Raz po raz łapię różnych ludzi w moim Kościele na kompletnym i pozbawionym jakichkolwiek racji odrzuceniu roztropności w podejmowanych w ramach wspólnoty i instytucji działaniach. Zero myślenia praktycznego. Brak nawet prób przewidywania skutków podejmowanych decyzji i kroków. Całkowite lekceważenie takiego parametru, jak skuteczność. Zaniechanie deklarowania celów według możliwości. Lub choćby tylko mierzenia sił na zamiary. Zamiast tego ślepe parcie przed siebie, niekoniecznie do przodu. Walenie głową w mur. Marnowanie sił i środków. Gorzej. Tracenie okazji do uzyskania mniejszego dobra w sytuacji, gdy osiągnięcie dobra wielkiego jest akurat nadzwyczaj trudno dostępne.
Jezus nie tylko mówił o tym, że mamy być niewinni jak gołębie, a roztropni jak węże. Jezus trzymał się twardo realiów tego świata: "Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby założył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: "Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć". Albo który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestoma tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o warunki pokoju".
Wszystko to powiedział wtedy, gdy mówił o konieczności brania krzyża i wyrzekania się wszystkiego, co posiadamy. Bo Bóg nie chce od nas bezsensownych wyrzeczeń. Bycie chrześcijaninem, katolikiem, nie zwalnia z myślenia, z używania rozumu, z trzymania się faktów i rzetelnej oceny sytuacji. Chrystus wielokrotnie unikał miejsc, gdzie groziło mu niebezpieczeństwo. Nie szedł bezmyślnie w zagrożenia. Nie narażał bez potrzeby siebie, swojej misji, uczniów. Nie szukał zwady ani awantury. Nie parł za wszelką cenę do zwarcia, lecz czekał na moment, w którym będzie do niego gotowy.
Coraz powszechniej, w mojej ocenie, myli się w Kościele ewangeliczny radykalizm z popadaniem w skrajności. I zamiast iść środkiem i tak wąskiej i trudnej ścieżki, jaką ma do pokonania uczeń Jezusa, coraz liczniejsi popylają nawet nie poboczem, ale po prostu rowami. A tam grząsko, brudno i śmierdząco. Zamiast uważnego i w miarę szybkiego dążenia do celu, mamy obijanie się od ściany do ściany, połączone z nieuniknionymi przy takiej taktyce obrażeniami i stratami.
Wiadomo, że Bóg nigdy nie daje człowiekowi zbyt ciężkiego krzyża do niesienia. A jednak wielu nie daje rady. Nie dlatego, że dostali za duży krzyż, tylko dlatego, że przed rozpoczęciem wędrówki z nim, nie zastanowili się, nie przyjrzeli i nie uchwycili go tak, jak trzeba, żeby nieść go z wysiłkiem, ale bez niebezpieczeństwa, że się go po drodze upuści, zgubi lub że upadając pod jego ciężarem, zostanie się nim uderzonym w sposób uniemożliwiający dalszą drogę...
niedziela, 6 listopada 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz