niedziela, 10 lutego 2013

Kiedy miłość przegrywa

Uważany przez niektórych za jedno z największych arcydzieł współczesnego kina, już wielokrotnie nagradzany (a pewnie będą i kolejne nagrody, może nawet Oscary) najnowszy film Michaela Hanekego pod tytułem "Miłość" to opowieść o wielkiej przegranej. O klęsce ludzkiej miłości. O absolutnym triumfie śmierci nad miłością, jaką są w stanie obdarzać się wzajemnie ludzie. O tragicznej bezradności kochającego człowieka wobec cierpienia ukochanej osoby. To film o morderstwie, na pozór dokonanym z miłości, a w rzeczywistości będącym efektem jej niedostatku. Jej niepełności. Jej braku zakorzenienia.

Georges, którego w sposób niesamowity gra Jean-Louis Trintignant, zostaje kompletnie sam ze swą miłością do Anny, niemniej genialnie kreowanej przez Emmanuelle Riva. Znikąd nie otrzymuje wsparcia. Nawet od córki. Jest otoczony prze ludzi zajętych sobą, często usiłujących na chorobie starej nauczycielki muzyki skorzystać w taki czy inny sposób. Nawet jeśli dostrzegają jego wyjątkową postawę, nie ma w nich gotowości, aby przekroczyć granicę bezpiecznego egoizmu i zacząć się również kierować czymś więcej niż uprzejmość czy poczucie obowiązku.

Georges i Anna przez pół wieku budowali swą miłość we dwoje. Gdy Anna nie z własnej winy zaczęła tracić możliwość wspierania miłości męża codzienną odpowiedzią swojej miłości, doszło do gwałtownego zachwiania mocnej wydawałoby się i wielokrotnie wypróbowanej konstrukcji. Stopniowo coraz bardziej okazuje się ona domkiem z kart, który silniejszy podmuch zepchnie w przepaść rozpaczy.

W jednej z internetowych recenzji przeczytałem, że "Miłość" Hanekego "w żadnym wymiarze nie jest filmem religijnym", jednak "metafizyka obrazu jest wyraźnie dostrzegalna". Najnowszy film Hanekego nie tylko nie jest filmem religijnym. Jest filmem, w którym brak jakiegokolwiek wymiaru duchowego doprowadzony został do absolutnej sterylności. Aż trudno uwierzyć, że w tak granicznych sytuacjach nikt z bohaterów nie próbuje nawet odwołać się do tej sfery, która przekracza doczesność. Tak, jakby ona nie istniała, a ludzie nie byli z natury stworzeniami choć trochę religijnymi, stawiającymi pytania i szukającymi, choćby po omacku, odpowiedzi.

Paradoksalnie film z całą brutalnością pokazuje, że brak tego wymiaru w ludzkiej egzystencji, także w sferze rzeczywistej (nie ograniczającej się jedynie do emocji, uczuć, ale wkraczającej w obszar ludzkiej woli, w zakres świadomych decyzji i odpowiedzialności) międzyludzkiej miłości, prowadzi do katastrofy.


Czy taki był zamiar reżysera czy też wyszło to niejako przy okazji? Nie wiem. Fakt jest faktem. stukam.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz