Uważany przez niektórych za jedno z największych arcydzieł
współczesnego kina, już wielokrotnie nagradzany (a pewnie będą i kolejne
nagrody, może nawet Oscary) najnowszy film Michaela Hanekego pod
tytułem "Miłość" to opowieść o wielkiej przegranej. O klęsce ludzkiej
miłości. O absolutnym triumfie śmierci nad miłością, jaką są w stanie
obdarzać się wzajemnie ludzie. O tragicznej bezradności kochającego
człowieka wobec cierpienia ukochanej osoby. To film o morderstwie, na
pozór dokonanym z miłości, a w rzeczywistości będącym efektem jej
niedostatku. Jej niepełności. Jej braku zakorzenienia.
Georges,
którego w sposób niesamowity gra Jean-Louis Trintignant, zostaje
kompletnie sam ze swą miłością do Anny, niemniej genialnie kreowanej
przez Emmanuelle Riva. Znikąd nie otrzymuje wsparcia. Nawet od córki.
Jest otoczony prze ludzi zajętych sobą, często usiłujących na chorobie
starej nauczycielki muzyki skorzystać w taki czy inny sposób. Nawet
jeśli dostrzegają jego wyjątkową postawę, nie ma w nich gotowości, aby
przekroczyć granicę bezpiecznego egoizmu i zacząć się również kierować
czymś więcej niż uprzejmość czy poczucie obowiązku.
Georges
i Anna przez pół wieku budowali swą miłość we dwoje. Gdy Anna nie z
własnej winy zaczęła tracić możliwość wspierania miłości męża codzienną
odpowiedzią swojej miłości, doszło do gwałtownego zachwiania mocnej
wydawałoby się i wielokrotnie wypróbowanej konstrukcji. Stopniowo coraz
bardziej okazuje się ona domkiem z kart, który silniejszy podmuch
zepchnie w przepaść rozpaczy.
W jednej z internetowych
recenzji przeczytałem, że "Miłość" Hanekego "w żadnym wymiarze nie jest
filmem religijnym", jednak "metafizyka obrazu jest wyraźnie
dostrzegalna". Najnowszy film Hanekego nie tylko nie jest filmem
religijnym. Jest filmem, w którym brak jakiegokolwiek wymiaru duchowego
doprowadzony został do absolutnej sterylności. Aż trudno uwierzyć, że w
tak granicznych sytuacjach nikt z bohaterów nie próbuje nawet odwołać
się do tej sfery, która przekracza doczesność. Tak, jakby ona nie
istniała, a ludzie nie byli z natury stworzeniami choć trochę
religijnymi, stawiającymi pytania i szukającymi, choćby po omacku,
odpowiedzi.
Paradoksalnie film z całą brutalnością
pokazuje, że brak tego wymiaru w ludzkiej egzystencji, także w sferze
rzeczywistej (nie ograniczającej się jedynie do emocji, uczuć, ale
wkraczającej w obszar ludzkiej woli, w zakres świadomych decyzji i
odpowiedzialności) międzyludzkiej miłości, prowadzi do katastrofy.
Czy taki był zamiar reżysera czy też wyszło to niejako przy okazji? Nie wiem. Fakt jest faktem. stukam.pl
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz