jego zwolenników, prowadzi do sankcjonowania i utrwalania podziałów w Kościele katolickim w Polsce", zacny jezuita ni stąd ni zowąd konstatuje: "Nie sądzę, aby tak mogło się stać, gdyż nikt nie będzie się przed tymi nalepkami modlić, a ruch poparcia to przecież nie to samo, co sekta".


Co niepokojące, jego konstatacja wygląda tak, jakby zupełnie nie przeczytał dalszych moich słów, w których wyjaśniam, czym w moim odczuciu owo nalepkowanie i wlepkowanie z portretem czcigodnego kapłana Adama jest:


"Prowadzi do sytuacji, którą zwalczał już przed wiekami św. Paweł Apostoł, pisząc w Pierwszym Liście do Koryntian: "A przeto upominam was, bracia, w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa, abyście byli zgodni, i by nie było wśród was rozłamów; byście byli jednego ducha i jednej myśli. Doniesiono mi bowiem o was, bracia moi, przez ludzi Chloe, że zdarzają się między wami spory. Myślę o tym, co każdy z was mówi: "Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa". Czyż Chrystus jest podzielony? Czyż Paweł został za was ukrzyżowany? Czyż w imię Pawła zostaliście ochrzczeni?".


Doprawdy tak trudno dostrzec, że nie o modlitwie przed nalepkami pisałem ani o ruchu poparcia, co nie jest sektą (nota bene zwrot "ruch poparcia ostatnio trochę jednoznacznie się zaczyna kojarzyć i używanie go w pewnych kontekstach nie wydaje się szczególnie trafnym pociągnięciem)?


Dalej pełen niewątpliwej erudycji jezuita obwieszcza:


"Nie przekonuje mnie również stwierdzenie, że zwolennicy ks. Bonieckiego potraktowali instrumentalnie Mszę św. w kościele środowisk twórczych w Łodzi (6 listopada). Codziennie na falach rozgłośni Radia Maryja można usłyszeć zachęty do członków i sympatyków toruńskiej rozgłośni o „stawienie się” w konkretnym kościele na sprawowanie Eucharystii w intencji „Rodziny”. Nikogo to ani nie dziwi, ani nie bulwersuje – i słusznie. Sam kiedyś brałem udział w takiej Mszy i wiem, że nie zabrakło oklasków dla Ojca Dyrektora, gdy pojawił się przy ołtarzu. Apel jednego z klubów „TP” do sympatyków pisma i udziału w Mszy koncelebrowanej przez redaktora seniora należy oceniać w tych samych kategoriach. To nie spotkanie z idolem, ale wspólna modlitwa – nie żaden wiec poparcia. Wspólnota solidarności, a nie uwielbienia".


Nie dziwiłbym się i nie niepokoił taką filipiką na cześć Mszy św. z oklaskami, jako reakcją na mój tekst, gdybym nie pomieścił w nim dokładnego brzmienia owego "apelu jednego z klubów TP":


"Zapraszamy wszystkich łodzian, którzy chcą wesprzeć ks. Adama Bonieckiego, do stawienia się w niedzielę o godz. 11 na Mszy św. w kościele środowisk twórczych przy ul. Skłodowskiej-Curie 22".


Użyte sformułowanie dość jasno wskazuje, że niekoniecznie chodziło o "wspólną modlitwę w intencji"...


Co ciekawe, niepodzielający moich argumentów w powyższych sprawach jezuita, stwierdzając na wstępie swego tekstu, że "Protest przeciwko decyzji prowincjała marianów ukazuje dobitnie, że publiczne wypowiedzi ks. Bonieckiego pełnią w polskim Kościele ważną funkcję symboliczną" nie odnotował, iż w moim artykule na łamach "Rzeczpospolitej" poświęciłem kilka uwag również zgromadzeniu, do którego ks. Adam należy i wskazałem, iż:

"To oczywiste, że decyzja marianów ograniczająca wystąpienia medialne ks. Bonieckiego nie dotyka tylko jego, lecz również spore grono odbiorców, dla których jego przekaz jest ważny i inspirujący. Dlatego sposób, w jaki wiadomość o decyzji mariańskich przełożonych dotarła do opinii publicznej, trudno uznać za dowód szacunku dla nich. Z racji miejsca, jakie nie tylko w życiu publicznym, ale i w życiu Kościoła ks. Boniecki przez ostatnie dziesięciolecia zajmował, nie da się obronić tezy, że była to wyłącznie wewnętrzna sprawa zakonu. Pominięcie tego faktu dodatkowo utrudniło wielu przyjęcie decyzji prowincjała".


Na koniec nie kryję, że mile mnie połechtało, iż odpowiadając na pytanie, w jaki sposób zrealizować końcowy postulat mojego wystąpienia na łamach Rzepy: "Pora nie tyle wylać na rozgrzane głowy kubeł zimnej wody, ile lać oliwę na wzburzone fale, zamiast dolewać ją do ognia", wybitny publicysta, który również na łamach tego dziennika się niejednokrotnie w ostatnim czasie wypowiadał, wskazał metodę stosowaną przez polski Episkopat i jego przewodniczącego...

wtorek, 15 listopada 2011

Bez zatrzaskiwania

"Tylko bez paniki". To pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, gdy kilka dni temu publicystka jednej z gazet ogłosiła wszem wobec "Śmierć Kościoła otwartego". Parafrazując Marka Twaina można powiedzieć, że pogłoski o śmierci Kościoła katolickiego są nie tylko mocno przesadzone, nie tylko przedwczesne, ale zupełnie nietrafione. Zwłaszcza o śmierci Kościoła "otwartego". Ponieważ nie ma innego Kościoła katolickiego niż otwarty. Otwartość należy do jego natury. Otwartość Kościoła wynika z nakazu Jezusa, aby Jego uczniowie szli na cały świat i nauczali wszystkie narody.

Z pewnością nie brak w Kościele katolickim w Polsce (ale nie tylko u nas) ludzi, którzy boją się jakichkolwiek powiewów i marzą o pozamykaniu jak najszczelniejszym kościelnych drzwi i okien, aby nie uciekło przyjemne ciepełko, które sobie na własną rękę i we własnym kokonie zapewnili. A czując zagrożenie dla swej wygody i bezpieczeństwa zachowują się jak ci, co nie lubią przeciągów - bardzo głośno krzyczą, żeby trzymać wszystko pod kluczem i na łańcuch. Z resztą świata najchętniej porozumiewaliby się za pomocą domofonów i to działających tylko w jedną stronę albo wcale.

Rzecz w tym, że jeśli nawet sami postrzegają Kościół jako bezpieczną twierdzę, chroniącą ich przed złem tego świata, to nie do nich należy ostateczna decyzja o zatrzaskiwaniu drzwi. Mogą się zamknąć w jednym czy drugim pomieszczeniu. Mogą się nawet zabarykadować. Ale nie są w stanie zamknąć, a tym bardziej uśmiercić w zaduchu, całego Kościoła. Kto nie wie, dlaczego to niemożliwe, niech sobie przypomni narodziny Kościoła. Kościół zrodził się z przełamania koncepcji zamknięcia. Z wielkiego powiewu, tchnienia, które nawet najbardziej zatrwożonych, "wywiało" z wygodnego i bezpiecznego schronienia. Ten wicher, który wypełnił Wieczernik, który rozpalił serca pierwszych uczniów Jezusa i dodał im odwagi, aby wyjść do nieprzychylnego im świata, nie przestał w Kościele wiać. A z faktu, że mniej lub bardziej liczne grupy w jego wnętrzu robią wszystko, aby mu się nie dać porwać, nie trzeba wyciągać całościowych wniosków.

Dzieje Kościoła pokazują, że nie da się w nieskończoność chować przed Boskim tchnieniem. Ono bywa skuteczniejsze, gdy przypomina delikatny powiew niż tornado. Dlatego nietrafione jest twierdzenie wspomnianej publicystki, że Sobór Watykański II "wywrócił odwieczny kościelny porządek". Dokumenty Vaticanum II niczego nie wywracają. Mówią o czymś zupełnie innym. Wiedzą o tym ci, którzy zechcieli je ze zrozumieniem, a nie w poszukiwaniu sensacji, przeczytać.

Z perspektywy tych dokumentów wszelkie etykiety, kategorie, sektory w Kościele, określenia typu "otwarty", "zamknięty", łagiewnicki, toruński, katolewica, katoprawica okazują się jedynie czysto ludzkim szufladkowaniem. Użytecznym na chwilę, a niejednokrotnie wprowadzającym zamęt, zamiast porządkowania.

Nie zapominajmy, że Jezus zmartwychwstał. Śmierć nie ma już nad Nim władzy. Nad Jego Kościołem też.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Ból

Pytanie na czasie: czy jeśli coś mnie zaboli, mało tego, jeśli ktoś spowoduje, że mnie boli, to automatycznie otrzymuję prawo do zadawania bólu innym?

Coraz częściej spotykam ludzi, którzy doznając cierpienia uznają, iż wolno im z tego powodu zadawać cierpienie innym. Trochę na zasadzie pewnej "sprawiedliwości wyrównawczej". Dlaczego ma boleć tylko mnie? Niech innych też trochę poboli.

Wiem zresztą po sobie, że jest w takim zachowaniu w odpowiedzi na cierpienie jakiś zakodowany automatyzm. Coś z reakcji obronnej. Z odruchu. Tyle, że nie przed konkretnym sprawcą bólu, ale przez bólem, jako agresorem. A skoro nie da się spersonifikować bólu, cios otrzymuje ten, kto się akurat nawinie. Kto jest pod ręką. Może nawet całkowicie przypadkowo.

Dopóki ktoś nie zdoła się powstrzymać, może tą metodą powstać całkiem długa reakcja łańcuchowa. Niczym kula śniegowa w kreskówkach wchłaniająca coraz to nowe ofiary i nabierająca większej siły. Destruktywnej.

Co by było, gdyby Chrystus na zadawany Mu ból, odpowiedział "odruchowo", według wyżej opisanego schematu?

niedziela, 13 listopada 2011

To nie ja

Jedną z najtrudniejszych rzeczy okazuje się dla człowieka wzięcie na siebie odpowiedzialności za zło, które spowodował. Czymś niemal przekraczającym ludzkie możliwości jawi się raz po raz odważne publiczne przyznanie (czy raczej wyznanie) w rodzaju: "Tak, to ja zrobiłem, to moja wina".

Człowiek, który robi coś złego, niejednokrotnie szuka zupełnie odmiennych rozwiązań. Zrzuca winę na innych. Najpierw na innych równych sobie lub takich, którzy w jeszcze mniejszym stopniu mogą się bronić. To metoda stara, jak świat. Posłużyli się nią już Adam i Ewa w raju. Obarczali odpowiedzialnością siebie nawzajem lub węża. Nie chcieli jej wziąć na siebie.

Ale niektórzy idą jeszcze dalej. Usiłują przerzucić odpowiedzialność na tego, wobec kogo zawinili. Jak trzeci bohater przypowieści o talentach. Ten, który z lenistwa i cwaniactwa nie spełnił oczekiwań. Jego taktyka ma podwójny wymiar. Z jednej strony przedstawia tego, komu zrobił coś złego, jako niegodziwca. Z drugiej, siebie sytuuje w pozycji ofiary, a popełnione zło, jako jeśli nie w ogóle coś dobrego, to przynajmniej jako wybór najlepszy z możliwych wobec samych negatywnych rozwiązań.

Podstawowa reakcja za każdym razem brzmi tak samo: "To nie ja". Potem zaczyna się dopasowywanie faktów, aby jakoś ją uzasadnić i uargumentować.

Niechęć do publicznego brania na siebie odpowiedzialności za zło, które się zrobiło, wcale nie osłabła wraz upowszechnieniem się chrześcijaństwa. Jest chyba coś na rzeczy w tym, że pierwotnie chrześcijanie wyznawali swe grzechy przed całą wspólnotą, ale z czasem jednak sprowadzili wskazówkę, którą św. Jakub zapisał w swym liście następująco: "Wyznawajcie zatem sobie nawzajem grzechy" (Jk 5,16) do niewyraźnego i w miarę możliwości anonimowego wyszeptywania grzechów w ucho księdza. Nie wybrali naśladowania syna marnotrawnego, który w obecności wszystkich głośno wołał: "Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem"... A tylko spowiednicy wiedzą, jak często nawet w konfesjonałach zamiast przyznawania, wyznawania, wzięcia na siebie odpowiedzialności, ma miejsce tłumaczenie, usprawiedliwianie, wybielanie siebie, a obwinianie o swoje grzechy wszystkich dookoła...

sobota, 12 listopada 2011

Bez zniechęcenia

Jezus opowiedział swoim uczniom przypowieść o tym, że zawsze powinni się modlić i nie ustawać: "W pewnym mieście żył sędzia, który Boga się nie bał i nie liczył się z ludźmi.

W tym samym mieście żyła wdowa, która przychodziła do niego z prośbą: «Obroń mnie przed moim przeciwnikiem». Przez pewien czas nie chciał.

Lecz potem rzekł do siebie: «Chociaż Boga się nie boję ani z ludźmi się nie liczę, to jednak ponieważ naprzykrza mi się ta wdowa, wezmę ją w obronę, żeby nie przychodziła bez końca i nie zadręczała mnie»".

I Pan dodał: "Słuchajcie, co ten niesprawiedliwy sędzia mówi. A Bóg czyż nie weźmie w obronę swoich wybranych, którzy dniem i nocą wołają do Niego, i czy będzie zwlekał w ich sprawie? Powiadam wam, że prędko weźmie ich w obronę. Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?" (Łk 18,1-8)


Z pewnością Bóg nie jest niesprawiedliwy. Nie jest głuchy ani obojętny na ludzkie prośby. To tylko nam, ludziom czasem przychodzą do głowy takie pomysły, gdy wydaje nam się, że Pan Bóg zbyt wolno reaguje na nasze modlitwy i oczekiwania wobec Niego. Ten, kto ma pretensje do Boga, że go nie wysłuchał, ma problemy nie tylko z cierpliwością, ale także, a raczej przede wszystkim, z ufnością wobec Boga. Zapomina, że Bóg to nie kelner w fast foodzie, który ma nas jak najszybciej obsłużyć.

Jezusowa opowieść o sędzi i wdowie przypomina jeszcze o czymś w wymiarze ziemskim. Moja mam mówiła, że nie ma ludzi nieprzemakalnych. Do każdego w końcu można dotrzeć. Słynne powiedzenie, że kropla drąży skałę, doskonale oddaje mechanizm, jakim można wpłynąć na nawet najbardziej zatwardziałych w złu ludzi. Nie należy się zniechęcać i poddawać. Wiedzą o tym bardzo często rodzice, którzy przerażeni niektórymi poczynaniami swoich dzieci, nie rozkładają bezradnie rąk, lecz usilnie pracują nad tym, by jednak wyrosły na porządnych ludzi. Niejednokrotnie wymaga to ogromnej wytrwałości i wielkiego wysiłku. Ale miłość nie zna granic. Także czasowych. Zwłaszcza wtedy, gdy jest wsparta prawdziwą wiarą. Wiarą będącą bezgraniczną ufnością.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 11 listopada 2011

Patriotyzm

W Święto Niepodległości 11 listopada 2011 r. pojechałem samochodem na Mszę św. w intencji Ojczyzny. Jadąc tam i z powrotem opustoszałymi ulicami, nie przekraczałem dozwolonej prędkości, zatrzymywałem się na czerwonym świetle, nie reagując na znamienne stukanie w czoło, jakim skomentowało moją postawę kilku kierowców, którzy nawet nie zwalniając przejechali przez skrzyżowanie.

W drodze powrotnej zatrzymałem się przed przejściem, którym, mimo czerwonego światła dla pieszych, szła grupa kilku młodych. Lekko zatrąbiłem, aby zwrócić im uwagę, że nie tylko łamią - wydawałoby się w drobnej kwestii - prawo, ale narażają siebie i innych na poważne niebezpieczeństwo. Nie odpowiedziałem nawet skrzywieniem ust na wulgarne gesty i bluzgi, którymi mnie poczęstowali, zatrzymując się ostentacyjnie na środku drogi. Spokojnie czekałem, aż zejdą ze skrzyżowania i będzie można przejechać, choć jeden z nich robił co mógł, aby mój samochód go potrącił. Dokładnie rzecz biorąc, gdy wołany przez pozostałych dotarł do chodnika, nagle zawrócił i znalazł się tuż przed maską mojego samochodu. Udało mi się go ominąć, unikając równocześnie zderzenia z samochodami na sąsiednich pasach.

Wszystko to działo się około południa.

Kilka godzin później na wszystkich kanałach informacyjnych telewizji obejrzałem bezpośrednie transmisje z walk między manifestantami a policją w Warszawie. Zrozumiałem, że to, co mnie spotkało i to, co widzę na ekranie, ściśle się ze sobą łączy.

Taki był mój patriotyczny czyn w Święto Niepodległości 2011.

czwartek, 10 listopada 2011

Autorytety

Podobno żyjemy w czasach kryzysu autorytetów. I to kryzysu sprowokowanego, a może nawet perfidnie zaplanowanego i wprowadzonego w życie.

A cóż to jest autorytet? Ktoś, kto ma autorytet, wyróżnia się poważaniem i znaczeniem. Bo autorytet to społeczne uznanie, prestiż osób lub grup bądź instytucji społecznych oparty na cenionych w danym społeczeństwie wartościach (Wikipedia, oczywiście ;-)). I sam bywa nazywany autorytetem. Cieszy się zaufaniem, że jest profesjonalny, prawdomówny, bezstronny...

Być może żyjemy w czasach kryzysu autorytetów, ale to nie znaczy, że autorytetów nagle przestaliśmy potrzebować. Potrzebujemy ich i to bardzo. A skoro tak, to staramy się, mimo obwieszczonego powszechnie deficytu w tej branży, jednak autorytety mieć. W taki czy inny sposób obieramy sobie ludzi, których zdanie w tej czy tamtej sprawie, się dla nas liczy. Liczy niejednokrotnie tak bardzo, że traktujemy je jako nie tylko wskazówkę, ale wręcz regułę czy zasadę, którą się kierujemy przy podejmowaniu istotnych decyzji.

Takim autorytetem może być ktoś z krewnych, znajomy, kolega. Ktoś kogo znamy i z kim się często spotykamy. To ktoś, z kim sporo rozmawiamy, mamy okazję wypytać, poradzić się, poznać tor jego myśli, przedyskutować jedną czy drugą sprawę.

Ale jest też druga kategoria ludzi-autorytetów. Coraz częściej autorytetami stają się dla nas ludzie, których osobiście nie znamy. Ludzie, których poznajemy za pośrednictwem mediów. Których zdanie w tej czy innej materii, poglądy, opinie, docierają do nas dzięki telewizji, gazetom, książkom, radiu, Internetowi.

Co powoduje, że właśnie ich, a nie jakichś innych, z tłumu, który przewija się codzienne przez łamy gazet, telewizyjne i komputerowe ekrany, wybieramy? Bywa różnie. Często wystarczy, że potrafią w miarę sugestywnie przemawiać. Że sprawiają wrażenie wiarygodnych. Ale też często wybieramy ich dlatego, że w jakiejś sprawie prezentują zdanie, z którym się identyfikujemy. „Mówi tak, jak ja myślę, super! To mądry człowiek” – myślimy sobie i zaczynamy mniej lub bardziej świadomie nasłuchiwać opinii tego kogoś w innych kwestiach i przyjmować je za swoje.

Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że ktoś, kogo uważamy za autorytet, z czyim zdaniem się liczymy, kto ma wpływ na to, w jaki sposób sami postrzegamy i interpretujemy rzeczywistość, nagle okazuje się człowiekiem słabym i ułomnym. Nie żeby od razu we wszystkim, ale nakrywamy go, że w jakiejś ważnej sprawie nie dorósł do zmierzenia się z problemem. Popełnił błąd. Dopuścił się zła.

Niejednemu świat w takim momencie zaczyna się walić. Zaczyna mówić o kryzysie autorytetów i chodzi załamany oraz zagubiony.

Niepotrzebnie. Ludzie są ułomni i grzeszni. Dlatego nie nadają się na najwyższe i nieweryfikowalne autorytety. Ale to nie znaczy, że należy całkowicie zrezygnować z korzystania z mądrości, profesjonalizmu i opinii innych. Nie należy. Ale też nie można się od nich całkowicie uzależniać. Nie zapominać, że ma się własny rozum i własne sumienie.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 9 listopada 2011

Kategoryzacja

- Zauważyłeś, że jeden z największych polskich portali przebudował ostatnio swój dział z informacjami?

- W sensie, newsami?

- Tak.

- Zauważyłem już kilka dnie temu. Masz z tym jakiś problem?

- Czegoś, co dawniej było, teraz nie ma.

- Czego mianowicie?

- Gdzieś przepadła bez wieści kategoria wiadomości „Religie”.

- Taaak? Patrz, nie zauważyłem.

- A ja tak.

- To takie istotne?

- Ciekawe, że inne kategorie z poprzedniego układu zostały, a tej nie ma…

- Do czegoś zmierzasz, więc może doprecyzuj myśl.

- To chyba oczywiste, co chcę powiedzieć.

- Zamierzasz się teraz użalać, że wierzący są prześladowani, tak?

- A nie?

- Z moich obserwacji wynika, że tematyka religijna wciąż w tym serwisie jest obecna. Dzisiaj coś tam o ofiarności katolików było między innymi i o powołaniach, zdaje się. Jakoś nie odczułem przez te kilka dni specjalnego zlaicyzowania tego serwisu i wyczyszczenia go z tematyki religijnej.

- To prawda, wiadomości dotyczących religii chyba nie ubyło, ale teraz nie są zgromadzone w osobnym dziale.

- Może to lepiej?

- Lepiej? Dlaczego?

- Nie przyszło ci do głowy, że brak takiej kategorii oznacza, iż religia jest po prostu częścią codziennego życia, a nie czymś szczególnie wydzielonym? Poza tym możesz wpisać do wyszukiwarki słowo „Kościół” i zaraz ci wyskoczą wszystkie religijne…

- Niby tak. Ale jednak teraz jest do tych informacji trudniej dotrzeć. Dawniej było łatwiej…

- A, chyba że o to chodzi… A ktoś obiecywał, że wierzącym będzie łatwiej?

wtorek, 8 listopada 2011

Nie będę słuchał!

"Masz mnie słuchać!" - powiedziała z naciskiem matka do rozrabiającego jak pijany kangur po całej knajpie malucha. Na oko mógł mieć cztery albo pięć lat. "A dlaczego?" - odkrzyknął małolat, kopiąc z ogromnym zaangażowaniem krzesło klienta siedzącego dwa stoliki dalej. "Bo jestem twoją mamą!" - dostał odpowiedź, na którą zareagował błyskawicznie: "Nie chcę takiej mamy! Innych mam nie trzeba słuchać!".

Ta traumatyczna dla konsumentów usiłujących wrzucić coś na ząb we wspomnianej knajpie opowieść dowodzi, że nie tylko w Kościele katolickim w Polsce mamy problem z posłuszeństwem. Z nasilającym się niezrozumieniem posłuszeństwa, jako wartości. Jako czegoś pozytywnego.

Coraz modniejsze jest traktowanie i pokazywanie posłuszeństwa jako zaprzeczenia wolności. Znakiem rozpoznawczym wolności ma być bunt, wypowiedzenie posłuszeństwa. W każdej dziedzinie życia. W każdej sprawie. Posłuszeństwo traktowane jest jak oznaka słabości, braku odwagi i własnego pomysłu na życie. Także posłuszeństwo prawu, przepisom. Podziw budzi ten, kto złamie ich jak najwięcej i nie da się na tym złapać, a przede wszystkim uniknie konsekwencji.

Problem w tym, że Kościół, w stopniu o wiele większym niż mnóstwo ziemskich instytucji, skonstruowany jest na posłuszeństwie. Chrześcijanin, katolik wyraża swą wiarę przez posłuszeństwo Bogu. Wiara bez posłuszeństwa jest tylko pustą deklaracją. Abraham jest nazywany "ojcem wierzących" nie za to, że łaskawie wysłuchał, co Pan Bóg ma mu do powiedzenia, ale dlatego, że go posłuchał i zrobił to, czego Bóg od niego oczekiwał.

Posłuszeństwo wiąże się ściśle z tematem władzy. Także władzy w Kościele. Każdy, kto otrzymuje władzę, ma prawo oczekiwać posłuszeństwa. Jednak przełożeni wszelkiej maści nie mogą zapominać, że posłuszeństwo (także wewnątrzkościelne) nie zastępuje u człowieka sumienia. A ich obowiązkiem jest nie tylko brać odpowiedzialność za swoje decyzje, lecz również w maksymalnym stopniu podjąć wysiłek przewidywania ich skutków i konsekwencji.

Czeka nas w najbliższych latach ciężka praca nad posłuszeństwem. Nie tylko w Kościele. I w ścisłym powiązaniu z pracą nad rozumieniem wolności. Można odnieść wrażenie, że przez ostatnie dwie dekady nie uczyniliśmy w tej kwestii wystarczających postępów.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Wpływowi

Tygodnik "Wprost" opublikował listę stu najbardziej wpływowych Polaków. Jak podkreślił naczelny, lista jest subiektywna. Ale i tak ją przejrzałem. Policzyłem duchownych katolickich. Czterech. A więc według "Wprostu" Polska na pewno nie jest sklerykalizowana. To już coś. Bo po tym, jak niedawno Janusz Korwin Mikke na swoim blogu ogłosił, że mamy w Polsce 150 tysięcy księży, zagrożenie klerykalizacją wzrosło w jednej chwili pięciokrotnie. Na szczęście (patrząc pod kątem możliwości klerykalizacji) księży nadal mamy w naszym kraju tylko 30 tysięcy. ;-)

W rankingu tygodnika z duchownych katolickich najwyżej, bo na czwartym miejscu, znalazł się szef toruńskiej rozgłośni. Tak nagłaśniany w ostatnich dniach były generał marianów zdecydowanie dalej. Trochę przed nim krakowski kardynał, trochę za nim metropolita gdański. O czym ta kolejność świadczy? O tym, jak przez ludzi myślących podobnie do redakcji tygodnika, postrzegany jest wpływ ludzi Kościoła na otaczającą nas rzeczywistość.

Tego typu rankingi można, podobnie jak rozmaite sondaże, można potraktować wzruszeniem ramion. W końcu, gdyby się udało przełamać lenistwo, sam byłbym w stanie ułożyć kilka podobnych wyliczanek, kierując się swoimi odczuciami i zasłyszanymi opiniami.

A jednak mają one pewne znaczenie. Ponieważ dla całkiem licznej grupy ludzi mają charakter pewnego bryku, ściągi, ułatwiającej im porządkowanie sobie świata.

Pomyślałem sobie przewrotnie, jak wyglądałaby lista stu najbardziej wpływowych Polaków według różnych innych mediów. Także tych z dopiskiem "katolicki"...

niedziela, 6 listopada 2011

Roztropność 2.0

Raz po raz łapię różnych ludzi w moim Kościele na kompletnym i pozbawionym jakichkolwiek racji odrzuceniu roztropności w podejmowanych w ramach wspólnoty i instytucji działaniach. Zero myślenia praktycznego. Brak nawet prób przewidywania skutków podejmowanych decyzji i kroków. Całkowite lekceważenie takiego parametru, jak skuteczność. Zaniechanie deklarowania celów według możliwości. Lub choćby tylko mierzenia sił na zamiary. Zamiast tego ślepe parcie przed siebie, niekoniecznie do przodu. Walenie głową w mur. Marnowanie sił i środków. Gorzej. Tracenie okazji do uzyskania mniejszego dobra w sytuacji, gdy osiągnięcie dobra wielkiego jest akurat nadzwyczaj trudno dostępne.

Jezus nie tylko mówił o tym, że mamy być niewinni jak gołębie, a roztropni jak węże. Jezus trzymał się twardo realiów tego świata: "Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby założył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: "Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć". Albo który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestoma tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o warunki pokoju".

Wszystko to powiedział wtedy, gdy mówił o konieczności brania krzyża i wyrzekania się wszystkiego, co posiadamy. Bo Bóg nie chce od nas bezsensownych wyrzeczeń. Bycie chrześcijaninem, katolikiem, nie zwalnia z myślenia, z używania rozumu, z trzymania się faktów i rzetelnej oceny sytuacji. Chrystus wielokrotnie unikał miejsc, gdzie groziło mu niebezpieczeństwo. Nie szedł bezmyślnie w zagrożenia. Nie narażał bez potrzeby siebie, swojej misji, uczniów. Nie szukał zwady ani awantury. Nie parł za wszelką cenę do zwarcia, lecz czekał na moment, w którym będzie do niego gotowy.

Coraz powszechniej, w mojej ocenie, myli się w Kościele ewangeliczny radykalizm z popadaniem w skrajności. I zamiast iść środkiem i tak wąskiej i trudnej ścieżki, jaką ma do pokonania uczeń Jezusa, coraz liczniejsi popylają nawet nie poboczem, ale po prostu rowami. A tam grząsko, brudno i śmierdząco. Zamiast uważnego i w miarę szybkiego dążenia do celu, mamy obijanie się od ściany do ściany, połączone z nieuniknionymi przy takiej taktyce obrażeniami i stratami.

Wiadomo, że Bóg nigdy nie daje człowiekowi zbyt ciężkiego krzyża do niesienia. A jednak wielu nie daje rady. Nie dlatego, że dostali za duży krzyż, tylko dlatego, że przed rozpoczęciem wędrówki z nim, nie zastanowili się, nie przyjrzeli i nie uchwycili go tak, jak trzeba, żeby nieść go z wysiłkiem, ale bez niebezpieczeństwa, że się go po drodze upuści, zgubi lub że upadając pod jego ciężarem, zostanie się nim uderzonym w sposób uniemożliwiający dalszą drogę...

sobota, 5 listopada 2011

Ziemskie i wieczne

Jezus powiedział do swoich uczniów: "Pozyskujcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną, aby gdy wszystko się skończy, przyjęto was do wiecznych przybytków.

Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny: a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie. Jeśli więc w zarządzie niegodziwą mamoną nie okazaliście się wierni, prawdziwe dobra kto wam powierzy? Jeśli w zarządzie cudzym dobrem nie okazaliście się wierni, kto wam da wasze?

Żaden sługa nie może dwom panom służyć. Gdyż albo jednego będzie nienawidził, a drugiego miłował: albo z tamtym będzie trzymał, a tym wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i mamonie". Słuchali tego wszystkiego chciwi na grosz faryzeusze i podrwiwali sobie z Niego.

Powiedział więc do nich: "To wy właśnie wobec ludzi udajecie sprawiedliwych, ale Bóg zna wasze serca. To bowiem, co za wielkie uchodzi między ludźmi, obrzydliwością jest w oczach Bożych". (Łk 16,9-15)


W jednym z biblijnych komentarzy do tego fragmentu Ewangelii znalazłem wydawałoby się oczywiste sformułowanie: „Życie ziemskie jest drogą do życia wiecznego”. Zaraz przypomniało mi się inne zdanie, które usłyszałem niedawno na temat świętości. Że należy ją rozważać w kontekście doczesności, ale równocześnie pamiętać, że realizujemy ją w doczesności.

Niejednokrotnie dobra materialne są przeciwstawiane dobrom duchowym. Tak, jakby jedne wykluczały drugie. To oczywiste, że dobra materialne przemijają, a duchowe nie. Ale nie należy ich sztucznie i na siłę rozgraniczać. Właściwe, uczciwe i roztropne podejście do dóbr doczesnych, jest nie tylko czymś jak najbardziej pożądanym, ale także jest wskazówką, że również stosunek do dóbr duchowych jest prawidłowy. Człowiek, który potrafi zgodnie z wolą Bożą posługiwać się tym, co doczesne, tym bardziej będzie nią kierował w swoim życiu duchowym.

Przeciwstawianie tego, co materialne i duchowe, doczesne i wieczne, tworzy sytuację niebezpieczną, bo wymusza na człowieku skoncentrowanie się tylko na jednym, a zaniedbanie drugiego. A przecież nikt rozsądny nie pochwali matki, która zaniedba dzieci, aby spędzać czas na modłach w kościele.

Droga człowieka do wieczności, do życia w Bogu, wiedzie przez świat doczesny. Ale nie zapominajmy o słowach Jezusa, który powiedział „Ja jestem drogą, prawdą i życiem”.

Komentarza dla Radia eM

piątek, 4 listopada 2011

Głos ks. Bonieckiego

Jak to w Polsce - sytuacja błyskawicznie dochodzi do poziomu paradoksu.

Ale po kolei. Zaczęło się od tego, że były szef "Tygodnika Powszechnego" nie poprowadzi dzisiaj programu "Rozmównica" w Religia.tv. Z dwudniowym wyprzedzeniem i subiektywnym komentarzem poinformował o tym na swoim blogu wiceszef kanału Szymon Hołownia. Sposób podania wiadomości do publicznej informacji od razu zdeterminował jej odbiór. Szymon Hołownia długiego posta, zaczynającego się od słów: "Do religii.tv dotarła dziś informacja, że ksiądz Adam Boniecki decyzją władz zgromadzenia Księży Marianów ma zakaz wypowiadania się w mediach i publicznych wystąpień, do czasu gdy zbierze się rada prowincji i zdecyduje o jego dalszym losie. Nie wystąpi więc, z tego wniosek, choćby w najbliższy piątek w "Rozmównicy"" zatytułował: "Ksiądz Boniecki uciszony".

Tytuł oddaje w sposób skondensowany, jak wiceszef telewizyjnego kanału rzecz całą zinterpretował. Na własnym blogu, opatrzonym adnotacją: "Publikowane blogi zawierają prywatne opinie ich autorów. Telewizja Religia.tv Sp. z o.o z siedzibą w Warszawie nie ponosi odpowiedzialności za ich treść".

Ci, którzy mają jakieś pojęcie o funkcjonowaniu mediów, wiedzą, że to, w jaki sposób dana informacja dociera po raz pierwszy do publicznego obiegu, ma ogromny wpływ na to, w jaki sposób jest następnie komentowana i na całą jej recepcję. Przypadek, o którym mówimy, jest znakomitym potwierdzeniem tej zasady. Wiadomość o decyzji marianów względem ich konfratra od razu trafiła w przestrzeń medialną w postaci komentarza. Ani na moment nie zaistniała jako "suchy" fakt. Dlaczego? Chętnie poznałbym odpowiedź na to pytanie. Dlaczego ów dwuzdaniowy komunikat pojawił się dopiero jako reakcja na medialne zamieszanie, zamiast go wyprzedzić? A po drugie, czy naprawdę musiał być dwuzdaniowy? Co by szkodziło, gdyby podając do publicznej wiadomości tego typu informację dodać do niej kolejne dwa zdania uzasadnienia? To byłby wyraz szacunku zarówno dla odbiorców, dla Kościoła, jak i samego zainteresowanego. Dzisiaj nawet małolaty oczekują, że taki czy inny dotykający ich zakaz zostanie wyjaśniony i umotywowany. Takie mamy czasy...

Ponieważ stało się, jak się stało, nie jest niczym dziwnym wybuch ogromnych emocji wokół sprawy. A wielkie emocje podsycają skrajne opinie i zachęcają do tworzenia podziałów, tworzenia grup zwolenników i przeciwników. Niestety, eskalacja tego typu działań w tej chwili trwa. Co gorsza, zaczyna się próba "znakowania" jednych przeciwko drugim. Tym przecież jest w swej istocie inicjatywa naklejek z obliczem byłego generała marianów i wieloletniego rednacza "Tygodnika" i napisem o tym, gdzie ma głos.

Jak tylko dojrzałem w sieci wiadomość o pomyśle naklejek, od razu przypomniały mi się słowa św. Pawła z Pierwszego Listu do Koryntian: "A przeto upominam was, bracia, w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa, abyście byli zgodni, i by nie było wśród was rozłamów; byście byli jednego ducha i jednej myśli. Doniesiono mi bowiem o was, bracia moi, przez ludzi Chloe, że zdarzają się między wami spory. Myślę o tym, co każdy z was mówi: «Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa». Czyż Chrystus jest podzielony? Czyż Paweł został za was ukrzyżowany? Czyż w imię Pawła zostaliście ochrzczeni?". Tak, jak nie ma w Polsce Kościoła toruńskiego i Kościoła łagiewnickiego, tak nie ma w Polsce Kościoła księdza z "Tygodnika" ani biskupa z Kujaw. Jesteśmy jednym Kościołem katolickim, Chrystusowym. I nie powinniśmy być oznaczani żadną inną pieczęcią oprócz tej, o której jest mowa w Apokalipsie.

Jak już wspomniałem na początku, sprawa błyskawicznie osiągnęła poziom paradoksu. Ponieważ paradoksalnie, w tej chwili rozładować nabrzmiałe emocje i jakoś zaradzić narastającym podziałom może tylko ten, którego rzecz cała dotyczy. To on trzyma klucz do wyjścia z fatalnej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Dlatego niesłychanie ważne jest co ksiądz Adam napisze w następnym wydaniu "Tygodnika". W tym, który aktualnie jest dostępny, napisał, że "Tak dalej być nie może". Niezwykle trafna diagnoza. Teraz pozostaje nam czekać, aż były generał marianów i redaktor naczelny "Tygodnika Powszechnego" wskaże nam, członkom Kościoła katolickiego w Polsce, jak według niego dalej być powinno. Pomódlmy się, aby sprostał temu zadaniu. Aby jego mowa była w tej ważnej chwili bardzo precyzyjna według zasady "Tak, tak, nie, nie". Tym razem bez tak chętnie przez niego stosowanego światło-cienia, który zwłaszcza ostatnio bardzo utrudniał zrozumienie jego przekazu.

Czyż to nie jest absolutny paradoks? I czy warto było do tak paradoksalnej sytuacji doprowadzać? :-|

czwartek, 3 listopada 2011

Zohydzić i spaskudzić

„Lataj jak orzeł, ląduj jak Wrona” – można było przeczytać w Internecie wkrótce po tym, jak w uroczystość Wszystkich Świętych na warszawskim lotnisku nikomu nic się nie stało, mimo że samolot z Ameryki lądował bez wysuniętego podwozia. To bezbłędne lądowanie na brzuchu samolotu przeprowadził pilot Tadeusz Wrona. Zaraz okrzyknięto go bohaterem. Dziennikarze rzucili się do zdobywania wiadomości i plotek na jego temat. Trochę śmieszne było, że jedyne fotografie, jakie zdobyli, pochodziły z lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Ale nic to. Tu i ówdzie zapanowała euforia.

Ale pod wieczór coś się zaczęło w mediach psuć. W ogromnej beczce miodu, jaką okazało się uniknięcie katastrofy z licznymi ofiarami, pojawiła się łyżka dziegciu. A nawet kilka łyżek, wrzucanych z różnych stron.

A to, że pilot wiedząc o uszkodzeniu urządzeń, zrobił źle, że nie zawrócił na lotnisko, z którego wystartował. Że naraził w ten sposób życie i bezpieczeństwo ponad dwustu osób.

A to, że po znakomitej i perfekcyjnie przeprowadzonej akcji lądowania, już na ziemi, na lotnisku, zapanował chaos i uratowani pasażerowie byli źle traktowani i w ogóle przetrzymywano ich tam tak długo nie wiadomo po co. Żeby nikt nie miał wątpliwości, że chodzi o jakiś skandal i nadużycia, ktoś sprytny zatytułował w sieci wiadomość, że mogą wracać do domu, jednoznacznie: „Pasażerowie feralnego Boeinga są już wolni”. Czyli wcześniej ktoś ich zniewolił, prawda?

Moją uwagę szczególnie przykuły powstające od razu silne grupy wielkich znawców lotnictwa, a zwłaszcza bezpieczeństwa w transporcie lotniczym, którzy uaktywnili się zarówno w telefonach do telewizji, jak i w internetowych komentarzach. Zaczęły się pojawiać autorytatywne opinie i sugestie. Łącznie z atakami personalnymi i idiotycznymi aluzjami przywołującymi tragedię z ubiegłego roku.

Nie mam nic przeciwko wolności słowa. A jednak coraz częściej dochodzę do wniosku, że nie oznacza ona prawa do masowego rozgłaszania każdej bzdury, jaka komuś akurat przyjdzie do głowy.

Zastanawiam się, dlaczego tak liczni są wśród nas ci, którzy próbują zohydzić i spaskudzić każde dobro, jakie tylko się pojawi w ich zasięgu. Dlaczego tak wielu za punkt honoru i główne zadanie życiowe uważa popsucie innym każdej radości, która ich spotka? Czemu aż tylu, zamiast skupić się na wielkim dobru, jakie w tej czy innej sprawie się wydarzyło, woli zajmować się wyszukiwaniem dziur w całym, rozsiewaniem podejrzeń i mnożeniem insynuacji? Gdzie w tym wszystkim chrześcijańskie nastawienie ku dobru?

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 2 listopada 2011

Myślenie o...

Podobno jeden z księży rozpoczął ostatnio kazanie od pytania sondażowego: "Kto z was wczoraj myślał o niebie?". Podniosło się w ławkach kilka rąk. Potem pytał w podobnym tonie o rzeczy bardziej przyziemne. Ale nie czekał, aż słuchacze szczerze się przyznają, czy myśleli poprzedniego dnia o jakichś najzwyklejszych sprawach...

A gdyby zapytał, czy myśleli o śmierci?

Chociaż w naszych czasach, gdy codziennie media dostarczają nam wiadomości o śmierci, pytanie "czy myślałeś?" nie jest najcelniejsze. Trzeba by je doprecyzować. Jak myślałeś o śmierci? Czy myślałeś o śmierci swojej albo śmierci najbliższych ci osób?

Przeczytałem gdzieś fragment czyjejś wypowiedzi, że halloween jest złe, bo drwi ze śmierci. Nie znam dobrze ideologii tego zwyczaju, ale wydaje mi się, że w tle jest w nim zakamuflowana próba lekceważenia, ignorowania śmierci. Czegoś, czego nie można nazwać "oswajaniem". Przy czym, jeśli mówić o oswajaniu, to nie tyle śmierć jesteśmy w stanie oswoić, ile siebie oswoić z myślą o niej.

Ludzie od dawna usiłują zapanować nad śmiercią. Zawłaszczyć sobie decyzję o jej nadejściu. W jedną albo w drugą stronę. Te działania oglądane z pewnej perspektywy rażą swoją niespójnością. Bo z jednej strony widać próby uniknięcia śmierci za wszelką cenę, z drugiej dążenie do jej przyspieszenia, gdy życie z jakiegoś powodu staje się nieznośne.

Ciekawe, jak liczni są dziś w Polsce katolicy, którzy rozumieją głębię słów "Memento mori"? A tym bardziej widzą sens w używaniu tych słów jako chrześcijańskiego pozdrowienia. Bo przecież tak naprawdę to pozdrowienie pełne nadziei i optymizmu...

wtorek, 1 listopada 2011

Kod czy PIN?

Spoglądając na tłumy Polaków, podążających dzisiaj, 1 listopada, z naręczami wieńców i zniczy na cmentarze, trudno się oprzeć refleksji na temat zmienności pewnych kodów (w tym również cywilizacyjnych i kulturowych), którymi się posługujemy organizując życie społeczności. Także nad tym, jak drugo i trzeciorzędne wydawałoby się czynniki, powodują ogromne zmiany w samych kodach, jak i w ich recepcji.

Kard. Gianfranco Ravasi, szefujący Papieskiej Radzie Kultury, pojawił się z Polsce ostatnio w związku z I Kongresem Biblijnym, zorganizowanym pod hasłem "Biblia kodem kulturowym Europy". Tematem Kongresu był wpływ Pisma Świętego na sztukę, literaturę, muzykę i film europejski. W czasie wieczornego spotkania, w którym uczestniczyłem, kard. Ravasi mówił o tym, że negacja chrześcijaństwa, która jest dzisiaj tak mocno obecna w dziełach artystów, jest równocześnie jego docenieniem. Opowiadał o swoim spotkaniu z jednym z bardzo antychrześcijańskich pisarzy, który w ostatnich latach otrzymał nagrodę Nobla. Kard. Ravasi zwrócił mu uwagę, że gdyby nie chrześcijaństwo, ten twórca nie napisałby ani linijki.

Myślę, że warto jednak pamiętać, iż ten mechanizm "doceniania" i "dowartościowywania" tego, z czym się walczy, działa nie tylko wobec chrześcijaństwa. Równie sprawnie funkcjonuje w przeciwną stronę. Kościół, angażując wielkie siły w zwalczanie czegoś, równocześnie daje znak, że to jest ważne i silne. Dotyczy to na przykład takich zjawisk, jak halloween, dotychczas kompletnie obcych kulturowo w Polsce. Mam jednak wrażenie, że w walce z nim Kościół katolicki w Polsce znalazł się trochę w sytuacji Kubusia Puchatka poszukującego Prosiaczka. "Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej tam Prosiaczka nie było" - brzmi kultowe zdanie. Podobnie im bardziej Kościół zwalcza halloween, tym bardziej będzie on wchodził na nasz teren. Między innymi dlatego, że wytacza się ciężkie działa, a jakoś nikt nie próbuje zastanowić się, dlaczego polscy nauczyciele w szkołach tak chętnie i niejednokrotnie z własnej inicjatywy organizują dzieciom oparte na tym kompletnie obcym przeszczepie zabawy. Nauczyciele, którzy wszak są w większości katolikami.

Potwierdzeniem myśli o "dowartościowywaniu" i dodawaniu znaczenia temu, co się bardzo intensywnie zwalcza, jest dla mnie opublikowana w minioną sobotę odpowiedź red. Katarzyny Wiśniewskiej na list wrocławskiego katechety, który przed kilku laty w czasie głośnej debaty szkolnej o obecności krzyża wręczał uczniom nie tylko poważne księgi, ale też misie i pistolety na wodę. A w opracowanym przez siebie dekalogu obrońcy krzyża zachęca do traktowania przeciwników także z poczuciem humoru. Właśnie w tym dziennikarka gazety widzi ogromne zagrożenie. W fakcie, że przeciwnicy obecności krzyża w przestrzeni publicznej nie zostaną z całą powagą dowartościowani i docenieni, a tym samym nie będą mogli, niczym we wschodnich sztukach walk, wykorzystać na swoją korzyść siły przeciwnika.

Tłumy na polskich cmentarzach, które zgodnie z katolickim kalendarzem liturgicznym, powinny się tam zjawić drugiego, a nie pierwszego listopada, to dowód, że na bardzo istotne kody wpływają znacząco niejednokrotnie rzeczy przypadkowe i na pozór pozbawione wielkiego znaczenia. Kościół w Polsce nie jest w stanie już zmienić skojarzenia uroczystości Wszystkich Świętych z obowiązkową wizytą na cmentarzu. Skojarzenia, które powstało z banalnego powodu, że dniem wolnym od pracy, wcale nie tak dawno temu, decyzją władzy okazał się pierwszy listopada, a nie drugi.

Zresztą coraz częściej nawet najważniejsze kody cywilizacyjne i kulturowe w ludzkiej świadomości niewiele się różnią od PIN-ów. A te, jak wiadomo, mają to do siebie, że łatwo uciekają z pamięci i niezbyt trudno zastąpić je nowymi.