środa, 16 listopada 2011

Nie udało mi się

Nie udało mi się przekonać jednego jezuity, żeby podzielił moje argumenty, które wyraziłem na łamach "Rzeczpospolitej", omawiając pewne inicjatywy pojawiające się po ograniczeniach medialnych nałożonych na ks. Adama Bonieckiego. O tym, że mi się nie udało, wspomniany jezuita zawiadomił ogól na łamach najnowszego "Tygodnika Powszechnego".


Odniosłem jednak wrażenie, że fakt, iż mi się nie udało wynika nie tyle ze słabości mojej argumentacji, co z nieuważnej lektury tego, co na łamach Rzepy napisałem. Tak, jakby czytał tylko niektóre akapity i to nie w całości.


I tak, odnosząc się do mojej uwagi, że "inicjatywa stworzenia naklejek z wizerunkiem ks. Adama, zmierzająca do znakowania jego zwolenników, prowadzi do sankcjonowania i utrwalania podziałów w Kościele katolickim w Polsce", zacny jezuita ni stąd ni zowąd konstatuje: "Nie sądzę, aby tak mogło się stać, gdyż nikt nie będzie się przed tymi nalepkami modlić, a ruch poparcia to przecież nie to samo, co sekta".


Co niepokojące, jego konstatacja wygląda tak, jakby zupełnie nie przeczytał dalszych moich słów, w których wyjaśniam, czym w moim odczuciu owo nalepkowanie i wlepkowanie z portretem czcigodnego kapłana Adama jest:


"Prowadzi do sytuacji, którą zwalczał już przed wiekami św. Paweł Apostoł, pisząc w Pierwszym Liście do Koryntian: "A przeto upominam was, bracia, w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa, abyście byli zgodni, i by nie było wśród was rozłamów; byście byli jednego ducha i jednej myśli. Doniesiono mi bowiem o was, bracia moi, przez ludzi Chloe, że zdarzają się między wami spory. Myślę o tym, co każdy z was mówi: "Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa". Czyż Chrystus jest podzielony? Czyż Paweł został za was ukrzyżowany? Czyż w imię Pawła zostaliście ochrzczeni?".


Doprawdy tak trudno dostrzec, że nie o modlitwie przed nalepkami pisałem ani o ruchu poparcia, co nie jest sektą (nota bene zwrot "ruch poparcia ostatnio trochę jednoznacznie się zaczyna kojarzyć i używanie go w pewnych kontekstach nie wydaje się szczególnie trafnym pociągnięciem)?


Dalej pełen niewątpliwej erudycji jezuita obwieszcza:


"Nie przekonuje mnie również stwierdzenie, że zwolennicy ks. Bonieckiego potraktowali instrumentalnie Mszę św. w kościele środowisk twórczych w Łodzi (6 listopada). Codziennie na falach rozgłośni Radia Maryja można usłyszeć zachęty do członków i sympatyków toruńskiej rozgłośni o „stawienie się” w konkretnym kościele na sprawowanie Eucharystii w intencji „Rodziny”. Nikogo to ani nie dziwi, ani nie bulwersuje – i słusznie. Sam kiedyś brałem udział w takiej Mszy i wiem, że nie zabrakło oklasków dla Ojca Dyrektora, gdy pojawił się przy ołtarzu. Apel jednego z klubów „TP” do sympatyków pisma i udziału w Mszy koncelebrowanej przez redaktora seniora należy oceniać w tych samych kategoriach. To nie spotkanie z idolem, ale wspólna modlitwa – nie żaden wiec poparcia. Wspólnota solidarności, a nie uwielbienia".


Nie dziwiłbym się i nie niepokoił taką filipiką na cześć Mszy św. z oklaskami, jako reakcją na mój tekst, gdybym nie pomieścił w nim dokładnego brzmienia owego "apelu jednego z klubów TP":


"Zapraszamy wszystkich łodzian, którzy chcą wesprzeć ks. Adama Bonieckiego, do stawienia się w niedzielę o godz. 11 na Mszy św. w kościele środowisk twórczych przy ul. Skłodowskiej-Curie 22".


Użyte sformułowanie dość jasno wskazuje, że niekoniecznie chodziło o "wspólną modlitwę w intencji"...


Co ciekawe, niepodzielający moich argumentów w powyższych sprawach jezuita, stwierdzając na wstępie swego tekstu, że "Protest przeciwko decyzji prowincjała marianów ukazuje dobitnie, że publiczne wypowiedzi ks. Bonieckiego pełnią w polskim Kościele ważną funkcję symboliczną" nie odnotował, iż w moim artykule na łamach "Rzeczpospolitej" poświęciłem kilka uwag również zgromadzeniu, do którego ks. Adam należy i wskazałem, iż:

"To oczywiste, że decyzja marianów ograniczająca wystąpienia medialne ks. Bonieckiego nie dotyka tylko jego, lecz również spore grono odbiorców, dla których jego przekaz jest ważny i inspirujący. Dlatego sposób, w jaki wiadomość o decyzji mariańskich przełożonych dotarła do opinii publicznej, trudno uznać za dowód szacunku dla nich. Z racji miejsca, jakie nie tylko w życiu publicznym, ale i w życiu Kościoła ks. Boniecki przez ostatnie dziesięciolecia zajmował, nie da się obronić tezy, że była to wyłącznie wewnętrzna sprawa zakonu. Pominięcie tego faktu dodatkowo utrudniło wielu przyjęcie decyzji prowincjała".


Na koniec nie kryję, że mile mnie połechtało, iż odpowiadając na pytanie, w jaki sposób zrealizować końcowy postulat mojego wystąpienia na łamach Rzepy: "Pora nie tyle wylać na rozgrzane głowy kubeł zimnej wody, ile lać oliwę na wzburzone fale, zamiast dolewać ją do ognia", wybitny publicysta, który również na łamach tego dziennika się niejednokrotnie w ostatnim czasie wypowiadał, wskazał metodę stosowaną przez polski Episkopat i jego przewodniczącego...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz