Dziwią mnie w Kościele zarówno ci, którzy zajmują się straszeniem
innych, jak i ci, którzy straszyć się dają i pozwalają, a nawet
straszenia oczekują. Sięganie po argument strachu jest jakimś pójściem
na łatwiznę. W dodatku prowadzącym głównie na manowce.
Jezus
nie straszył swoich wyznawców. Wręcz przeciwnie, raz po raz dodawał
odwagi. Mówił wprost, że nie powinni się bać. Co zresztą jest logiczne,
skoro oczekiwał od nich wiary, zawierzenia, ufności. Ufność wyklucza
lęk. Nie można komuś ufać i równocześnie się go bać. Boimy się tych,
którym nie ufamy. Nie boimy się tych, którzy nas kochają.
Zdarzało
się, oczywiście, że Jezus mówił o rzeczach i sprawach przerażających i
mogących wywołać w ludziach trwogę. Ale w Boskiej logice nie ma myślenia
bliskiego wielu ludziom, w tym niejednemu z tych, którzy sięgają po
władzę nad innymi: "Muszą się mnie bać, aby wypełniali moją wolę". To
jest myślenie bliskie Stalinowi. "Wolę, gdy ludzie popierają mnie ze
strachu niż z przekonania. Przekonania są zmienne, strach zawsze jest
ten sam" - powiedział podobno.
Bóg nie chce naszego
strachu, lęku, trwogi. Ale to nie znaczy, że chce z naszej strony
lekceważenia. Że chce, abyśmy postrzegali Jego niechęć do straszenia,
jako wyraz słabości lub braku sprawiedliwości. Odnoszę jednak wrażenie,
że wielu współczesnym ludziom ciężko jest wytłumaczyć, że jeżeli ktoś
nie stoi nad nimi z potężnym kijem, to nie znaczy, że można go mieć w
nosie. stukam.pl
niedziela, 2 grudnia 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz