Z cyklu: Trzy akapity
Mówił
z dużą dozą ironii, a może sarkazmu. Tak czy owak widać było, że sprawa
dotyka go osobiście: „Urząd jak urząd. Wiadomo. Łatwo wpaść w rutynę.
Stosować te same rozwiązania w podobnych przypadkach. Bez szczególnie
złej woli kształtować schematy i szablony. Tak jest prościej i
wygodniej. Nikt nie lubi chyba (zwłaszcza, jeśli jest urzędnikiem),
dodatkowo komplikować sobie życia. I bez tego jest ono wystarczająco
zawiłe i poplątane.
Zdarza się jednak czasem nowy szef. Taki,
co to ma pomysły. Co chce koniecznie coś zmieniać. U nas właśnie się
pojawił. U nas, to znaczy w naszym wydziale. Wiadomo, jak u góry zjawia
się ktoś nowy, to i trochę niżej też nagle zjawiają się nowe postacie.
Myśleliśmy, że to nie będzie tak szybko, może dopiero na wiosnę, ale
trudno. Zdarza się.
Wiedzieliśmy, co za jeden więc tylko
czekaliśmy, kiedy z czymś wyskoczy. I doczekaliśmy się. Tuż przed samymi
świętami. Wymyślił dyżur w sobotę zaraz po świętach. Że niby petenci
powinni mieć szansę jeszcze w starym roku coś załatwić. Kazał, żebyśmy
sami ustalili, kto przyjdzie. Więc najodważniejszy z nas mu łagodnie
mówi, że u nas nigdy tak nie było. A on na to z uśmiechem przedszkolaka
powiedział: ‘Nigdy nie znaczy zawsze’. Kompletna załamka...”.
wtorek, 23 grudnia 2014
poniedziałek, 22 grudnia 2014
Skrajna naiwność
Z cyklu: Trzy akapity
Pamiętał, że jego ulubiony profesor powtarzał nie raz: „Tylko ludzie skrajnie naiwni spodziewają się od innych wdzięczności za wyświadczone im dobro”. Nigdy nie zdobył pewności, czy profesor mówił to serio czy żartował. Na wszelki wypadek potraktował tę wskazówkę z całą powagą. Nauczył się nie oczekiwać od nikogo podziękowań. To mu oszczędzało rozczarowań.
Któregoś dnia w jego gabinecie pojawił się młody człowiek z irytującą rzadką bródką. Było w nim coś, co odebrał jako arogancję. Śmiało wszedł i zamknął drzwi, postawił na biurku mocno sfatygowaną teczkę, otworzył ją i wydobył pstrokatą papierową torebkę na prezenty, jakich pełno w tanich sklepach. „To dla pana z podziękowaniem” – powiedział, łapiąc torebkę za dwa sznureczki i wyciągając ją w jego kierunku. Zawartość torebki byłą zbyt ciężka dla tak lichego opakowania. Odruchowo więc złapał od spodu, bojąc się, że wszystko spadnie na podłogę.
„Wiedziałem, że pan nie będzie się wzbraniał” – rozpromienił się chłopak. „Ojciec mówił, że pan nie znosi dowodów wdzięczności, a pan jednak przyjął ten skromny jej dowód bez problemu. Ojciec się ucieszy. Ja też się cieszę”. W tym momencie uświadomił sobie, czyim synem musi być ten młody mężczyzna. Dwadzieścia kilka lat temu zaręczył za niego, choć nie był wcale przekonany o jego niewinności. Tamten nigdy mu nie podziękował. Zajrzał do torebki. Było w niej jego ulubione wino. Nagle poczuł ogromne ciepło wokół serca. Zrozumiał, że wciąż czekał. „Albo profesor nie miał racji, albo jestem skrajnie naiwny”.
Pamiętał, że jego ulubiony profesor powtarzał nie raz: „Tylko ludzie skrajnie naiwni spodziewają się od innych wdzięczności za wyświadczone im dobro”. Nigdy nie zdobył pewności, czy profesor mówił to serio czy żartował. Na wszelki wypadek potraktował tę wskazówkę z całą powagą. Nauczył się nie oczekiwać od nikogo podziękowań. To mu oszczędzało rozczarowań.
Któregoś dnia w jego gabinecie pojawił się młody człowiek z irytującą rzadką bródką. Było w nim coś, co odebrał jako arogancję. Śmiało wszedł i zamknął drzwi, postawił na biurku mocno sfatygowaną teczkę, otworzył ją i wydobył pstrokatą papierową torebkę na prezenty, jakich pełno w tanich sklepach. „To dla pana z podziękowaniem” – powiedział, łapiąc torebkę za dwa sznureczki i wyciągając ją w jego kierunku. Zawartość torebki byłą zbyt ciężka dla tak lichego opakowania. Odruchowo więc złapał od spodu, bojąc się, że wszystko spadnie na podłogę.
„Wiedziałem, że pan nie będzie się wzbraniał” – rozpromienił się chłopak. „Ojciec mówił, że pan nie znosi dowodów wdzięczności, a pan jednak przyjął ten skromny jej dowód bez problemu. Ojciec się ucieszy. Ja też się cieszę”. W tym momencie uświadomił sobie, czyim synem musi być ten młody mężczyzna. Dwadzieścia kilka lat temu zaręczył za niego, choć nie był wcale przekonany o jego niewinności. Tamten nigdy mu nie podziękował. Zajrzał do torebki. Było w niej jego ulubione wino. Nagle poczuł ogromne ciepło wokół serca. Zrozumiał, że wciąż czekał. „Albo profesor nie miał racji, albo jestem skrajnie naiwny”.
niedziela, 21 grudnia 2014
Wszystko możliwe
Z cyklu: Trzy akapity
W serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem Agenci NCIS najbliżsi współpracownicy agenta Leroy’a Jethro Gibbsa mają do niego absolutne, bezgraniczne, można by rzec ślepe zaufanie. Jest to dla widzów tym bardziej zaskakujące, że Gibbs – eufemistycznie mówiąc – działa według własnych zasad. Poza tym, przynajmniej w pierwszych sezonach, podwładni Gibbsa bardzo mało o nim wiedzą.
Mimo niewielkiej wiedzy o swoim szefie, ekipa Gibbsa jest głęboko przekonana, że jest on skuteczny i nieomylny. Uważają, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Dlatego sami również dokonują rzeczy, których w innych warunkach i przy innym szefie, najprawdopodobniej nie byliby w stanie dokonać.
Éric-Emmanuel Schmitt, francuski dramaturg, eseista i powieściopisarz, zauważył, że sformułowanie „Mieć zaufanie” jest nieprecyzyjne i nie oddaje stanu faktycznego. „Nigdy się nie „ma” zaufania. Zaufanie to nie jest coś, co się posiada. To coś, czym się obdarza. „Darzy się” zaufaniem” - napisał. Dla kogoś, kto patrzy z zewnątrz, sam mechanizm obdarzania zaufaniem może się wydawać kompletnie irracjonalny. Ale to działa.
W serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem Agenci NCIS najbliżsi współpracownicy agenta Leroy’a Jethro Gibbsa mają do niego absolutne, bezgraniczne, można by rzec ślepe zaufanie. Jest to dla widzów tym bardziej zaskakujące, że Gibbs – eufemistycznie mówiąc – działa według własnych zasad. Poza tym, przynajmniej w pierwszych sezonach, podwładni Gibbsa bardzo mało o nim wiedzą.
Mimo niewielkiej wiedzy o swoim szefie, ekipa Gibbsa jest głęboko przekonana, że jest on skuteczny i nieomylny. Uważają, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Dlatego sami również dokonują rzeczy, których w innych warunkach i przy innym szefie, najprawdopodobniej nie byliby w stanie dokonać.
Éric-Emmanuel Schmitt, francuski dramaturg, eseista i powieściopisarz, zauważył, że sformułowanie „Mieć zaufanie” jest nieprecyzyjne i nie oddaje stanu faktycznego. „Nigdy się nie „ma” zaufania. Zaufanie to nie jest coś, co się posiada. To coś, czym się obdarza. „Darzy się” zaufaniem” - napisał. Dla kogoś, kto patrzy z zewnątrz, sam mechanizm obdarzania zaufaniem może się wydawać kompletnie irracjonalny. Ale to działa.
sobota, 20 grudnia 2014
Posłuszeństwo i wolność
Z cyklu: Trzy akapity
To nieprawda, że nie ma już takich nauczycieli. Są. Od lat na pierwszej lekcji w roku przypomina zasady obowiązujące uczniów w czasie prowadzonych przez nią zajęć. Jedna z reguł mówi o posłuszeństwie. Brzmi: „Uczeń natychmiast wykonuje wszystkie polecenia nauczyciela”. Szkoła jest prestiżowa, a nauczycielka znana ze znakomitych wyników. Jej uczniowie nie mają od lat problemów z maturą, niezależnie od nowych pomysłów ministerstwa. Na większości kierunków związanych z przedmiotem, którego uczy, bardzo chętnie widziani są studenci, którzy wyszli spod jej ręki.
Dwa lata temu doszło w szkole do dość poważnej utarczki między nią, a innym świetnym nauczycielem z nazwiskiem. Poszło o wybitnie zdolnego ucznia, który któregoś dnia usłyszawszy wydane przez nią polecenie zapytał o szczegóły, ponieważ, jak twierdził, można je było wykonać na kilka sposobów. Nauczycielka zarzuciła mu nieposłuszeństwo. Sprawa oparła się o dyrektora i skonfliktowała grono pedagogiczne.
Świetny nauczyciel z nazwiskiem nie tyle stanął w obronie dopytującego ucznia, ile zarzucił swojej znakomitej koleżance, że nie ma ona pojęcia o posłuszeństwie. „Jego pytanie dowodziło, że traktuje posłuszeństwo poważnie, jako świadomy akt woli, a nie jako łamanie swojej wolności” – wyjaśnił.
To nieprawda, że nie ma już takich nauczycieli. Są. Od lat na pierwszej lekcji w roku przypomina zasady obowiązujące uczniów w czasie prowadzonych przez nią zajęć. Jedna z reguł mówi o posłuszeństwie. Brzmi: „Uczeń natychmiast wykonuje wszystkie polecenia nauczyciela”. Szkoła jest prestiżowa, a nauczycielka znana ze znakomitych wyników. Jej uczniowie nie mają od lat problemów z maturą, niezależnie od nowych pomysłów ministerstwa. Na większości kierunków związanych z przedmiotem, którego uczy, bardzo chętnie widziani są studenci, którzy wyszli spod jej ręki.
Dwa lata temu doszło w szkole do dość poważnej utarczki między nią, a innym świetnym nauczycielem z nazwiskiem. Poszło o wybitnie zdolnego ucznia, który któregoś dnia usłyszawszy wydane przez nią polecenie zapytał o szczegóły, ponieważ, jak twierdził, można je było wykonać na kilka sposobów. Nauczycielka zarzuciła mu nieposłuszeństwo. Sprawa oparła się o dyrektora i skonfliktowała grono pedagogiczne.
Świetny nauczyciel z nazwiskiem nie tyle stanął w obronie dopytującego ucznia, ile zarzucił swojej znakomitej koleżance, że nie ma ona pojęcia o posłuszeństwie. „Jego pytanie dowodziło, że traktuje posłuszeństwo poważnie, jako świadomy akt woli, a nie jako łamanie swojej wolności” – wyjaśnił.
piątek, 19 grudnia 2014
Szansa
Z cyklu: Trzy akapity
Właśnie podano wiadomość, że firma będąca zdecydowanym liderem na rynku soków, nektarów i napojów w Polsce i kilku innych krajach przejmuje właśnie niemal w całości największego w kraju przetwórcę owoców i warzyw. W efekcie transakcji na polskim rynku powstanie prawdziwy gigant spożywczy - o łącznych przychodach ponad 4 mld zł. „Od wielu lat pracowaliśmy nad realizacją przejęcia, które w sposób jakościowy zwiększyłoby skalę naszego biznesu. Nasza praca i cierpliwość zostały w końcu nagrodzone” – powiedział mediom prezes firmy przejmującej.
Słowa prezesa przypomniały mi inną sytuację sprzed lat. W pewnej firmie kilkoro pracowników zaangażowało się w innowacyjną działalność, przygotowując kompletnie nowy produkt. Szybko okazało się, że ich działalność nie zyskuje aprobaty wszystkich mających prawo głosu w przedsiębiorstwie. Zrodziła się więc koncepcja usamodzielnienia tej części zakładu. Spotkała się z dużym oporem części decydentów, jednak decyzja wciąż znajdowała się w zawieszeniu. To trwało kilka lat.
Wreszcie doszło do kilku zmian w zarządzie. Przeciwnicy usamodzielnienia odeszli. Pojawiła się realna szansa spełnienia marzeń pomysłodawców zmian. Okazało się jednak, że oni w międzyczasie stracili przekonanie do własnych pomysłów. Nie byli gotowi, aby wykorzystać szansę. Nie wierzyli, że ona nadejdzie.
Właśnie podano wiadomość, że firma będąca zdecydowanym liderem na rynku soków, nektarów i napojów w Polsce i kilku innych krajach przejmuje właśnie niemal w całości największego w kraju przetwórcę owoców i warzyw. W efekcie transakcji na polskim rynku powstanie prawdziwy gigant spożywczy - o łącznych przychodach ponad 4 mld zł. „Od wielu lat pracowaliśmy nad realizacją przejęcia, które w sposób jakościowy zwiększyłoby skalę naszego biznesu. Nasza praca i cierpliwość zostały w końcu nagrodzone” – powiedział mediom prezes firmy przejmującej.
Słowa prezesa przypomniały mi inną sytuację sprzed lat. W pewnej firmie kilkoro pracowników zaangażowało się w innowacyjną działalność, przygotowując kompletnie nowy produkt. Szybko okazało się, że ich działalność nie zyskuje aprobaty wszystkich mających prawo głosu w przedsiębiorstwie. Zrodziła się więc koncepcja usamodzielnienia tej części zakładu. Spotkała się z dużym oporem części decydentów, jednak decyzja wciąż znajdowała się w zawieszeniu. To trwało kilka lat.
Wreszcie doszło do kilku zmian w zarządzie. Przeciwnicy usamodzielnienia odeszli. Pojawiła się realna szansa spełnienia marzeń pomysłodawców zmian. Okazało się jednak, że oni w międzyczasie stracili przekonanie do własnych pomysłów. Nie byli gotowi, aby wykorzystać szansę. Nie wierzyli, że ona nadejdzie.
czwartek, 18 grudnia 2014
Dobór słów
Kilka dni temu jeden z moich znajomych zamieścił na Facebooku tzw.
screen strony internetowego serwisu Polskiej Agencji Prasowej
poświęconego nauce. Na obrazku widniał duży tytuł informacji: „Badania
potwierdzają, mężczyźni to idioci”. Przyjrzałem się bardzo uważnie i nie
znalazłem podstaw do podejrzeń, że mam do czynienia z manipulacją i
sprawnym wykorzystaniem jednego z programów graficznych. Mimo to,
wiedziony wpojonym przed laty nawykiem sprawdzania każdej informacji u
źródła, postanowiłem rzecz zobaczyć na własne oczy i odwiedziłem
PAP-owski serwis naukowy. Spóźniłem się. W Internecie o wiele łatwiej
nanieść poprawki niż w druku. Moim oczom ukazał się już inny tytuł:
„Badania potwierdzają, że mężczyźni częściej podejmują głupie, ryzykowne
zachowania”.
Poczułem w sercu ukłucie rozczarowania. Biorąc pod uwagę treść informacji jednak pierwszy tytuł był trafniejszy. Chodziło w niej o to, że naukowcy brytyjscy postanowili sprawdzić, czy w statystykach znajduje potwierdzenie „teoria mężczyzn idiotów”, która zakłada, że mężczyźni częściej podejmują głupie, ryzykowne zachowania.
Ktoś gotów pomyśleć, że stroję sobie żarty, tymczasem sprawa jest poważna. Konieczność znalezienia przykuwających uwagę tytułów redaktorzy gazet odkryli już dawno. I nie dotyczy to wyłącznie redaktorów bulwarówek czy pism zaliczanych do tzw. żółtego dziennikarstwa. Współcześnie rozwiązywanie tego problemu do swoiście pojmowanej perfekcji doprowadzają wydawcy głównych stron internetowych portali. Nie gardzą umieszczaniem linków chwytliwych, lecz kompletnie niezwiązanych z treściami artykułów, do których prowadzą. Wszak dzisiaj najważniejsza jest w sieci klikalność. Nie bez powodu wspomniałem o chwytliwych linkach. Wygląda na to, że w dziedzinie zdobywania kliknięć wszystkie chwyty są dozwolone.
Budzący kontrowersje reżyser i dyrektor teatru opisał rok temu kłopoty, jakie z wymyślaniem tytułów mają twórcy kultury, na przykład organizatorzy wystaw (Jan Klata w „Tygodniku Powszechnym” http://tygodnik.onet.pl/wlasnym-glosem/desperackie-szyldy-odpowiednie-dac-rzeczy-slowo-czyli-jak-dac-im-polknac-haczyk-i/we4p5). Zwerbalizował ich problem następująco: „Co by tu wymyślić, żeby dać świadectwo prawdzie, a zarazem przyciągnąć możliwie masowego odbiorcę”. Uwagę od razu zwraca w tym zdaniu przywiązanie do prawdy. Takie podejście do zagadnienia rzeczywiście implikuje poważne komplikacje. Niestety, wyklucza ono zastosowanie istniejącego naprawdę w Internecie anglojęzycznego Generatora Tytułów Wystaw. Ten mechanizm prawdą się nie przejmuje. Zresztą nie tylko prawdą.
Znakomity felietonista Maciej Rybiński, odwołując się do Norwidowego postulatu „Odpowiednie dać rzeczy słowo”, stwierdził przed laty, że w opisie rzeczywistości najważniejszy jest dobór słów, który zależy nie tylko od zasobu, jakim dysponuje autor opisu, ale także od stanu jego świadomości.
We mnie rodzi się mocno podbudowane przypuszczenie, że dobór słów jest w naszych czasach przede wszystkim wyrazem stanu świadomości tego, kto ich używa. Bo przecież w Internecie nie brak bogatych zbiorów synonimów.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Poczułem w sercu ukłucie rozczarowania. Biorąc pod uwagę treść informacji jednak pierwszy tytuł był trafniejszy. Chodziło w niej o to, że naukowcy brytyjscy postanowili sprawdzić, czy w statystykach znajduje potwierdzenie „teoria mężczyzn idiotów”, która zakłada, że mężczyźni częściej podejmują głupie, ryzykowne zachowania.
Ktoś gotów pomyśleć, że stroję sobie żarty, tymczasem sprawa jest poważna. Konieczność znalezienia przykuwających uwagę tytułów redaktorzy gazet odkryli już dawno. I nie dotyczy to wyłącznie redaktorów bulwarówek czy pism zaliczanych do tzw. żółtego dziennikarstwa. Współcześnie rozwiązywanie tego problemu do swoiście pojmowanej perfekcji doprowadzają wydawcy głównych stron internetowych portali. Nie gardzą umieszczaniem linków chwytliwych, lecz kompletnie niezwiązanych z treściami artykułów, do których prowadzą. Wszak dzisiaj najważniejsza jest w sieci klikalność. Nie bez powodu wspomniałem o chwytliwych linkach. Wygląda na to, że w dziedzinie zdobywania kliknięć wszystkie chwyty są dozwolone.
Budzący kontrowersje reżyser i dyrektor teatru opisał rok temu kłopoty, jakie z wymyślaniem tytułów mają twórcy kultury, na przykład organizatorzy wystaw (Jan Klata w „Tygodniku Powszechnym” http://tygodnik.onet.pl/wlasnym-glosem/desperackie-szyldy-odpowiednie-dac-rzeczy-slowo-czyli-jak-dac-im-polknac-haczyk-i/we4p5). Zwerbalizował ich problem następująco: „Co by tu wymyślić, żeby dać świadectwo prawdzie, a zarazem przyciągnąć możliwie masowego odbiorcę”. Uwagę od razu zwraca w tym zdaniu przywiązanie do prawdy. Takie podejście do zagadnienia rzeczywiście implikuje poważne komplikacje. Niestety, wyklucza ono zastosowanie istniejącego naprawdę w Internecie anglojęzycznego Generatora Tytułów Wystaw. Ten mechanizm prawdą się nie przejmuje. Zresztą nie tylko prawdą.
Znakomity felietonista Maciej Rybiński, odwołując się do Norwidowego postulatu „Odpowiednie dać rzeczy słowo”, stwierdził przed laty, że w opisie rzeczywistości najważniejszy jest dobór słów, który zależy nie tylko od zasobu, jakim dysponuje autor opisu, ale także od stanu jego świadomości.
We mnie rodzi się mocno podbudowane przypuszczenie, że dobór słów jest w naszych czasach przede wszystkim wyrazem stanu świadomości tego, kto ich używa. Bo przecież w Internecie nie brak bogatych zbiorów synonimów.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
środa, 17 grudnia 2014
Wielki zamysł
Z cyklu: Trzy akapity
Kiedy znalazł w starym domu po śmierci dziadka te dziwne zapiski początkowo nie zwrócił na nie uwagi. Miał inne problemy na głowie. Zgarnął papiery do wielkiego kartonowego pudła i wyniósł do garażu, żeby nie zawadzały w czasie sprzątania i remontu. Przypomniał sobie o nich, gdy z firmy sprzątające zadzwonili z pytaniem, czy szpargały z garażu też mają zabrać. Przypomniał sobie, że były tam jakieś wykresy, najprawdopodobniej kreślone ręką dziadka. Kazał zostawić.
Zajrzał do kartonu kilka dni później. Dość szybko zorientował się, że patrzy na mozolnie rozrysowane drzewo genealogiczne. Było mocno niekompletne. Zdziwił się, że dziadkowi w ogóle przyszło do głowy szukanie przodków. Nie byli żadnym szlacheckim rodem. Któregoś wieczoru zaczął studiować zapiski dziadka i przyszedł mu do głowy pomysł, gdzie można szukać informacji, by wypełnić jedno z wolnych miejsc.
Nauczył się znosić docinki rodziny i znajomych. Jednak, gdy ktoś poważnie, bez kpin, pyta, po co kontynuuje zaczętą przez dziadka pracę, szczerze odpowiada: „To mi dodaje siły i pewności siebie. Daje poczucie, że jestem częścią jakiegoś wielkiego zamysłu. Że nie jestem tu przez przypadek”.
Kiedy znalazł w starym domu po śmierci dziadka te dziwne zapiski początkowo nie zwrócił na nie uwagi. Miał inne problemy na głowie. Zgarnął papiery do wielkiego kartonowego pudła i wyniósł do garażu, żeby nie zawadzały w czasie sprzątania i remontu. Przypomniał sobie o nich, gdy z firmy sprzątające zadzwonili z pytaniem, czy szpargały z garażu też mają zabrać. Przypomniał sobie, że były tam jakieś wykresy, najprawdopodobniej kreślone ręką dziadka. Kazał zostawić.
Zajrzał do kartonu kilka dni później. Dość szybko zorientował się, że patrzy na mozolnie rozrysowane drzewo genealogiczne. Było mocno niekompletne. Zdziwił się, że dziadkowi w ogóle przyszło do głowy szukanie przodków. Nie byli żadnym szlacheckim rodem. Któregoś wieczoru zaczął studiować zapiski dziadka i przyszedł mu do głowy pomysł, gdzie można szukać informacji, by wypełnić jedno z wolnych miejsc.
Nauczył się znosić docinki rodziny i znajomych. Jednak, gdy ktoś poważnie, bez kpin, pyta, po co kontynuuje zaczętą przez dziadka pracę, szczerze odpowiada: „To mi dodaje siły i pewności siebie. Daje poczucie, że jestem częścią jakiegoś wielkiego zamysłu. Że nie jestem tu przez przypadek”.
wtorek, 16 grudnia 2014
Zdolność do opamiętania
Z cyklu: Trzy akapity
Kto przynajmniej raz w życiu nie dzielił się w innymi refleksjami na temat swojego szefa? Chyba tylko ten, kto go nigdy nie miał. Szef (albo szefowa) to naturalny temat rozmów. Zwłaszcza jeśli zejdzie się kilku jego/jej podwładnych. niekoniecznie wszyscy muszą być nimi aktualnie. Perspektywa czasowa pozwala spojrzeć szerzej, choć nie zawsze mniej emocjonalnie.
Wydaje się oczywiste, że przełożeni wolą podwładnych posłusznych, takich, którzy bez szemrania i sprzeciwu wykonują polecenia. Znam szefa dużej państwowej instytucji, który za każdym razem, gdy któremuś z jego podwładnych wymknie się słowo: „myślę”, ucina krótko i stanowczo: „Ty tu nie jesteś od myślenia. Ty tu jesteś od roboty”. Zauważyłem jednak, że nie cieszy się wielkim poważaniem.
Znam też innego szefa, w dużej firmie. Uważany jest za ryzykanta, bo dość chętnie (choć bez przesady), otacza się współpracownikami, którzy mają swoje zdanie i potrafią mu się przeciwstawić. Zdarzało się nawet, że niektórzy odmawiali wykonania poleceń, uważając je za błędne. Gdy zapytałem, co najbardziej ceni w tych swoich krnąbrnych czasami podwładnych, spodziewałem się, że wskaże na kreatywność. Ale nie. Stwierdził, że najbardziej ceni „zdolność do opamiętania”. A po chwili dodał ciszej, że ceni ją również u siebie.
Kto przynajmniej raz w życiu nie dzielił się w innymi refleksjami na temat swojego szefa? Chyba tylko ten, kto go nigdy nie miał. Szef (albo szefowa) to naturalny temat rozmów. Zwłaszcza jeśli zejdzie się kilku jego/jej podwładnych. niekoniecznie wszyscy muszą być nimi aktualnie. Perspektywa czasowa pozwala spojrzeć szerzej, choć nie zawsze mniej emocjonalnie.
Wydaje się oczywiste, że przełożeni wolą podwładnych posłusznych, takich, którzy bez szemrania i sprzeciwu wykonują polecenia. Znam szefa dużej państwowej instytucji, który za każdym razem, gdy któremuś z jego podwładnych wymknie się słowo: „myślę”, ucina krótko i stanowczo: „Ty tu nie jesteś od myślenia. Ty tu jesteś od roboty”. Zauważyłem jednak, że nie cieszy się wielkim poważaniem.
Znam też innego szefa, w dużej firmie. Uważany jest za ryzykanta, bo dość chętnie (choć bez przesady), otacza się współpracownikami, którzy mają swoje zdanie i potrafią mu się przeciwstawić. Zdarzało się nawet, że niektórzy odmawiali wykonania poleceń, uważając je za błędne. Gdy zapytałem, co najbardziej ceni w tych swoich krnąbrnych czasami podwładnych, spodziewałem się, że wskaże na kreatywność. Ale nie. Stwierdził, że najbardziej ceni „zdolność do opamiętania”. A po chwili dodał ciszej, że ceni ją również u siebie.
poniedziałek, 15 grudnia 2014
Wyrachowanie
Z cyklu: Trzy akapity
„Z nim nie gram” – powiedział stanowczo najlepszy z okolicy spec od kilku karcianych gier, gdy przy stole znalazł się nijako wyglądający, dość niechlujnie ubrany facet w średnim wieku. Budził raczej politowanie niż obawy. „Ale co się stało?” – pytali swego dotychczasowego mistrza już za drzwiami. „Widziałem go kiedyś w akcji. Ma chyba komputer w głowie. Liczy jeszcze szybciej niż ja” – wyjaśnił i poszedł do samochodu.
Podobno wyrachowanie nie wymaga zdolności do matematyki. Być może. Możliwe, że wymaga czegoś zupełnie innego. Całkowitego skoncentrowania na sobie i na własnych korzyściach, wyciąganych dosłownie ze wszystkiego, z każdej życiowej, nie tylko biznesowej, sytuacji.
Być może jednak tym naprawdę wyrachowanym przydałyby się trochę matematyki życiowej. Jest szansa, że wtedy odkryliby, że bardzo często warto ponieść stratę. Mimo że to się zupełnie nie opłaca.
„Z nim nie gram” – powiedział stanowczo najlepszy z okolicy spec od kilku karcianych gier, gdy przy stole znalazł się nijako wyglądający, dość niechlujnie ubrany facet w średnim wieku. Budził raczej politowanie niż obawy. „Ale co się stało?” – pytali swego dotychczasowego mistrza już za drzwiami. „Widziałem go kiedyś w akcji. Ma chyba komputer w głowie. Liczy jeszcze szybciej niż ja” – wyjaśnił i poszedł do samochodu.
Podobno wyrachowanie nie wymaga zdolności do matematyki. Być może. Możliwe, że wymaga czegoś zupełnie innego. Całkowitego skoncentrowania na sobie i na własnych korzyściach, wyciąganych dosłownie ze wszystkiego, z każdej życiowej, nie tylko biznesowej, sytuacji.
Być może jednak tym naprawdę wyrachowanym przydałyby się trochę matematyki życiowej. Jest szansa, że wtedy odkryliby, że bardzo często warto ponieść stratę. Mimo że to się zupełnie nie opłaca.
niedziela, 14 grudnia 2014
Samoświadomość
Z cyklu: Trzy akapity
„Możesz udowodnić, że jesteś sobą?”. „Wyjątkowo trudne pytanie. A ty, możesz udowodnić, że jesteś sobą?”. Ten dialog toczy się między dwoma bohaterami debiutanckiego filmu Wally’ego Pfister’a - Willem Casterem (granym przez Johnny’ego Deppa) i Josephem Tangerem (którego gra Morgan Freeman). Will nie żyje. Jednak pracując nad sztuczną inteligencją największy problem – samoświadomości – rozwiązał w ten sposób, że „wgrał” w komputer własną samoświadomość.
Nawet jeżeli tego nie wyrażamy wprost, to przecież spotykając człowieka zadajemy mu pytanie: „Kim jesteś?”. Ściślej rzecz biorą, oczekujemy od innych, że udzielą nam wiedzy, w jaki sposób postrzegają samych siebie. Co myślą sami o sobie. Zakładamy, że dzięki tej wiedzy, zdołamy ich poznać. Na tyle, na ile na to pozwolą.
Niektórzy przez całe życie przekonują sami siebie, że da się uniknąć odwrócenia kierunku tych pytań. Lub przynajmniej próbują nie odpowiadać na pytanie „Kim jestem?”. Milczą słysząc w myślach pytanie „Co mówię o sobie?”. Być może boją się, że nie nauczyli się jeszcze odróżniać, tego, kim naprawdę są w dziejach świata od tego, co sobie na ten temat wyobrazili.
„Możesz udowodnić, że jesteś sobą?”. „Wyjątkowo trudne pytanie. A ty, możesz udowodnić, że jesteś sobą?”. Ten dialog toczy się między dwoma bohaterami debiutanckiego filmu Wally’ego Pfister’a - Willem Casterem (granym przez Johnny’ego Deppa) i Josephem Tangerem (którego gra Morgan Freeman). Will nie żyje. Jednak pracując nad sztuczną inteligencją największy problem – samoświadomości – rozwiązał w ten sposób, że „wgrał” w komputer własną samoświadomość.
Nawet jeżeli tego nie wyrażamy wprost, to przecież spotykając człowieka zadajemy mu pytanie: „Kim jesteś?”. Ściślej rzecz biorą, oczekujemy od innych, że udzielą nam wiedzy, w jaki sposób postrzegają samych siebie. Co myślą sami o sobie. Zakładamy, że dzięki tej wiedzy, zdołamy ich poznać. Na tyle, na ile na to pozwolą.
Niektórzy przez całe życie przekonują sami siebie, że da się uniknąć odwrócenia kierunku tych pytań. Lub przynajmniej próbują nie odpowiadać na pytanie „Kim jestem?”. Milczą słysząc w myślach pytanie „Co mówię o sobie?”. Być może boją się, że nie nauczyli się jeszcze odróżniać, tego, kim naprawdę są w dziejach świata od tego, co sobie na ten temat wyobrazili.
sobota, 13 grudnia 2014
Nierozpoznanie
Z cyklu: Trzy akapity
Nie jest tajemnicą, że chociaż GUI, czyli graficzny interfejs użytkownika w komputerach dość powszechnie kojarzony jest z twórcą Apple’a, Stevem Jobsem, to nie on go pierwszy wymyślił. Wcześniej zrobili to pracownicy innych, całkiem znanych wówczas na rynku firm. Jednak ich szefowie nie zorientowali się, że ten pomysł – odpowiednio zastosowany – może im przynieść miliony.
Podobna historia dotyczy smartfonów i zapewne wielu innych mniej lub bardziej użytecznych przedmiotów, którymi ludzie się posługują. Wiele z nich nie przyniosło wymiernych korzyści swym twórcom, bo ktoś, do kogo należała decyzja (czasami także oni sami), nie poznali się na wielkości wynalazku lub zapotrzebowaniu na ich dokonania.
Jednak szczególnie bolesne jest zjawisko „nierozpoznania” w odpowiednim momencie człowieka, jego wartości i znaczenia w życiu innych. Dotyczy to nieraz najbliższych ludzi lub tych, którzy mogliby się stać najbliższymi, gdyby w porę ktoś odważył się bardziej patrzeć w przyszłość niż dbać o utrzymanie aktualnego stanu poczucia bezpieczeństwa.
Nie jest tajemnicą, że chociaż GUI, czyli graficzny interfejs użytkownika w komputerach dość powszechnie kojarzony jest z twórcą Apple’a, Stevem Jobsem, to nie on go pierwszy wymyślił. Wcześniej zrobili to pracownicy innych, całkiem znanych wówczas na rynku firm. Jednak ich szefowie nie zorientowali się, że ten pomysł – odpowiednio zastosowany – może im przynieść miliony.
Podobna historia dotyczy smartfonów i zapewne wielu innych mniej lub bardziej użytecznych przedmiotów, którymi ludzie się posługują. Wiele z nich nie przyniosło wymiernych korzyści swym twórcom, bo ktoś, do kogo należała decyzja (czasami także oni sami), nie poznali się na wielkości wynalazku lub zapotrzebowaniu na ich dokonania.
Jednak szczególnie bolesne jest zjawisko „nierozpoznania” w odpowiednim momencie człowieka, jego wartości i znaczenia w życiu innych. Dotyczy to nieraz najbliższych ludzi lub tych, którzy mogliby się stać najbliższymi, gdyby w porę ktoś odważył się bardziej patrzeć w przyszłość niż dbać o utrzymanie aktualnego stanu poczucia bezpieczeństwa.
piątek, 12 grudnia 2014
Znalazcy ujemnych stron
Z cyklu: Trzy akapity
Chyba prawie każdy ma wśród znajomych przynajmniej jedną taką osobę. Kogoś, kogo nie sposób zadowolić. Kto w każdym znajdzie jakieś słabości i niedomogi. Kto człowiekowi korzystającemu z życia wytknie zbytnie przywiązanie do jego przyjemnych stron. A wzorowi wszelkich cnót zarzuci wyobcowanie i unikanie prawdziwych życiowych wyzwań.
Tacy ludzie nie tylko są męczący dla otoczenia. Mają w sobie – często nieuświadomioną – siłę niszczącą, destrukcyjną. Przede wszystkim są w stanie unieszkodliwiać nadzieję. Sprawić, że świat nie tylko przestaje być bogaty w najrozmaitsze kolory, w tym również wiele odcieni szarości. Obraz świata, jaki kreślą, przestaje być nawet czarno-biały. Staje się jednobarwny.
Dzieje ludzkości pokazują jednak, że na szczęście znalazcy ujemnych stron wcześniej czy później dochodzą do granicy, za którą pojawiają się jaśniejsze punkty. W całkowitych ciemnościach nawet najmniejsza iskierka światła skupia na sobie całą uwagę. Tak to działa. Zawsze.
Chyba prawie każdy ma wśród znajomych przynajmniej jedną taką osobę. Kogoś, kogo nie sposób zadowolić. Kto w każdym znajdzie jakieś słabości i niedomogi. Kto człowiekowi korzystającemu z życia wytknie zbytnie przywiązanie do jego przyjemnych stron. A wzorowi wszelkich cnót zarzuci wyobcowanie i unikanie prawdziwych życiowych wyzwań.
Tacy ludzie nie tylko są męczący dla otoczenia. Mają w sobie – często nieuświadomioną – siłę niszczącą, destrukcyjną. Przede wszystkim są w stanie unieszkodliwiać nadzieję. Sprawić, że świat nie tylko przestaje być bogaty w najrozmaitsze kolory, w tym również wiele odcieni szarości. Obraz świata, jaki kreślą, przestaje być nawet czarno-biały. Staje się jednobarwny.
Dzieje ludzkości pokazują jednak, że na szczęście znalazcy ujemnych stron wcześniej czy później dochodzą do granicy, za którą pojawiają się jaśniejsze punkty. W całkowitych ciemnościach nawet najmniejsza iskierka światła skupia na sobie całą uwagę. Tak to działa. Zawsze.
czwartek, 11 grudnia 2014
Św. Mikołaj i wolność słowa
„Dzieci mają prawo wierzyć w Świętego Mikołaja. Pomóżmy zatrzymać tę
wiarę jak najdłużej. Mikołaj potrzebuje naszej pomocy”. To cytat.
Myliłby się ten, kto przypisałby go jakiemuś biskupowi, księdzu czy
katechetce. Pod tymi słowami autor się podpisał: „Marek Michalak.
Rzecznik Praw Dziecka”. Tekst opatrzył fotografią przeuroczego dzieciaka
nie w biskupiej mitrze, lecz w charakterystycznej czapce z pomponem.
Dołożył też logo akcji „Reaguj na przemoc wobec dzieci. Masz prawo” i z
takich składników skonstruował mema w tonacji błękitnej, którego 6
grudnia umieścił na własnym fejsbukowym profilu.
Okazało się, że swoim apelem okropnie zdenerwował niektórych użytkowników Internetu. Padły bardzo poważne zarzuty pod adresem rzecznika. Między innymi ten, że przekroczył swoje kompetencje, a w ogóle to namawia rodziców, by oszukiwali swoje dzieci. Rozgorzała też dyskusja, czy przemocą jest podtrzymywanie w dzieciach wiary w świętego Mikołaja czy wręcz przeciwnie, pozbawianie ich tej wiary.
Zdążyłem się już przyzwyczaić, że w szeroko pojętych mediach pełną niedobrych emocji awanturę da się wywołać wokół każdej kwestii. Hejterów, chętnych do wylewania na innych wiader pomyj z lada powodu nie brakuje. Przypominają mi znajomego dwudziestolatka, który z ochotą włącza się w każdą bójkę, jaką tylko uda mu się namierzyć w okolicy. Nie jest dla niego ważne, kto z kim i o co się tarmosi, ważne, że można temu i owemu przyłożyć. Nieważne, komu. Trochę jak w westernach, w których okresowe demolowanie saloonu jest dla części jego stałych bywalców sprawą nadrzędną i nie ma znaczenia, kto pierwszy przyłoży sąsiadowi. Ważne, żeby był pretekst do rozwalenia krzesła na czyjejś głowie.
Problem w tym, że zarówno w westernowych bójkach, jak i w internetowych pyskówkach, zawsze ktoś zupełnie niewinny doznaje krzywdy i staje się poszkodowanym. Za każdym razem coś wartościowego ulega zniszczeniu. Czasami nieodwracalnemu. No i powstaje ogromy bałagan, pomieszanie z poplątaniem. Sprzątanie zwykle wymaga dużego wysiłku, sporo czasu i niebagatelnych inwestycji.
Pięć lat temu zamieściłem w Internecie serię filmików o „adwentowej czekoladce”, takiej z kalendarza, jaki przed Bożym Narodzeniem pojawia się w niejednym domu. W drugim odcinku czekoladka zajrzała do globalnej sieci, poczytała komentarze i zapytała internautów, dlaczego w ich słowach nie ma miłości. „O co ci chodzi? Przecież jest wolność słowa” - brzmiała jedna z niewielu odpowiedzi, w których adwentowej czekoladki nie zmieszano z błotem. „Czy wolność słowa polega na tym, że można bezkarnie pluć na innych, obrażać ich i odsądzać od czci i wiary? - zadumała się adwentowa czekoladka i wyłączyła laptopa.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
Okazało się, że swoim apelem okropnie zdenerwował niektórych użytkowników Internetu. Padły bardzo poważne zarzuty pod adresem rzecznika. Między innymi ten, że przekroczył swoje kompetencje, a w ogóle to namawia rodziców, by oszukiwali swoje dzieci. Rozgorzała też dyskusja, czy przemocą jest podtrzymywanie w dzieciach wiary w świętego Mikołaja czy wręcz przeciwnie, pozbawianie ich tej wiary.
Zdążyłem się już przyzwyczaić, że w szeroko pojętych mediach pełną niedobrych emocji awanturę da się wywołać wokół każdej kwestii. Hejterów, chętnych do wylewania na innych wiader pomyj z lada powodu nie brakuje. Przypominają mi znajomego dwudziestolatka, który z ochotą włącza się w każdą bójkę, jaką tylko uda mu się namierzyć w okolicy. Nie jest dla niego ważne, kto z kim i o co się tarmosi, ważne, że można temu i owemu przyłożyć. Nieważne, komu. Trochę jak w westernach, w których okresowe demolowanie saloonu jest dla części jego stałych bywalców sprawą nadrzędną i nie ma znaczenia, kto pierwszy przyłoży sąsiadowi. Ważne, żeby był pretekst do rozwalenia krzesła na czyjejś głowie.
Problem w tym, że zarówno w westernowych bójkach, jak i w internetowych pyskówkach, zawsze ktoś zupełnie niewinny doznaje krzywdy i staje się poszkodowanym. Za każdym razem coś wartościowego ulega zniszczeniu. Czasami nieodwracalnemu. No i powstaje ogromy bałagan, pomieszanie z poplątaniem. Sprzątanie zwykle wymaga dużego wysiłku, sporo czasu i niebagatelnych inwestycji.
Pięć lat temu zamieściłem w Internecie serię filmików o „adwentowej czekoladce”, takiej z kalendarza, jaki przed Bożym Narodzeniem pojawia się w niejednym domu. W drugim odcinku czekoladka zajrzała do globalnej sieci, poczytała komentarze i zapytała internautów, dlaczego w ich słowach nie ma miłości. „O co ci chodzi? Przecież jest wolność słowa” - brzmiała jedna z niewielu odpowiedzi, w których adwentowej czekoladki nie zmieszano z błotem. „Czy wolność słowa polega na tym, że można bezkarnie pluć na innych, obrażać ich i odsądzać od czci i wiary? - zadumała się adwentowa czekoladka i wyłączyła laptopa.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
środa, 10 grudnia 2014
Obciążenie
Z cyklu: Trzy akapity
Obserwowałem taką scenę: Kobieta wzięła na ręce maleńkie, paromiesięczne dziecko, które marudziło i przeszkadzało wszystkim dokoła. Zaczęła je leciutko kołysać, coś nuciła. Dziecko się uspokoiło, powoli zamykało oczka. Jednak gdy próbował je wziąć ktoś inny albo usiłowano je położyć w samochodowym foteliku, budziło się natychmiast i zaczynało płakać. Spokojne było tylko na rękach tej jednej kobiety. Być może pod jakimś względem przypominała mu matkę, która musiała zostawić je na kilka godzin.
„Będzie cię bolał krzyż” – przestrzegali kobietę i zachęcali: „Przynajmniej usiądź. Przecież to dziecko swoje waży”. Kręciła głową i z przekonaniem powtarzała: „Nie, ono nie jest ciężkie. Dam radę”. Wytrzymała aż do chwili, gdy mogła przekazać maleństwo matce.
„Lekki jest ciężar, gdy go dźwigasz z ochotą” - zauważył już dawno Publius Ovidius Naso. Banalne i zbyt wzniosłe? No to może niech będzie Milan Kundera z „Nieznośnej lekkości bytu”: „Najcięższe brzemię nas powala, przyciska do ziemi, upadamy pod nim. Ale w poezji miłosnej wszystkich wieków kobieta pragnie być obciążona brzemieniem męskiego ciała. Najcięższe brzemię jest jednocześnie obrazem najintensywniejszej pełni życia. Im cięższe brzemię, tym nasze życie bliższe jest ziemi, tym jest realniejsze i prawdziwsze”.
Obserwowałem taką scenę: Kobieta wzięła na ręce maleńkie, paromiesięczne dziecko, które marudziło i przeszkadzało wszystkim dokoła. Zaczęła je leciutko kołysać, coś nuciła. Dziecko się uspokoiło, powoli zamykało oczka. Jednak gdy próbował je wziąć ktoś inny albo usiłowano je położyć w samochodowym foteliku, budziło się natychmiast i zaczynało płakać. Spokojne było tylko na rękach tej jednej kobiety. Być może pod jakimś względem przypominała mu matkę, która musiała zostawić je na kilka godzin.
„Będzie cię bolał krzyż” – przestrzegali kobietę i zachęcali: „Przynajmniej usiądź. Przecież to dziecko swoje waży”. Kręciła głową i z przekonaniem powtarzała: „Nie, ono nie jest ciężkie. Dam radę”. Wytrzymała aż do chwili, gdy mogła przekazać maleństwo matce.
„Lekki jest ciężar, gdy go dźwigasz z ochotą” - zauważył już dawno Publius Ovidius Naso. Banalne i zbyt wzniosłe? No to może niech będzie Milan Kundera z „Nieznośnej lekkości bytu”: „Najcięższe brzemię nas powala, przyciska do ziemi, upadamy pod nim. Ale w poezji miłosnej wszystkich wieków kobieta pragnie być obciążona brzemieniem męskiego ciała. Najcięższe brzemię jest jednocześnie obrazem najintensywniejszej pełni życia. Im cięższe brzemię, tym nasze życie bliższe jest ziemi, tym jest realniejsze i prawdziwsze”.
wtorek, 9 grudnia 2014
Brak zgody na stratę
Z cyklu: Trzy akapity
Miałem kiedyś znajomego, którego wszyscy nazywali „wujkiem Sknerusem”. Nie wiem, co się z nim teraz dzieje. Wtedy, gdy znajdował się w orbicie ludzi spotykanych przeze mnie systematycznie, niczego mu nie brakowało. Różnie mówiło się, jak doszedł do majątku, krążyły różne niesprawdzone opowieści, nikt jednak nie wątpił, że pieniędzy mu nie brakuje. Lubił pokazywać, że ma przy sobie dużo gotówki. I że zawsze dokładnie wie, ile ma.
Jak to pogodzić z faktem, że był okropnym bałaganiarzem? Co chwilę coś gubił, a właściwie nie tyle gubił, co gdzieś mu się „zawieruszało”, w związku z czym rozpoczynał poszukiwania. Czasami na ogromną skalę. Do środowiskowych legend przeszłą historia zaginionej dychy. Banknotu dziesięciozłotowego. Zauważył jego brak płacąc za zamówioną pizzę. Przewrócił chałupę do góry nogami, żeby znaleźć te dziesięć złotych. Do szukania zapędził też swoich gości. „No odpuść, przecież to tylko dycha, nie zubożejesz z powodu jej braku” – tłumaczyli mu zniesmaczeni. Kręcił głową. „Nie mogę sobie pozwolić nawet na stratę dziesięciu złotych. Tak się zaczynają wielkie upadki” – odpowiedział.
Przy okazji powrotu w mediach sprawy Madeleine McCann aspirujący dopiero do pracy w mediach chłopak powiedział mi, że nie rozumie, dlaczego rodziny zaginionych potrafią ich całymi latami. „Życie toczy się dalej i trzeba się pogodzić z faktami”. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, odezwała się siedząca obok kobieta. „Kiedyś zrozumiesz, że gdy się kocha, nie sposób pogodzić się ze stratą”.
Miałem kiedyś znajomego, którego wszyscy nazywali „wujkiem Sknerusem”. Nie wiem, co się z nim teraz dzieje. Wtedy, gdy znajdował się w orbicie ludzi spotykanych przeze mnie systematycznie, niczego mu nie brakowało. Różnie mówiło się, jak doszedł do majątku, krążyły różne niesprawdzone opowieści, nikt jednak nie wątpił, że pieniędzy mu nie brakuje. Lubił pokazywać, że ma przy sobie dużo gotówki. I że zawsze dokładnie wie, ile ma.
Jak to pogodzić z faktem, że był okropnym bałaganiarzem? Co chwilę coś gubił, a właściwie nie tyle gubił, co gdzieś mu się „zawieruszało”, w związku z czym rozpoczynał poszukiwania. Czasami na ogromną skalę. Do środowiskowych legend przeszłą historia zaginionej dychy. Banknotu dziesięciozłotowego. Zauważył jego brak płacąc za zamówioną pizzę. Przewrócił chałupę do góry nogami, żeby znaleźć te dziesięć złotych. Do szukania zapędził też swoich gości. „No odpuść, przecież to tylko dycha, nie zubożejesz z powodu jej braku” – tłumaczyli mu zniesmaczeni. Kręcił głową. „Nie mogę sobie pozwolić nawet na stratę dziesięciu złotych. Tak się zaczynają wielkie upadki” – odpowiedział.
Przy okazji powrotu w mediach sprawy Madeleine McCann aspirujący dopiero do pracy w mediach chłopak powiedział mi, że nie rozumie, dlaczego rodziny zaginionych potrafią ich całymi latami. „Życie toczy się dalej i trzeba się pogodzić z faktami”. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, odezwała się siedząca obok kobieta. „Kiedyś zrozumiesz, że gdy się kocha, nie sposób pogodzić się ze stratą”.
poniedziałek, 8 grudnia 2014
Zaskoczenie
Z cyklu: Trzy akapity
Według Bruce’a Lee w walce trzeba zaskoczyć przeciwnika i wykorzystać moment jego bezradności. To bardzo sensowne spostrzeżenie. Zaskoczenie wywołuje poczucie bezradności. Zwłaszcza wtedy, gdy ktoś usiłuje planować swoje życie, próbuje przewidzieć najróżniejsze możliwości rozwoju wydarzeń i rozwiązania przypuszczalnych problemów, po to, aby wszystko mieć pod kontrolą. Po to, aby nie tracić pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa.
A jednak zaskoczeń nie da się całkowicie uniknąć. Pojawiają się fakty, zdarzenia, wyzwania niespodziewane. Nie pomaga nawet najuważniejsze rozpoznawanie otoczenia, analizowanie przeszłości i teraźniejszości po to, aby na jej podstawie przygotować się w pełni do przyszłości. Okazuje się, że nowości potrafią się w niej dobrze ukryć. Sytuacja rozwija się w sposób gwałtowny, nie pozostawiając czasu na dogłębne analizy, próbne rozwiązania, popełnianie błędów. Niespodziewane wydarzenia wpływają na tok życia. Wymuszają błyskawiczne decyzje.
Chociaż brzmi to dziwnie i paradoksalnie, fakty są takie, że trzeba być zawsze przygotowanym na zaskoczenie. To wymaga otwartości. Dzięki niej człowiek jest w stanie odkryć w niespodziewanym zdarzeniu, uczuciu, czyimś oczekiwaniu, zadaniu, odkryć okazję i szansę. A nie zagrożenie.
Według Bruce’a Lee w walce trzeba zaskoczyć przeciwnika i wykorzystać moment jego bezradności. To bardzo sensowne spostrzeżenie. Zaskoczenie wywołuje poczucie bezradności. Zwłaszcza wtedy, gdy ktoś usiłuje planować swoje życie, próbuje przewidzieć najróżniejsze możliwości rozwoju wydarzeń i rozwiązania przypuszczalnych problemów, po to, aby wszystko mieć pod kontrolą. Po to, aby nie tracić pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa.
A jednak zaskoczeń nie da się całkowicie uniknąć. Pojawiają się fakty, zdarzenia, wyzwania niespodziewane. Nie pomaga nawet najuważniejsze rozpoznawanie otoczenia, analizowanie przeszłości i teraźniejszości po to, aby na jej podstawie przygotować się w pełni do przyszłości. Okazuje się, że nowości potrafią się w niej dobrze ukryć. Sytuacja rozwija się w sposób gwałtowny, nie pozostawiając czasu na dogłębne analizy, próbne rozwiązania, popełnianie błędów. Niespodziewane wydarzenia wpływają na tok życia. Wymuszają błyskawiczne decyzje.
Chociaż brzmi to dziwnie i paradoksalnie, fakty są takie, że trzeba być zawsze przygotowanym na zaskoczenie. To wymaga otwartości. Dzięki niej człowiek jest w stanie odkryć w niespodziewanym zdarzeniu, uczuciu, czyimś oczekiwaniu, zadaniu, odkryć okazję i szansę. A nie zagrożenie.
sobota, 6 grudnia 2014
Załoga
Z cyklu: Trzy akapity
Sukces może przyprawić o ból głowy i dostarczyć naprawdę sporej dawki zmartwień. Tak było przynajmniej w przypadku współwłaściciela niewielkiego zakładu produkcyjnego, który nagle stanął przed wielką szansą. Jego firma dostała niespodziewanie propozycję wielkiego zamówienia. Powód był przyziemny – producent podobnego towaru w pogoni za ilością gwałtownie obniżył jakoś swojego produktu. Klienci byli bardzo rozczarowani.
„Nie mamy dość ludzi, aby zdążyć w terminie zrealizować to zamówienie. Nie jesteśmy w stanie podjąć się tego zadania!” – krzyczał wspólnik, odpowiadający równocześnie za cały proces produkcyjny. „Musimy zatrudnić więcej ludzi i pracować na trzy zmiany” – stwierdził współwłaściciel. „To nie takie proste. Nasz produkt jest taki dobry, bo mamy doświadczoną, wysoko wykwalifikowaną załogę. Oni się tego uczyli przez kilka lat” – przywołał go na ziemię szef produkcji. „Chcesz popełnić błąd tamtej firmy?” – dodał.
Zrezygnowali z przyjęcia zamówienia. Z opowieści współwłaściciela wynika, że potężna firma, która chciała je złożyć, próbowała nawet gróźb w stylu: „Albo przyjmiecie zamówienie, albo was zniszczymy”. Nie ugięli się. Powoli rozwijają firmę, stopniowo powiększając załogę o dobrych fachowców, głównie przez szkolenia we własnym zakresie. Ich zdaniem nie warto dla szybkiego sukcesu przyjmować przypadkowych ludzi, którzy nie gwarantują wysokiej jakości produktu.
Sukces może przyprawić o ból głowy i dostarczyć naprawdę sporej dawki zmartwień. Tak było przynajmniej w przypadku współwłaściciela niewielkiego zakładu produkcyjnego, który nagle stanął przed wielką szansą. Jego firma dostała niespodziewanie propozycję wielkiego zamówienia. Powód był przyziemny – producent podobnego towaru w pogoni za ilością gwałtownie obniżył jakoś swojego produktu. Klienci byli bardzo rozczarowani.
„Nie mamy dość ludzi, aby zdążyć w terminie zrealizować to zamówienie. Nie jesteśmy w stanie podjąć się tego zadania!” – krzyczał wspólnik, odpowiadający równocześnie za cały proces produkcyjny. „Musimy zatrudnić więcej ludzi i pracować na trzy zmiany” – stwierdził współwłaściciel. „To nie takie proste. Nasz produkt jest taki dobry, bo mamy doświadczoną, wysoko wykwalifikowaną załogę. Oni się tego uczyli przez kilka lat” – przywołał go na ziemię szef produkcji. „Chcesz popełnić błąd tamtej firmy?” – dodał.
Zrezygnowali z przyjęcia zamówienia. Z opowieści współwłaściciela wynika, że potężna firma, która chciała je złożyć, próbowała nawet gróźb w stylu: „Albo przyjmiecie zamówienie, albo was zniszczymy”. Nie ugięli się. Powoli rozwijają firmę, stopniowo powiększając załogę o dobrych fachowców, głównie przez szkolenia we własnym zakresie. Ich zdaniem nie warto dla szybkiego sukcesu przyjmować przypadkowych ludzi, którzy nie gwarantują wysokiej jakości produktu.
piątek, 5 grudnia 2014
Na czyje wyszło?
W jednym z odcinków serialu „Dr House”, zatytułowanym „Ciało i
dusza”, zespół medyka o paskudnym charakterze zajmuje się przypadkiem
chłopca, któremu śni się, że jest duszony. W rzeczywistości pacjent ma
problemy z oddychaniem. Lekarze z mozołem usiłują postawić diagnozę,
natomiast dziadek dziecka twierdzi, że zostało ono opętane i pomoże mu
specjalny obrzęd. Po serii niepowodzeń medycznych matka chłopca zgadza
się na ceremonię. Podczas jej trwania stan chłopca się pogarsza, więc
jedna z lekarek podaje kolejny lek, zaskakująco popularny, używany na
ból głowy.
Stan dziecka się poprawia. I teraz następuje kluczowy moment. Dziadek dziecka i jego matka są przekonani, że jego życie uratowała religijna ceremonia. Lekarze są przeświadczeni, że wreszcie trafili z diagnozą i zastosowali właściwą terapię. Jedni drugich usiłują przekonać. Matka dziecka mówi do lekarki: „Tak trudno pani uwierzyć...”.
Niejednokrotnie najtrudniej uwierzyć w to, co najprostsze. Na przykład w to, że cud może się dokonać za pomocą zwykłych, popularnych tabletek, użytych we właściwym momencie.
Stan dziecka się poprawia. I teraz następuje kluczowy moment. Dziadek dziecka i jego matka są przekonani, że jego życie uratowała religijna ceremonia. Lekarze są przeświadczeni, że wreszcie trafili z diagnozą i zastosowali właściwą terapię. Jedni drugich usiłują przekonać. Matka dziecka mówi do lekarki: „Tak trudno pani uwierzyć...”.
Niejednokrotnie najtrudniej uwierzyć w to, co najprostsze. Na przykład w to, że cud może się dokonać za pomocą zwykłych, popularnych tabletek, użytych we właściwym momencie.
czwartek, 4 grudnia 2014
O przemianach
„My już nie jesteśmy parafią górniczą” – powiedział ksiądz pracujący w
jednym ze śląskich miast. Czy nie ma w jego parafii górników? Są. Jest
ich nadal całkiem sporo, chociaż zapewne nie stanowią największej grupy
zawodowej wśród powierzonych temu duchownemu wiernych. Do pracy jeżdżą
do sąsiednich miast, bo w ich miejscowości kopalnia została zamknięta.
W takich parafiach nadal 4 grudnia odprawiane są Msze święte barbórkowe. Ale ich intencje coraz częściej brzmią na przykład tak: „Ku czci św. Barbary w intencji górników, emerytów, rencistów, ich rodzin i zmarłych górników”. Z naciskiem na emerytów, rencistów oraz zmarłych. I rodziny, w których po wielu pokoleniach pracowników kopalń ster przejmuje generacja, która z wydobywaniem węgla nie ma już nic wspólnego. Rodzi się pytanie, czy to jeszcze są rodziny górnicze? A jeśli tak, to jak długo nimi będą? Bo przecież górnicza rodzina na Śląsku to nie tylko kwestia miejsca zatrudnienia. To konkretny etos. Sposób życia. Patrzenia na świat. System wartości. Wzór kulturowy.
Pewnych historycznych, społecznych i ekonomicznych mechanizmów zatrzymać się nie da. Przemiany są czymś naturalnym i oczywistym. Ważne jest jednak, jak do nich dochodzi. W jaki sposób przebiegają. Przede wszystkim istotne jest, jak odbijają się na ludziach, których dotykają. Czy odbywają się na zasadzie niszczenia, wykorzeniania, wykluczania, czy też dokonują się z poszanowaniem ludzkiej godności i szeroko pojętego dorobku poprzednich pokoleń.
Ponad trzydzieści lat temu na katowickim lotnisku Jan Paweł II zwrócił uwagę, że na Śląsku dokonała się istotna przemiana, a równocześnie wskazał pewien stały punkt odniesienia. „Niegdyś, gdy jeszcze nie było współczesnego Śląska, był już wizerunek Matki Bożej w Piekarach” – powiedział, po czym, nawiązując do pozdrowienia „Szczęść Boże”, wygłosił słowa, które zaczęto nazywać „ewangelią pracy”. Niektórzy uważają, że były one związane z ówczesną konkretną sytuacją ustrojową i rzadko do nich po latach nawiązują. Czy mają rację? Czy stwierdzenie, że praca ludzka stoi pośrodku całego życia społecznego, że przez nią kształtuje się sprawiedliwość i miłość społeczna straciły aktualność? Czy i dziś nie należy z naciskiem przypominać, że całą dziedziną pracy musi rządzić właściwy ład moralny, bo jeśli go zabraknie, na miejsce sprawiedliwości wkrada się krzywda, a na miejsce miłości nienawiść? Czy w zmieniających się warunkach nie trzeba przypominać z naciskiem, że praca posiada swoją zasadniczą wartość dlatego, że jest wykonywana przez człowieka?
Trzeba bardzo uważać, aby w zamieszaniu, jakie niosą konieczne i nieuniknione przemiany, nie zagubić tego co najważniejsze. Tego, co najcenniejsze. Do czego mają prawo następne pokolenia.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
W takich parafiach nadal 4 grudnia odprawiane są Msze święte barbórkowe. Ale ich intencje coraz częściej brzmią na przykład tak: „Ku czci św. Barbary w intencji górników, emerytów, rencistów, ich rodzin i zmarłych górników”. Z naciskiem na emerytów, rencistów oraz zmarłych. I rodziny, w których po wielu pokoleniach pracowników kopalń ster przejmuje generacja, która z wydobywaniem węgla nie ma już nic wspólnego. Rodzi się pytanie, czy to jeszcze są rodziny górnicze? A jeśli tak, to jak długo nimi będą? Bo przecież górnicza rodzina na Śląsku to nie tylko kwestia miejsca zatrudnienia. To konkretny etos. Sposób życia. Patrzenia na świat. System wartości. Wzór kulturowy.
Pewnych historycznych, społecznych i ekonomicznych mechanizmów zatrzymać się nie da. Przemiany są czymś naturalnym i oczywistym. Ważne jest jednak, jak do nich dochodzi. W jaki sposób przebiegają. Przede wszystkim istotne jest, jak odbijają się na ludziach, których dotykają. Czy odbywają się na zasadzie niszczenia, wykorzeniania, wykluczania, czy też dokonują się z poszanowaniem ludzkiej godności i szeroko pojętego dorobku poprzednich pokoleń.
Ponad trzydzieści lat temu na katowickim lotnisku Jan Paweł II zwrócił uwagę, że na Śląsku dokonała się istotna przemiana, a równocześnie wskazał pewien stały punkt odniesienia. „Niegdyś, gdy jeszcze nie było współczesnego Śląska, był już wizerunek Matki Bożej w Piekarach” – powiedział, po czym, nawiązując do pozdrowienia „Szczęść Boże”, wygłosił słowa, które zaczęto nazywać „ewangelią pracy”. Niektórzy uważają, że były one związane z ówczesną konkretną sytuacją ustrojową i rzadko do nich po latach nawiązują. Czy mają rację? Czy stwierdzenie, że praca ludzka stoi pośrodku całego życia społecznego, że przez nią kształtuje się sprawiedliwość i miłość społeczna straciły aktualność? Czy i dziś nie należy z naciskiem przypominać, że całą dziedziną pracy musi rządzić właściwy ład moralny, bo jeśli go zabraknie, na miejsce sprawiedliwości wkrada się krzywda, a na miejsce miłości nienawiść? Czy w zmieniających się warunkach nie trzeba przypominać z naciskiem, że praca posiada swoją zasadniczą wartość dlatego, że jest wykonywana przez człowieka?
Trzeba bardzo uważać, aby w zamieszaniu, jakie niosą konieczne i nieuniknione przemiany, nie zagubić tego co najważniejsze. Tego, co najcenniejsze. Do czego mają prawo następne pokolenia.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
środa, 3 grudnia 2014
Bez litości
Z cyklu: Trzy akapity
Usłyszałem przypadkiem, przechodząc obok jakichś drzwi, głos starej kobiety: „Nie chcę twojej litości, wolę umrzeć”. Przypomniało mi się pewne wydarzenie sprzed lat, które poznałem z relacji operatora kamery jednej z ekip telewizyjnych. Mówił, że nikt się nie spodziewał aż takiego sukcesu. Skala wydarzenia przekroczyła przewidywania. Ludzie tłoczyli się pełni entuzjazmu i dobrej woli. Co chwilę ktoś ze szczerym zachwytem potrząsał ręką pomysłodawcy i inicjatora. Ktoś wyszeptał ze wzruszeniem: „Trzeba wielkiego serca, naprawdę wielkiego zatroskania o człowieka, żeby porwać za sobą tylu innych”. Jakaś kobieta z przejęciem stwierdziła, obdarzając spojrzeniem organizatora przedsięwzięcia: „Są jeszcze ludzie, którzy nie mylą miłości do człowieka z litością”.
Wtedy, nie wiadomo skąd, pojawiła się w pobliżu namiotu organizatorów, tuż obok estrady, kobieta z dzieckiem na ręce. Chyba była Rumunką, źle wymawiała pojedyncze polskie słowa. Ubrana była w ten charakterystyczny dla żebrzących sposób. Podeszła prosto do inicjatora całego wydarzenia i próbowała pociągnąć go za rękaw. Wyrwał rękę i krzyknął: „Dajcie jej szybko cokolwiek i niech się stąd wynosi. Kto ją tu w ogóle wpuścił?”. Któryś z jego asystentów odholował błyskawicznie żebraczkę za scenę, wysupłując coś pospiesznie z portfela. Potem gdzieś znikła. Przynajmniej operator stracił ją z oczu.
Bolesław Prus napisał w „Lalce”, że litość jest równie przykra dla ofiarowującego, jak i dla przyjmującego. A jeden ze współczesnych przywódców religijnych pyta podobno, czy dając żebrakowi datek spogląda się mu w oczy i dotyka jego ręki. Jest taka hiphopowa ekipa, która nazwała się „Litość to zbrodnia”. Nie wiem, czy aż tak. Chociaż, jak inaczej określić pogardę i upokarzanie człowieka?
OSTRZEŻENIE
Załączony klip na pewno nie jest dla dzieci. Może też naruszyć wrażliwość i uczucia wielu dorosłych.
Usłyszałem przypadkiem, przechodząc obok jakichś drzwi, głos starej kobiety: „Nie chcę twojej litości, wolę umrzeć”. Przypomniało mi się pewne wydarzenie sprzed lat, które poznałem z relacji operatora kamery jednej z ekip telewizyjnych. Mówił, że nikt się nie spodziewał aż takiego sukcesu. Skala wydarzenia przekroczyła przewidywania. Ludzie tłoczyli się pełni entuzjazmu i dobrej woli. Co chwilę ktoś ze szczerym zachwytem potrząsał ręką pomysłodawcy i inicjatora. Ktoś wyszeptał ze wzruszeniem: „Trzeba wielkiego serca, naprawdę wielkiego zatroskania o człowieka, żeby porwać za sobą tylu innych”. Jakaś kobieta z przejęciem stwierdziła, obdarzając spojrzeniem organizatora przedsięwzięcia: „Są jeszcze ludzie, którzy nie mylą miłości do człowieka z litością”.
Wtedy, nie wiadomo skąd, pojawiła się w pobliżu namiotu organizatorów, tuż obok estrady, kobieta z dzieckiem na ręce. Chyba była Rumunką, źle wymawiała pojedyncze polskie słowa. Ubrana była w ten charakterystyczny dla żebrzących sposób. Podeszła prosto do inicjatora całego wydarzenia i próbowała pociągnąć go za rękaw. Wyrwał rękę i krzyknął: „Dajcie jej szybko cokolwiek i niech się stąd wynosi. Kto ją tu w ogóle wpuścił?”. Któryś z jego asystentów odholował błyskawicznie żebraczkę za scenę, wysupłując coś pospiesznie z portfela. Potem gdzieś znikła. Przynajmniej operator stracił ją z oczu.
Bolesław Prus napisał w „Lalce”, że litość jest równie przykra dla ofiarowującego, jak i dla przyjmującego. A jeden ze współczesnych przywódców religijnych pyta podobno, czy dając żebrakowi datek spogląda się mu w oczy i dotyka jego ręki. Jest taka hiphopowa ekipa, która nazwała się „Litość to zbrodnia”. Nie wiem, czy aż tak. Chociaż, jak inaczej określić pogardę i upokarzanie człowieka?
OSTRZEŻENIE
Załączony klip na pewno nie jest dla dzieci. Może też naruszyć wrażliwość i uczucia wielu dorosłych.
wtorek, 2 grudnia 2014
Wybrańcy
Z cyklu: Trzy akapity
Tak zwani ludzie refleksyjni od czasu do czasu zastanawiają się, dlaczego urodzili się akurat w tym miejscu i czasie. Rozmyślają też o tym, jak ich życie potoczyłoby się, gdyby przyszli na świat gdzie indziej i kiedy indziej. Zarówno w przeszłości, jak i w przyszłości. Nie należy z nimi mylić tych, którzy są głęboko niezadowoleni z miejsca w czasoprzestrzeni, które przyszło im zająć. Tych jest – tak na oko – znacznie więcej. Ale z ich narzekanie niewiele wynika.
Pewien dziennikarz opowiedział w przypływie szczerości swoją historię. „W szkole podstawowej usłyszałem od nauczycielki, że urodziłem się kilka wieków za późno. Twierdziła, że bardziej nadaję się do czasów, w których pełno było rycerzy i giermków. Widziała mnie jako rycerza, nawet nie przede wszystkim ze względu na charakterystyczny dla nich zakuty łeb. Bardziej ze względu na konieczność posiadania giermka. A trzeba dodać, że miała bardzo wysokie mniemanie o roli giermków w historii.
Mimo to cieszę się, że przyszło mi żyć na przełomie XX i XXI wieku. Nie bardzo sobie wyobrażam, czym mógłbym się zajmować wieki temu. Nie było przecież mediów. Gazet, radia, telewizji, Internetu. Na co więc przydałbym się z moimi predyspozycjami i zdolnościami? Dlatego myślę, że wszystkich w dziejach świata można nazwać wybrańcami. Są wybrani do czasów i miejsca, w którym żyją. Zwłaszcza do czasów”. Zastanawiam się, czy ten dziennikarz ma rację.
Tak zwani ludzie refleksyjni od czasu do czasu zastanawiają się, dlaczego urodzili się akurat w tym miejscu i czasie. Rozmyślają też o tym, jak ich życie potoczyłoby się, gdyby przyszli na świat gdzie indziej i kiedy indziej. Zarówno w przeszłości, jak i w przyszłości. Nie należy z nimi mylić tych, którzy są głęboko niezadowoleni z miejsca w czasoprzestrzeni, które przyszło im zająć. Tych jest – tak na oko – znacznie więcej. Ale z ich narzekanie niewiele wynika.
Pewien dziennikarz opowiedział w przypływie szczerości swoją historię. „W szkole podstawowej usłyszałem od nauczycielki, że urodziłem się kilka wieków za późno. Twierdziła, że bardziej nadaję się do czasów, w których pełno było rycerzy i giermków. Widziała mnie jako rycerza, nawet nie przede wszystkim ze względu na charakterystyczny dla nich zakuty łeb. Bardziej ze względu na konieczność posiadania giermka. A trzeba dodać, że miała bardzo wysokie mniemanie o roli giermków w historii.
Mimo to cieszę się, że przyszło mi żyć na przełomie XX i XXI wieku. Nie bardzo sobie wyobrażam, czym mógłbym się zajmować wieki temu. Nie było przecież mediów. Gazet, radia, telewizji, Internetu. Na co więc przydałbym się z moimi predyspozycjami i zdolnościami? Dlatego myślę, że wszystkich w dziejach świata można nazwać wybrańcami. Są wybrani do czasów i miejsca, w którym żyją. Zwłaszcza do czasów”. Zastanawiam się, czy ten dziennikarz ma rację.
poniedziałek, 1 grudnia 2014
To tylko moje!
Ktoś zamieścił na Facebooku opowieść
(zapewnił, że prawdziwą) o przedszkolu, w którym rodzice zażądali, aby paczek
mikołajkowych nie dostały te dzieci, których mama i tata nie wzięli udziału w
składce. Decyzja zapadła w imię sprawiedliwości. To mi przypomniało inne
wydarzenie sprzed wielu lat. Z czasów, gdy w parafiach rozdawane były dary
zagraniczne. Wtedy w jednej z parafii odmówiono pomocy samotnej matce, która uważała
się za niewierzącą. „To są dary tylko dla członków naszego Kościoła. Byłoby
niesprawiedliwe dawać je każdemu, kto wyciągnie rękę” – argumentowano.
Byłem niedawno świadkiem spontanicznej
dyskusji na temat własności. A właściwie poczucia własności. Emocje wzięły górę
i skończyło się na wzajemnych oskarżeniach o próby zawłaszczania nie tylko rzeczy
materialnych, ale również symboli, idei, a nawet religii. Ktoś krzyknął: „Boga
też chcecie mieć na wyłączność!”. Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie.
Czujność i szopenfeldziarze
Z cyklu: Trzy akapity
To jedna z moich ulubionych scen w filmie „Vabank”. Kwinto otwiera kasę pancerną w banku. Przyglądają mu się pozostali uczestnicy włamania. Gdy drzwi stają otworem, jeden z „szopenfeldziarzy” pyta zdumiony: „Jak pan to zrobił?”. „Trzeba było uważać” – odpowiada z ledwo dostrzegalnym uśmiechem słynny kasiarz. Właściwie mówi to z powagą. Jak mistrz, który oczekuje czujności od tych, których dopuścił tak blisko siebie. Który spodziewa się, że nie przeoczą tego, co najważniejsze. I niestety, doznaje zawodu. Zawodowi szopenfeldziarze co prawda żerują na braku czujności innych, ale okazuje się, że im samym też jej nie wystarcza.
Poczucie zagrożenia skłania do czujności. Niestety, łatwo przesadzić i pomylić czujność z podejrzliwością, a nawet manią prześladowczą. Taka czujność, która prowadzi do skrajnej nieufności i koncentrowania się na tropieniu zła wszędzie i we wszystkich, nie ma sensu. Nie tylko zło wymaga czujności. Dobro też. W odniesieniu do niego czujność staje się szczególną formą gotowości. Gotowości przyjęcia i współudziału.
Prof. Adam Biela w wydanej kilkanaście lat temu książce „Wymiary decyzji menedżerskich” stwierdził, że analiza czujności umysłowej uwzględnia następujące wymagania: czujność w stosunku do rzadko występujących zdarzeń, czujność ze względu na ciągłe występowanie nowych zdarzeń oraz czujność umysłowa dotycząca stałego ciągu zdarzeń. Trzy wymiary czujności nie tylko mającej sens, ale także niezbędnej do tego, by nie zmarnować czasu i pojawiających się raz po raz okazji. Szopenfeldziarze z filmu Juliusza Machulskiego przegapili kilkanaście sekund. I do dziś nie wiedzą, jak dobrać się do skarbu.
To jedna z moich ulubionych scen w filmie „Vabank”. Kwinto otwiera kasę pancerną w banku. Przyglądają mu się pozostali uczestnicy włamania. Gdy drzwi stają otworem, jeden z „szopenfeldziarzy” pyta zdumiony: „Jak pan to zrobił?”. „Trzeba było uważać” – odpowiada z ledwo dostrzegalnym uśmiechem słynny kasiarz. Właściwie mówi to z powagą. Jak mistrz, który oczekuje czujności od tych, których dopuścił tak blisko siebie. Który spodziewa się, że nie przeoczą tego, co najważniejsze. I niestety, doznaje zawodu. Zawodowi szopenfeldziarze co prawda żerują na braku czujności innych, ale okazuje się, że im samym też jej nie wystarcza.
Poczucie zagrożenia skłania do czujności. Niestety, łatwo przesadzić i pomylić czujność z podejrzliwością, a nawet manią prześladowczą. Taka czujność, która prowadzi do skrajnej nieufności i koncentrowania się na tropieniu zła wszędzie i we wszystkich, nie ma sensu. Nie tylko zło wymaga czujności. Dobro też. W odniesieniu do niego czujność staje się szczególną formą gotowości. Gotowości przyjęcia i współudziału.
Prof. Adam Biela w wydanej kilkanaście lat temu książce „Wymiary decyzji menedżerskich” stwierdził, że analiza czujności umysłowej uwzględnia następujące wymagania: czujność w stosunku do rzadko występujących zdarzeń, czujność ze względu na ciągłe występowanie nowych zdarzeń oraz czujność umysłowa dotycząca stałego ciągu zdarzeń. Trzy wymiary czujności nie tylko mającej sens, ale także niezbędnej do tego, by nie zmarnować czasu i pojawiających się raz po raz okazji. Szopenfeldziarze z filmu Juliusza Machulskiego przegapili kilkanaście sekund. I do dziś nie wiedzą, jak dobrać się do skarbu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)