niedziela, 2 grudnia 2012

Bez straszenia

Dziwią mnie w Kościele zarówno ci, którzy zajmują się straszeniem innych, jak i ci, którzy straszyć się dają i pozwalają, a nawet straszenia oczekują. Sięganie po argument strachu jest jakimś pójściem na łatwiznę. W dodatku prowadzącym głównie na manowce.

Jezus nie straszył swoich wyznawców. Wręcz przeciwnie, raz po raz dodawał odwagi. Mówił wprost, że nie powinni się bać. Co zresztą jest logiczne, skoro oczekiwał od nich wiary, zawierzenia, ufności. Ufność wyklucza lęk. Nie można komuś ufać i równocześnie się go bać. Boimy się tych, którym nie ufamy. Nie boimy się tych, którzy nas kochają.

Zdarzało się, oczywiście, że Jezus mówił o rzeczach i sprawach przerażających i mogących wywołać w ludziach trwogę. Ale w Boskiej logice nie ma myślenia bliskiego wielu ludziom, w tym niejednemu z tych, którzy sięgają po władzę nad innymi: "Muszą się mnie bać, aby wypełniali moją wolę". To jest myślenie bliskie Stalinowi. "Wolę, gdy ludzie popierają mnie ze strachu niż z przekonania. Przekonania są zmienne, strach zawsze jest ten sam" - powiedział podobno.

Bóg nie chce naszego strachu, lęku, trwogi. Ale to nie znaczy, że chce z naszej strony lekceważenia. Że chce, abyśmy postrzegali Jego niechęć do straszenia, jako wyraz słabości lub braku sprawiedliwości. Odnoszę jednak wrażenie, że wielu współczesnym ludziom ciężko jest wytłumaczyć, że jeżeli ktoś nie stoi nad nimi z potężnym kijem, to nie znaczy, że można go mieć w nosie. stukam.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz