niedziela, 3 czerwca 2012

Człowiek z pechem

Stał i przyglądał mi się od dłuższego czasu z taką intensywnością, że nie sposób było tego nie zauważyć. Wyglądał, jak ktoś, kto usiłuje podjąć ważną decyzję, ale wciąż brakuje mu jakiegoś niezbędnego elementu, a może argumentu, aby tego dokonać. Skrępowany tak natarczywą obserwacją postanowiłem zmienić miejsce i w miarę swobodnym krokiem zacząłem się przemieszczać, usiłując znaleźć jakąś zasłonę przed jego wzrokiem.

Gdy już byłem bliski sukcesu, on nagle się poruszył i niemal sadząc wielkie susy z determinacją szedł w moją stronę. Zatrzymałem się zrezygnowany i niemal w tym samym momencie poczułem za lewym uchem jego oddech.

- Przepraszam - powiedział z lekkim świstem. - Na fejsbuku nie nie miałem odwagi zaczepić...

Odwróciłem się. Miał na sobie całkiem przyzwoity garnitur, prawie białą koszulę i ciężkie buty, przeznaczone do górskich wędrówek. Wyglądał na trzydziestkę z niewielkim dodatkiem.

- Tak, w realu czasem łatwiej - powiedziałem, myśląc coś dokładnie odwrotnego. Patrzyłem na niego raczej wyczekująco, niż zachęcająco. Nie zamierzałem mu ułatwiać. Wyczuł to po dłuższej chwili milczenia.

- Bo chodzi o to - podjął wreszcie - że ja mam chyba ciężkiego pecha. Oczywiście, nie wierzę w pecha, ale mimo tej mojej głębokiej niewiary, on mnie najwyraźniej coraz bardziej prześladuje, a ja nie wiem, co powinienem zrobić. Potrzebowałbym jakiejś wskazówki, bo być może wyciągam całkowicie błędne wnioski z tego, co mi się przydarza... - zawiesił głos, spodziewając się jakiejś reakcji z mojej strony. Nie doczekał się. Ani drgnąłem, utrzymując spojrzenie na wysokości jego czoła.

Męczył się coraz bardziej. Zaczął już nie tylko świstać przez szparę między przednimi zębami, ale sapać i dyszeć, jakby powietrze było dla niego za gęste. W myślach sprawdziłem, czy wśród tych, których wcześniej widziałem, jest jakiś lekarz.

- Bo chodzi o to - powtórzył znane już zagajenie - że ów pech, o którym wcześniej wspomniałem, sprawia mi wiele kłopotów, jeśli chodzi o postrzeganie naszego duchowieństwa katolickiego...

Lekko zmrużyłem oczy, upewniając się, że nie ma w nich nawet odrobiny czegoś, co można by odebrać jako zainteresowanie. Utkwiłem wzrok na jego klatce piersiowej i przystąpiłem do analizowania koloru koszuli, którą miał na sobie. Postanowiłem ustalić, jaką barwą została podlana jej biel. Wahałem się między beżem, różem, niebieskim, szarym i zielenią. A widząc, że człowiek bierze oddech pomyślałem, że trzeci raz sformułowania "Bo chodzi o to" nie wytrzymam.

- Sprawa wygląda w ten sposób, że coraz częściej spotykam na swej drodze księży, którzy są działaczami w służbie jakiejś ideologii, a nie sługami Boga i duszpasterzami - powiedział nagle zaskakująco rzeczowo. - Tak postawa, wedle mnie całkowicie sprzeczna z istotą kapłańskiego powołania, obfituje w negatywne i szkodliwe dla Kościoła skutki. Najbardziej z tej przyczyny cierpi zwykły wierny, który w niedzielę przychodzi na Mszę bardziej z opartego na tradycji i zakodowanego w procesie wychowania przyzwyczajenia, niż ze świadomej decyzji i potrzeby spotkania z Bogiem i doświadczenia nadprzyrodzoności. Duchowni, o których wspomniałem, zamiast urabiać tę niemalże bezkształtną glinę w ludzi przenikniętych choćby trochę pogłębioną wiarą, podlizują się im i usiłują pozyskać nie dla Boga, lecz dla takiej czy innej grupy połączonej płytko i nietrwale pewnym zestawem poglądów oraz emocji. Być może nawet przede wszystkim emocji, jako że faktyczne, przemyślane i świadomie przyjęte za własne poglądy są dzisiaj rzadkim luksusem...

Urwał, jakby przeląkł się własnej wymowności. Gdy mówił, stopniowo, guzik po guziku, wędrowałem oczami w górę jego koszuli, poprzez źle ogoloną szyję ze spiczastym jabłkiem Adama, aż dotarłem do twarzy. Zauważyłem, że gdy mówił, na jego wargach pojawiały się odrobinki śliny. Przemknąłem przez niezbyt pasujący do reszty twarzy nos i dotarłem do oczu akurat w chwili, gdy przestał mówić. Być może zamilkł właśnie dlatego, że nasze spojrzenia się spotkały. Postanowiłem nadal się nie odzywać. Pozwoliłem jednak, aby z moich źrenicach zamigotało zainteresowanie.

- Jak już wspomniałem, być może moje spostrzeżenia są efektem pewnego zbiegu wypadków, dlatego staram się powstrzymywać przed nasuwającymi się uogólnieniami - powiedział bezbłędnie wyłapawszy drobną zmianę w moim nastawieniu. - Mam jednak podstawy do poważnych obaw, gdyż z rozmów, które zdarza mi się prowadzić na temat współczesnych księży, raz po raz wynikają podobne do moich osobistych spostrzeżenia i refleksje. Pozwala mi to domniemywać, że zjawisko, o którym mówię, nie jest czymś odosobnionym i zarezerwowanym wyłącznie dla moich kontaktów z kapłanami. Nie dysponuję oczywiście żadnym aparatem badawczym, który pozwoliłby mi rzecz usystematyzować i poddać należytej analizie. Pomyślałem jednak, że jest moim obowiązkiem podzielić się swymi, być może przesadnymi i na wyrost czynionymi przypuszczeniami...

- Przypuszczeniami? - zaskoczyłem go pytaniem. Zamrugał powiekami niczym wiszący nad kwiatem koliber skrzydłami.

- Nie umiem tego inaczej i precyzyjniej nazwać - powiedział, tak radykalnie przechodząc do defensywy, że nawet cofnął się o krok. - Proszę wybaczyć, ale człowiek po prostu czasami ma w kościele wrażenie, że uczestniczy w jakimś zebraniu partyjnym, związkowym albo spółdzielczym czy czymś takim, w czym chodzi przede wszystkim o zwerbowanie, przeciągnięcie na swoją stronę jak największej liczby obecnych. Mnie to męczy i przeszkadza. Mam ochotę wstać i wyjść, poszukać jakiegoś miejsca, gdzie nie będą mi mówić, co mam myśleć ani jak żyć, tylko pokażą i opowiedzą o tym, jak spotkanie Boga wpływa na życie człowieka. Kogoś takiego jak ja, kto nie chce się opowiadać za Bogiem albo przeciw Niemu, kto nie wybiera Chrystusa dla jakichś obietnic albo dlatego, że spodobała mu się propozycja rozwiązania takich czy innych problemów tego świata, ale dlatego, że chce doświadczyć rzeczywistej miłości i to w obie strony.

Zakończył zdecydowanie i znów zaczął dyszeć. Na jego skroniach zalśniły kropelki potu. Usiłował coś odczytać z wyrazu mojej twarzy.

- Duszno tu - powiedziałem. Natychmiast pojął aluzję.

- Ja tak zawsze dyszę i sapię, zwłaszcza, gdy się bardzo emocjonuję albo mi na czymś bardzo zależy - wyjaśnił szybko, wyraźnie zawiedziony. Zrobiło mi się go żal.

- Zdecydowanie za szybko wyciąga pan wnioski - stwierdziłem powoli, rozglądając się po całym pomieszczeniu za jakąś nie okupowaną przez gości kanapą albo kompletem dwóch wolnych foteli. - Nie zamierzam pana zbyć i zostawić nie tylko z pechem, ale także, a może przede wszystkim, z przypuszczeniami, o których pan wspomniał. Takie pozostawione same sobie przypuszczenia mają paskudny zwyczaj szybko zamieniać się w tezy, potem w przekonania, a gdy już dobrze się umocują, przekształcają się w ideologie. A z ideologiami zawsze jest ten sam kłopot.

- Jaki? - zapytał zaintrygowany.

- Uwielbiają zajmować w człowieku miejsce przeznaczone na wiarę.

Zauważyłem, że lekko się uśmiechnął, a jego dyszenie i sapanie znacznie straciło na natężeniu. stukam.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz