Spośród obrazów nominowanych do tegorocznych Oscarów w kategorii
„Najlepszy film” dwa na pewno mówią o niewolnictwie. Jeden to „Django”,
specyficzny western wyreżyserowany przez Quentina Tarantino. Drugi to
„Lincoln” Stevena Spielberga. Oba długie.
Dla mnie o wiele
ciekawszy i mniej męczący w odbiorze okazał się ten drugi. Film o
szesnastym prezydencie Stanów Zjednoczonych. A właściwie o tym, w jaki
sposób w trakcie trwającej wojny secesyjnej doprowadził on do
przegłosowania w Izbie Reprezentantów trzynastej poprawki do
amerykańskiej konstytucji. Poprawki znoszącej w tym kraju niewolnictwo.
Dla
człowieka zmęczonego tym, co wyprawiają nasi politycy, znużonego
oglądaniem sejmowych pyskówek i poznawaniem zakulisowych informacji o
tym, jak cały ten polityczny teatr jest organizowany, film Spielberga
jest odarciem ze złudzeń. W połowie dziewiętnastego wieku w kraju
nazywanym ojczyzną współczesnej demokracji wyglądało to bardzo podobnie.
Z jednej strony szczytne idee i pełne patosu słowa. Z drugiej
skrupulatne liczenie głosów na długo przed głosowaniem, kombinacje,
pertraktacje, presja i kupowanie zwolenników.
Nie zdawałem
sobie dotychczas sprawy, że tak ważne wydarzenie, jak zniesienie w USA
niewolnictwa, odbyło się nie na fali ogólnego entuzjazmu i przyjęcia
przez wszystkich w drodze nagłego oświecenia faktu, że człowiek nie jest
rzeczą i nie może być posiadany przez innego człowieka. Ten doniosły
akt został osiągnięty w drodze mozolnej i brudnej gry politycznej, w
której prezydent też uciekał się do nieczystych sztuczek i manipulowania
szansą na zakończenie strasznej, krwawej wojny domowej.
Jak
mówi jeden z bohaterów filmu, frakcyjny lider, Thaddeus Stevens grany
przez Tommy Lee Jonesa, zniesienie niewolnictwa zostało osiągnięte w
drodze korupcji i oszustwa. Steves dodaje paradoksalnie, że zostało to
osiągnięte przez najuczciwszego człowieka w Ameryce.
Właściwie
w najnowszym filmie Stevena Spielberga niewiele nowego. Raczej stary
jak świat problem, przed którym stają nie tylko politycy, ale także
zwykli ludzie. Pytanie, czy cel uświęca środki. Czy po to, aby osiągnąć
dobro, wolno posłużyć się świadomie złem, jako narzędziem?
Jako
chrześcijanie wiemy doskonale, że odpowiedź jest negatywna. Cel nie
uświęca środków. I tej podstawowej zasady wcale nie zmienia fakt, że
autor „Małego księcia” stwierdził: „Cel uświęca środki. Tak, ale tylko
wówczas, gdy środki nie są z tym celem sprzeczne”. stukam.pl
Tekst wygłoszony na antenie Radia eM
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz